Izrael czeka na USA. Prawdopodobny jest jeden scenariusz wojny
Izraelscy przywódcy powtarzają, że armia jest gotowa i wkroczy do Strefy Gazy. W nocy z piątku na sobotę działania wojsk przybrały znacznie na sile - Izrael przekonuje jednak, że to wciąż nie jest pełna inwazja. Izraelczycy czekają z nią na rozlokowanie wojsk amerykańskich - pisze dla Wirtualnej Polski Jarosław Kociszewski, ekspert ds. Bliskiego Wschodu i wieloletni korespondent w Izraelu.
28.10.2023 08:15
Stany Zjednoczone wysyłają do regionu potężne siły, które mają nie tylko chronić przed atakami rakietowymi ich bazy i terytorium Izraela, ale przede wszystkim zapobiec rozlaniu się wojny na cały region.
Pentagon dysponuje na Bliskim Wschodzie gigantycznymi siłami, które wystarczyłyby do pokonania niemal każdej armii na świecie.
Dwie grupy bojowe lotniskowców USS Ford i USS Eisenhower to nie tylko ponad 170 samolotów i śmigłowców, ale także liczne okręty wsparcia, w tym krążowniki rakietowe klasy Ticonderoga wyposażone w pociski manewrujące Tomahawk zdolne do rażenia celów odległych o ponad dwa tysiące kilometrów, niszczyciele klasy Arleigh Burke zapewniające ochronę powietrzną, okręty podwodne, jednostki logistyki, a w zależności od misji, także okręty piechoty morskiej.
Ponadto Amerykanie posiadają ok. 30 tys. żołnierzy w różnych krajach Bliskiego Wschodu - w tym ponad 3 tys. w Iraku i Syrii.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W ostatnich tygodniach ok. 20 Amerykanów zostało rannych w serii ataków na ich bazy, a powiązane z Iranem milicje grożą nasileniem się ataków, jeżeli Izrael rozpocznie operację lądową w Strefie Gazy. Z tego powodu Pentagon realizuje obecnie dwojaką misję.
Po pierwsze, musi zapewnić bezpieczeństwo własnym żołnierzom, a równocześnie zademonstrować, że włączenie się jakiejkolwiek milicji czy państwa do wojny toczonej przez Izrael i Hamas nie będzie miało wielkiego sensu. Rakiety czy drony zostaną przechwycone tak, jak atak z Jemenu na Izrael zatrzymany przez amerykański niszczyciel i saudyjską obronę przeciwlotniczą w połowie października. Co więcej, każdy atakujący wojska amerykańskie czy Izrael ryzykuje militarny odwet Waszyngtonu.
Amerykanie i Izraelczycy od lat przygotowują się do tego rodzaju współpracy, regularnie organizując dwustronne ćwiczenia z cyklu Junpier.
Na początku 2023 roku odbyły się duże manewry Juniper Oak, których głównym celem było zapewnienie koordynacji działań na morzu, w powietrzu i na lądzie między armiami obu krajów, co między innymi obejmowało obronę przed atakami z powietrza z wielu kierunków równocześnie, walkę elektroniczną, niszczenie obrony powietrznej wroga, ale także ataki na odległe cele i misje ratunkowe.
Obecnie Amerykanie i Izraelczycy realizują fragment scenariusza, który zaledwie kilka miesięcy temu przećwiczyli i to nadal na skalę mniejszą, niż podczas styczniowych manewrów z udziałem bombowców strategicznych B-52.
Dotychczas takie podejście Pentagonu było skuteczne. Region nie stanął w ogniu, pomimo ogromnego napięcia na Bliskim Wschodzie, wojennej retoryki, walk na granicy izraelsko-libańskiej czy sporadycznych ataków na bazy amerykańskie. To jednak może się zmienić w następstwie rozpoczęcia izraelskiej operacji lądowej w Strefie Gazy.
Gabinet wojenny premiera Netanjahu za cel postawił sobie zniszczenie Hamasu odpowiedzialnego za atak terrorystyczny na Izrael 7 października, a tego nie uda się osiągnąć jedynie atakami z powietrza, nawet jeżeli na palestyńską enklawę spadają tysiące ton bomb, powodując śmierć tysięcy ludzi. Inwazja lądowa jest konieczna, a generałowie mówią o tygodniach, jeśli nie miesiącach ciężkich walk. Dla porównania, w Iraku bitwa o Faludżę trwała sześć tygodni, bitwa o Rakkę w Syrii trwała ponad cztery miesiące, a pokonanie tzw. Państwa Islamskiego w Mosulu zajęło dziewięć miesięcy.
W tej sytuacji wojna w Strefie Gazy nie przerodzi się w konflikt regionalny samoczynnie.
Nawet miejscowy wybuch walk i ofiary na granicy Izraela i Libanu, ostrzał bazy amerykańskiej czy wymiana ognia artyleryjskiego między Izraelem i milicjami szyickimi działającymi w Syrii nie spowoduje wielkiej eskalacji. Co prawda wkrótce po ataku 7 października "jastrzębie" w rządzie i armii Izraela przekonywali do ataku na Hezbollah w Libanie, lecz premier Netanjahu po uzyskaniu gwarancji wsparcia od Stanów Zjednoczonych zdołał ostudzić zapędy "partii wojny".
Wydaje się, że obecnie jedynym państwem, które mogłoby podjąć decyzję o eskalacji, jest Iran.
Z jednej strony może to zrobić, wysyłając do boju tworzone od lat milicje w Syrii, Iraku i Libanie, ale także samodzielnie atakując bazy amerykańskie i Izrael. Lata wojny między proirańską milicją Hutich w Jemenie a Arabią Saudyjską pokazały, że Teheran potrafi wyposażyć wspierane przez siebie organizacje w skuteczną broń zdolną razić cele na odległość setek kilometrów, czego przykładem był atak na saudyjskie rafinerie w 2019 r. Także wykorzystanie irańskich dronów przez Rosję w Ukrainie pokazuje, jak wielkim zagrożeniem potrafią być nawet stosunkowo niedrogie i proste rozwiązania.
Najpotężniejszą bronią w rękach przywódców irańskich są rakiety balistyczne o zasięgu pozwalających dosięgnąć wszystkie bazy amerykańskie na Bliskim Wschodzie i Izrael. W styczniu 2020 r., w odwecie za zabicie przez USA gen. Kasema Soleimaniego, Irańczycy trafili 11 rakietami balistycznymi amerykańską bazę lotniczą al Asad w Iraku. Nikt nie zginął, ale 110 Amerykanów zostało rannych, a atak raz jeszcze pokazał skuteczność broni irańskiej.
Izrael posiada wielowarstwową obronę powietrzną, poczynając od działającej na niewielkich pułapach Żelaznej Kopuły, przez Procę Dawida, aż po pociski Arrow przeznaczone do niszczenia pocisków balistycznych w setek kilometrów od państwa żydowskiego. To może się okazać niewystarczające w konfrontacji z Izraelem. Dlatego Amerykanie rozmieszczają na Bliskim Wschodzie system antybalistyczny THAAD, który ograniczy zagrożenie ze strony irańskich pocisków balistycznych.
W tej sytuacji najbardziej prawdopodobnym scenariuszem są przedłużające się niepokoje w regionie, powtarzające się walki na między Izraelem a proirańskimi milicjami czy sporadyczne ataki na bazy amerykańskie.
Oznacza to, że Waszyngtonowi udało się "wyizolować" wojnę między Izraelem a Strefą Gazy, ograniczając ryzyko konfliktu regionalnego. Ta groźba oczywiście nie zniknęła całkowicie, a momentem krytycznym będzie początek izraelskiej ofensywy lądowej.
Dla Wirtualnej Polski Jarosław Kociszewski, ekspert ds. Bliskiego Wschodu i redaktor naczelny magazynu "Nowa Europa Wschodnia"