Islamska rebelia na południu Filipin wybuchła na nowo ze zdwojoną siłą
Południe Filipin znów spływa krwią. Gdy wydawało się, że pokój jest na wyciągnięcie ręki, konflikt wybuchł na nowo ze zdwojoną siłą. Muzułmańscy powstańcy dokonali największych od 12 lat ataków, w których do tej pory zginęło blisko 100 osób, a tysiące znalazły się bez dachu nad głową. Nic nie wskazuje na to, by w regionie szybko zagościł spokój - pisze prof. Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski.
18.09.2013 | aktual.: 18.04.2014 09:31
O tym obszarze od dziesięcioleci było wiadomo, że to beczka prochu. Jednakże po ostatnich inicjatywach władz w Manili i dialogu z muzułmańskimi powstańcami na południowej wyspie Mindanao i okolicach jeszcze w lecie tego roku, gdy pisałem tu tekst na ten temat, wszystko wydawało się iść w dobrym kierunku, tzn. ku uspokojeniu. A Czytelnicy WP.PL w większości uznali, że w wakacyjnej posusze szukamy egzotycznych zagadnień. Okazuje się, że wszyscy byliśmy w błędzie.
Kilka minionych dni, począwszy od niespodziewanego, a brutalnego ataku na szóste co do wielkości miasto Filipin, Zamboanga, przyniosło - jak dotąd - blisko sto ofiar śmiertelnych, a kilkadziesiąt tysięcy ludzi (dane mocno się różnią) uciekając przed przemocą znalazło się bez dachu nad głową.
Szturm na miasto
Zaczęło się więcej niż spektakularnie. Po 12 latach od poprzedniego, podobnego ataku, 9 września rankiem do Zamboanga wkroczyło około 200 uzbrojonych w broń maszynową bojowników spod znaku Narodowego Frontu Wyzwolenia Moro (z angielskiego: MNLF), czyli ugrupowania domagającego się wolności dla Moro, rozumianego przez jednych jako tamtejsza lokalna ludność, zwana Bangsamoro, a przez innych po prostu za islamistów.
Napastnicy natychmiast wzięli ok. 180 zakładników, traktując ich jako żywe tarcze - i ruszyli w kierunku centrum miasta, pragnąc zawiesić flagę MNLF na budynku merostwa. Nie do końca się udało, bo do kontrataku ruszyła stale stacjonująca tu armia. Jednak następnego dnia sytuacja niemal dosłownie powtórzyła się w innym, tym razem w większości zamieszkałym przez chrześcijan mieście Lamitan na pobliskiej wyspie Basilan. Tym razem do akcji też szybko wkroczyło wojsko, a ślad za tym przyszły kolejne śmiertelne ofiary. Wtedy ruszył exodus przestraszonych ludzi. A zbrojne starcia nadal się zdarzają.
Najpierw spiralę przemocy nakręcili islamscy rebelianci, teraz okolicę równie brutalnie pacyfikuje wojsko, większość mieszkańców regionu uznając za potencjalnych zamachowców i morderców. Wbrew oświadczeniom z Manili, jakoby doszło do "stłumienia buntu", nic nie wskazuje na to, by miało dojść do szybkiego uspokojenia. Rozdrapano zbyt wiele ran, które już wcześniej krwawiły, a na dodatek ten atak ma poważne podłoże polityczne, jak też charyzmatycznego przywódcę za nim stojącego. Zaczęło się od... dialogu pokojowego
Krwawa jatka w Zamboanga i w okolicach wzięła się... z dialogu pokojowego. Albowiem władze z Manili prowadziły pokojowy dialog tylko z bardziej spolegliwym skrzydłem MNLF, wykluczając z niego, nadal opowiadające się za zbrojną walką, ugrupowania islamistyczne, czyli związanych z Al-Kaidfą Abu Sayyaf oraz Islamskich Bojowników Bangsamoro.
Co gorsza, nie chciały też rozmawiać z bardziej bojowym skrzydłem MNLF, za którym stoi jeden z najbardziej znanych islamskich bojowników, dzisiaj już 70-letni Nur Misuari. To on jeszcze pod koniec lat 60. minionego stulecia był jednym z założycieli ruchu Moro, startując z pozycji profesora na jednym z uniwersytetów w Manili.
Po długiej działalności, głównie w szeregach dążącej do pokojowego pojednania, blisko 60-osobowej Konferencji Islamskiej, w 1996 r. doprowadził do rozłamu w ruchu Moro, nie godząc się na pierwsze podpisane wówczas porozumienie pokojowe z władzami centralnymi. Odtąd stał za bardziej radykalnym skrzydłem całego ruchu. Aresztowany w 2001 r. na terenie sąsiedniej Malezji, został wydany władzom Filipin, które - licząc na jego współpracę - w 2008 r. wypuściły go z więzienia biorąc okup. Teraz mają czego żałować.
Musuari ukrył się na jednej z porośniętych gęstą dżunglą wysepek wysuniętego najbardziej na południe archipelagu Sulu i stamtąd najpierw stawiał coraz bardziej radykalne żądania, a następnie zaczął je przekładać na polityczny, a potem partyzancki program. 12 sierpnia br., w odpowiedzi na deklaracje Manili, że rokowania pokojowe zmierzają ku szczęśliwemu końcowi, proklamował utworzenie Islamskiej Republiki Bangsamoro. Teraz to właśnie jej flagę pragnął umieścić na ratuszu w Zamboanga.
Wrócił terror i strach
Nikt, ani na Filipinach, ani poza nimi nie ma wątpliwości, że to właśnie Misuari jest mózgiem tej ostatniej, spektakularnej ale tragicznej w skutkach akcji, chociaż on sam, nieosiągalny w ostatnich dniach dla nikogo, jeszcze nie potwierdził swego udziału. Nawet jeśli współdziałał z innymi, niewątpliwie osiągnął swe cele. Podważył rokowania pokojowe. Zasiał niepokój wśród ludności, która po dekadach przemocy już liczyła na spokój. Teraz wrócił terror i strach.
Natychmiast odradza się też nieufność między armią i policją przysłanymi z zewnątrz, a lokalną ludnością. Przy czym konflikt ten ma też jak najbardziej wymiar religijny - starcia chrześcijan (w przypadku Filipin, głównie katolików) z muzułmanami - a także kulturowy, językowy czy etniczny. Pytanie, czy znowu, jak dawniej bywało, nie przeniesie się też poza ten teren, w postaci zamachów terrorystycznych, porywania łodzi, promów czy samolotów oraz bomb podkładanych w centrach handlowych czy przed budynkami użyteczności publicznej.
Cały konflikt na południu Filipin, który dotychczas pochłonął - jak się szacuje - ponad 120 tys. ludzkich istnień, a teraz przyniósł niemal sto dalszych ofiar, będzie miał też wymiar jak najbardziej materialny. Duże pod względem obszaru Mindanao z okolicznymi wyspami daje ok. 15-20 proc. filipińskiego PKB, głównie w postaci surowców, towarów rolnych, a także drewna czy ryb.
Po podpisanym 15 października ub.r. w prezydenckim pałacu Malacanang porozumieniu ramowym w sprawie Bangsamoro główną kością niezgody wydawały się być właśnie kwestie gospodarcze: podziału dochodów z istniejących tam zasobów i dóbr. Teraz okazuje się, że wróciła na porządek dzienny cała paleta zaognionych od dawna kwestii. Niestety, spokoju na Sulu i Mindanao chyba szybko nie będzie.
Prof. Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski
Tytuł, śródtytuły i lead pochodzą od redakcji.