Ja już cię znam
Odszedł Jerzy Kawalerowicz, twórca „Pociągu” i „Matki Joanny od Aniołów”. Reżyser, który wciąż zmieniał filmowe style i gatunki, a aktorów wyciskał i porzucał. Był artystą, który zdradzał z miłości. Do kina, oczywiście
10.01.2008 | aktual.: 10.01.2008 10:11
"Wzniesie się strach nocą, wróci zaufanie rano, wzniesie się śmierć nocą, wróci zmartwychwstanie rano” – o poranku rozśpiewany tłum chasydów w ekstazie zanurza się w rzece, gdy padają strzały – woda zabarwia się krwią; samotna kobieta wysiada z pociągu i powoli, ze spuszczoną głową idzie brzegiem morza; sznur zakonnic sunie między ciemnością i światłem... Dla mnie Kawalerowicz to przede wszystkim sceny: mistrzowsko wyreżyserowane, wyraziste, piękne. Choć trwają zaledwie chwilę, opowiadają całe historie i dopowiadają znaczenia, jak te opisane wyżej – z „Austerii” (1982), „Pociągu” (1959), „Matki Joanny od Aniołów” (1960).
Wszystkie są dziełem perfekcjonisty, reżysera, który precyzyjnie konstruował swoje filmy, a później długo je szlifował. Jak wyglądało to w praktyce, podsumowuje anegdota Tadeusza Konwickiego, który zajrzał kiedyś na plan „Faraona” (1965). Akurat powstawała scena z udziałem arcykapłana i otaczającego go tłumu. Padła komenda: „Metr do przodu, proszę!”. Gdy Konwicki po paru godzinach znów pojawił się w hali zdjęciowej, wciąż tkwił tam ten sam arcykapłan i tłum, a Kawalerowicz komenderował: „Dwa metry do tyłu, proszę!”.
Mówiono o nim, że do końca „wyciska” scenariusz, a także aktorów, którzy byli dla niego towarem jednorazowego użytku. Nie należał do twórców budujących własny „gwiazdozbiór” i niezwykle rzadko powracał do tych samych nazwisk. Tłumaczył, że tak eksploatuje aktora, iż ten przestaje już być dla niego niespodzianką. Wyjątek uczynił dla Lucyny Winnickiej, byłej żony, obsadzanej i w „Pociągu”, i w „Matce Joannie...”, i w „Grze”(1968). Ale Jerzy Zelnik, pamiętny Ramzes z „Faraona”, zabiegający o rolę w „Quo vadis” (2001), usłyszał od reżysera: „Ja już cię znam”, choć od ich współpracy minęło niemal... czterdzieści lat.
Metoda „wyciskania” przyniosła jednak rewelacyjne skutki, role u Kawalerowicza należą do najlepszych w dorobku Winnickiej, Mieczysława Voita, Leona Niemczyka, Gustawa Holoubka, Zdzisława Mrożewskiego, Marka Walczewskiego czy Zbigniewa Cybulskiego. To dzięki niesamowitemu porozumieniu z aktorami udawało mu się tak rewelacyjnie pokazać psychologiczne niuanse, emocjonalne rozchwianie i kryzys uczuć („Pociąg”, niedoceniana, kameralna „Gra” o rozpadzie pewnego małżeństwa) oraz przejmująco portretować mroki ludzkiej duszy („Matka Joanna...”). Choć współtworzył słynną szkołę polską, jej narodowa, romantyczna perspektywa była mu obca. Wolał próbować różnych gatunków, stylów i tematów – na pozór całkowicie od siebie odległych. Gdyby jednak upierać się przy poszukiwaniu wspólnego mianownika jego filmów, mógłby nim być stan przesilenia, kryzysu – czasem egzystencjalnego, czasem duchowego, czasem historycznego – gdy nagle pęka ustalony porządek.
Jerzy Kawalerowicz nakręcił 17 filmów. Nie wszystkie z nich są, rzecz jasna, arcydziełami, choćby najdroższa superprodukcja w dziejach polskiej kinematografii- „Quo vadis”. Miałam okazję obserwować reżysera na planie tego filmu: wydawało się, że nie panuje nad gigantyczną machiną, że stał się zakładnikiem rozdętych ambicji producentów i własnych zawodowych marzeń, którym nie był już w stanie podołać.
I nie musiał. Bo nawet gdyby w całym swoim życiu nakręcił tylko tę jedną scenę, w której kobieta wysiada z pociągu i smutna idzie pustą plażą, to by wystarczyło, żeby uznać go za mistrza.
Małgorzata Sadowska