Jacek Żakowski: czy psychiatrzy mogą milczeć?
"Macierewicz jest szaleńcem albo agentem" - stwierdził Andrzej Celiński w TOK FM. Sprawa jest gruba. Nie można jej puścić mimo uszu. Celiński to poważna, zasłużona i wykształcona osoba. Trzeba przyjąć, że dobrze wie, co mówi. A chodzi o ministra obrony kontrolującego całe polskie wojsko, dysponującego gigantycznym budżetem, mającego dostęp do największych tajemnic i poważnie wpływającego na gotowość sojuszników do współdziałania z Polską. Stawką jest więc bezpieczeństwo Polski i Polaków.
Celiński postawił swoją tezę reagując na słowa Macierewicza, który podczas konferencji w Monachium powiedział: "NATO-6130285597505153c) jest jedynym sposobem powstrzymania agresji rosyjskiej, której kolejne etapy od 2008 roku były symbolizowane takimi dramatycznymi wydarzeniami jak agresja na Gruzję w 2008 r., jak tragedia smoleńska w 2010 r., w której poległo 2 prezydentów RP i całe dowództwo, jak wreszcie agresja na Ukrainę".
Wrzucanie do jednego garnka dwóch agresywnych, potępionych przez wspólnotę międzynarodową, prowadzonych przez Rosję krwawych wojen, z domysłami na temat przyczyn wypadku komunikacyjnego, których przez lata nie zdołano choćby uprawdopodobnić, jest tak absurdalne, że trudno te słowa Macierewicza rozumieć jako wyrażony w dobrej wierze pogląd zdrowego umysłu. Nie jest to jednak pierwsze zachowanie obecnego ministra obrony budzące tego rodzaju obawy. Stąd powracające spekulacje na temat ukrytych motywów lub mechanizmów stojących za jego słowami i czynami.
Przez ostatni rok media zrobiły, co mogły, by wyjaśnić podejrzenia o agenturalność obecnego ministra obrony. Znamy już wiele poszlak, ale bez aktywnej współpracy tajnych służb i bez rzetelnej oceny dokonanej przez niezawisły sąd, trudno jest mieć pewność, czy poszlaki nie wiodą nas na manowce. Stąd ostrożność w formułowaniu wniosków, choć wiąże się ona z niebezpieczeństwem zbagatelizowania ogromnego ryzyka. Póki jednak służby i prokuratura są pod ścisłą kontrolą politycznych przyjaciół ministra Macierewicza, nie da się dotyczących go agenturalnych wątpliwości definitywnie rozstrzygnąć, ani im zaradzić.
Co do "szaleństwa" sytuacja jest trochę inna. Współczesna wiedza na temat "profilowania" pozwala z dużym prawdopodobieństwem ustalić psychiczne cechy i ewentualne zaburzenia obserwowanej osoby bez jej bezpośredniego badania. Jest to łatwiejsze, gdy chodzi o mocno eksponowane osoby publiczne, bo próbka zachowań, które można poddać analizie jest większa. Nowa wiedza jest nowym wyzwaniem dla psychiatrów oraz psychologów. Stawia przed nimi dylemat, czy wciąż mają prawo milczeć, gdy dysponując tą wiedzą obserwują działania osób tak się zachowujących i mających taką władzę, jak Antoni Macierewicz.
Sprawa nie jest prosta. Obowiązująca od blisko pół wieku "zasada Goldwatera" przyjęta przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne i uznana przez organizacje psychiatrów w całym cywilizowanym świecie, narzuciła ekspertom zdrowia psychicznego milczenie w sprawie ewentualnych zaburzeń osób publicznych, jeżeli nie przeprowadzono standardowych badań klinicznych. W praktyce znaczy to, że nawet osoba oczywiście chora sprawująca urząd lub startująca w wyborach nie może być nazwana chorą przez żadnego fachowca, jeśli nie zgodzi się poddać badaniu. A na to zwykle trudno liczyć.
Nic jednak nie jest wieczne. Zasady Goldwatera również to dotyczy. Znany amerykański psychiatra John D. Gartner (autor bestsellera "Skraj hipomanii. Co łączy szaleństwo i sukces w Ameryce" uznanego przez "New York Times" za jedną z najważniejszych idei 2005 r.), ogłosił petycję domagającą się usunięcia Donalda Trumpa z urzędu jako "niezdolnego do sprostania ciążącym na nim obowiązkom i władzy". Zaproponowana przez Gartnera petycja do Chucka Schumera, lidera Demokratów w Senacie USA, stwierdza, że "my, podpisani tu specjaliści zdrowia psychicznego uznajemy w ramach naszych zawodowych kompetencji, że Donald Trump ma objawy poważnej choroby umysłowej, co czyni go psychologicznie niezdolnym, by właściwie sprawować obowiązki Prezydenta Stanów Zjednoczonych".
Gdyby taki list napisał jeden ekstrawagancki medyczny celebryta, jakich w Ameryce jest wielu, nie miałoby to znaczenia. Ale petycję Gartnera podpisało już (imieniem, nazwiskiem i stopniem naukowym) 26 000 dyplomowanych specjalistów zdrowia psychicznego! A na dodatek "New York Times" wydrukował list dwóch uznanych psychiatrów Lence’a Dodes’a z Harvardu i Josepha Schachtera, byłego szefa Komitetu Badań Międzynarodowego Towarzystwa Psychiatrycznego, którzy stwierdzili, że "poważna niestabilność emocjonalna wykazywana w wypowiedziach i działaniach pana Trumpa czyni go niezdolnym do bezpiecznego sprawowania prezydentury". Ten list poparło 33 uznanych specjalistów zdrowia psychicznego.
Wygląda więc na to, że w USA „zasada Goldwatera” padła albo pada. W swoim liście Dodes i Schachter uzasadniają to interesem publicznym. "Skutkiem milczenia jest w tym krytycznym momencie zamknięcie dostępu do naszej wiedzy zaniepokojonym dziennikarzom i członkom Kongresu. Obawiamy się, że stawka jest zbyt duża, abyśmy dalej milczeli".
Pozwólcie zapytać wprost: czy zdaniem polskich psychiatrów i psychologów stawka wciąż nie jest jeszcze wystarczająco duża, by także w Polsce złamać "zasadę Goldwatera" i przerwać milczenie w sprawie Antoniego Macierewicza? A może też w sprawie innych polityków? Gołym okiem łatwo przecież zobaczyć, że nie tylko w polskiej i amerykańskiej polityce narasta inwazja osób, których przypadłości, profile psychiczne, skrypty emocjonalne mogą dla ogółu stanowić poważne zagrożenie, gdy dojdą do władzy. Nie sądzę, by w takiej sytuacji mieli prawo do milczenia ci, którzy z racji swojego zawodu widzą te ryzyka dokładniej niż inni.
Prywatnie część psychiatrów i psychologów sporo na ten temat mówi. Czy nie przyszedł czas by zabrali głos publicznie i zbiorowo? Czy rozwój wiedzy i ewolucja współczesnej polityki nie sprawiają, że potrzebna jest zmiana profesjonalnych standardów? A może pora już pójść jeszcze o krok dalej i zaproponować odpowiadające solidnej akademicko-klinicznej wiedzy jawne i transparentne metodologicznie profilowanie osób ubiegających się o publiczne urzędy? Skoro powszechnie uznaliśmy już, że opinia publiczna ma prawo wiedzieć, co ktoś kiedyś podpisał, jaki ma majątek, z kim uprawia seks, itp., bo to może mieć wpływ na sprawowanie urzędu. Dlaczego wciąż nie sądzimy, że mamy przynajmniej prawo wiedzieć, jaki jest według naukowej wiedzy stan zdrowia psychicznego i profil psychologiczny osób sprawujących lub ubiegających się o najwyższe urzędy?
Wiem, że to by się wiązało z różnymi ryzykami, ale nauka nie musi być tchórzliwa i pewnie nie powinna. To nie znaczy, że ma beztrosko łamać tabu i normy stworzone przez kulturę oraz cywilizację. Ale chyba powinna świadomie je adaptować, gdy zmienia się rzeczywistość. A z całą pewnością ma obowiązek przynajmniej stawiać sobie i poważnie rozważać pytanie, czy zmiana rzeczywistości (wiedzy, sytuacji społecznej) nie wymaga dostosowania norm do okoliczności. Na moje oko wymaga. I to jak cholera.
Jacek Żakowski dla WP Opinii
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.