Karolina: "Śmierć synka dogłębnie mną wstrząsnęła'. To wtedy zaczęła się równia pochyła (zdjęcie ilustracyjne)© Unsplash | Milada Vigerova

Instrukcja obsługi życia. Kurs trwa każdego dnia

Alkohol i narkotyki - zakazane. Tak samo jak kłamstwa i przemoc. Regulamin zakazuje też "czynności seksualnych" na terenie domu. Ich nie odstrasza żaden z tych punktów. Bo stawką jest nowe życie.

Warszawski Wawer. Przy jednej z uliczek stoi niczym niewyróżniający się bliźniak. Zadbany ogródek, przystrzyżony trawnik. Przed wejściem kręcą się młodzi ludzie. To dom dla młodzieży w kryzysie bezdomności. Może w nim mieszkać maksymalnie szesnaścioro osób. Teraz - jak mówi Justyna Galas, kierowniczka Domu dla Młodzieży Fundacji "Po Drugie" - są trzy wolne miejsca. Nie na długo. Kiedy rozmawiamy, na przyjęcie czekają już dwie osoby.

Życie według planu

Zasady domu są jasne, a rytm dnia ustalony. Wszystko po to, by trafiające tu osoby w kryzysie miały napięty harmonogram, żeby ciągle coś się działo, bo bezczynność to ostatnie, czego potrzebują.

W tygodniu pobudka o ósmej. Młodzi próbują to przeciągnąć do granic, bo wiadomo - jedni do późna siedzieli z nosami w telefonach, drudzy po prostu lubią sobie poleżeć. Kiedy się ogarną, czas na śniadanie. Są dyżury - każdego dnia kto inny zajmuje się posiłkami. Z kolei opiekunowie pilnują, żeby ci, którzy idą do pracy, przygotowali sobie kanapki.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Tym, którzy akurat nie są w pracy, przydzielane są zadania. Ktoś zajmuje się praniem, ktoś ogródkiem, ktoś obiera ziemniaki. Są też rewiry sprzątania, ale akurat to dzieje się, wtedy, gdy wszyscy już zjadą do domu. Sprawiedliwie.

- Na koniec dnia jest tzw. społeczność. Wszyscy się schodzą, mówią, jak minął im dzień i co planują nazajutrz - mówi Justyna Galas. - Czasem czuję się, jakbym miała kilkanaścioro wyrośniętych dzieci.

Obowiązkiem każdego mieszkańca jest m.in.: stosowanie się do poleceń opiekunów; wypełnianie wyznaczonych dyżurów; poszanowanie prawa do prywatności współlokatorów i powrót do domu przed godziną 20 (można to przedłużyć jedynie w porozumieniu z opiekunem).

Alkohol w domu - bezwzględny zakaz. Dotyczy to zresztą również picia na mieście. Zakazane są też środki odurzające, narkotyki, substancje psychotropowe (jeśli mieszkaniec je zażywa z zaleceń lekarskich, są dostępne u opiekuna). Wszystko, co mogłoby mieć negatywny wpływ na funkcjonowanie i zdrowie.

Zabrania się też przemocy fizycznej i psychicznej, autoagresji oraz zakłócania spokoju domowego, posiadania zwierząt i leków (te znajdują się u opiekuna). Regulamin mówi też o odbywaniu "czynności seksualnych" - na terenie domu zakazane.

Łamiący regulamin muszą odejść. Nie są wyrzucani na bruk - otrzymują od fundacji propozycję alternatywnego zakwaterowania oraz wskazówki, co muszą zrobić, aby odzyskać prawo powrotu.

Zasady są więc surowe, ale działają.

Ci, którzy mieszkają w fundacyjnym domu, partycypują w comiesięcznych kosztach swojego utrzymania (czynsz, media). Ustalanie wysokości odbywa się w porozumieniu z opiekunem, koordynatorem czy kierownikiem w oparciu o informacje na temat dochodów pracującego mieszkańca. Opłata wynosi 1000 zł miesięcznie, oczywiście pod warunkiem, że dana osoba pracuje.

Jacek

Ma 21 lat. Gdy opowiada swoją historię, patrzy prosto w oczy. Jego celem, przez większą część tego krótkiego jeszcze życia, była walka o zapewnienie rodzeństwu namiastki bezpieczeństwa finansowego. Dziś Jacek, który w domu jest od miesiąca, walczy o siebie.

Jeszcze w grudniu pracował za granicą. "Nie jest zbyt ciekawa" - mówiąc o swojej rodzinie, chłopak używa tego eufemistycznego określenia i ironicznie się uśmiecha. Większość osób w rodzinie to alkoholicy. - A mamusia doklepała do wszystkiego narkotyki - dodaje.

Pracować zaczął, gdy miał jedenaście, może dwanaście lat. Chodził do sąsiada, brał szpadelek i wykonywał drobne prace ogrodowe. Pomagał jak umiał, by dostać parę groszy. Dzięki temu codziennie przez parę lat dokładał się do domowych rachunków albo je po prostu płacił w całości.

Szkoła nie była priorytetem. Potrafił nie chodzić do niej przez dwa-trzy tygodnie, bo gdy stawiał na szali: jeść czy się uczyć, wybór był oczywisty.

- Nie chciałem iść do do domu dziecka ani żeby zabrali tam rodzeństwo, więc kiedy przychodził do nas ktoś z MOPS-u, wszystko było ogarnięte. Mówiłem: "Mamusia jest w pracy". A ona wtedy imprezowała - opowiada.

Za granicą robił wszystko, żeby zarobić tyle, aby 17-letni brat i 18-letnia siostra mogli wyjechać do swojego ojca do Irlandii. Bo ojców mają różnych, a Jacek swojego nigdy nie poznał.

- W maju byłem już w Polsce, wyprawiłem siostrze osiemnastkę i zaraz potem wyjechali z Polski. Nie wiedzieli, jak bardzo byłem spłukany i jak bardzo podupadłem psychicznie - mówi Jacek, a tym razem w jego oczach widać łzy.

Rok temu, zanim podjął pracę za granicą, wyszedł z domu i do niego nie wrócił.

- Byłem bezdomny z własnej woli. W centrum Poznania był opuszczony budynek, który miał wodę i prąd. Zagnieździłem się w nim, założyłem sobie zamki i chodziłem do pracy. Ale pojawiła się zgraja ćpunków, która zawsze tam przychodziła. Przegonili mnie - mówi o swoich początkach na ulicy.

Sam też nie unikał narkotyków. Jest jednak czysty już 11. miesiąc.

- Mam twarde zasady. Czuję, że wychodzę na prostą. Mam pracę, mogę codziennie zjeść, wyjść na deskorolkę. Powoli wszystko zaczyna się klarować. Nie ciągnie mnie do starego życia - dodaje Jacek.

Bo za czym miałby tęsknić? Od 16. roku życia zaliczył dwanaście pobytów w szpitalach psychiatrycznych. "Kulała" mu głowa. Wszystko, co działo się w domu, ukrywał przed babcią. Nie chciał jej obciążać, był wystraszony jej reakcją i martwił się, że matka zakatuje jego i rodzeństwo, kiedy komukolwiek coś powie. A miał się czego bać - w domu była gigantyczna przemoc.

- Kiedy miałem 9 lat, wróciłem do domu ze szkolnych SKS-ów, ale okazało się, że zapomniałem bluzy. Mama mnie za to skopała pod drzwiami po żebrach, brzuchu. Plułem krwią, ale jedyne, co mi przyszło do głowy, to biec do babci. Zatrzymałem się na rozdrożu, gdzie nie było lamp. Było ciemno, a ja się bałem ciemności, więc zatrzymałem się i nie poszedłem dalej. Mama przyjechała taksówką, bo wiedziała, gdzie pobiegnę. Chciała mnie powstrzymać za wszelką cenę. Udawała, że wszystko jest okej - wspomina.

Trzy lata później stanął w obronie brata. - Kiedy skończyłem 12 lat, pierwszy raz osłoniłem go ciałem przed ciosami mamy. Wtedy zaczęła płakać. Miała napady agresji, nie panowała nad sobą i po kilku godzinach próbowała nas przepraszać - mówi.

Teraz też to robi. - Mam kontakt z matką, przypomniała sobie ostatnio o swoich dzieciach. Powiedziała, że żałuje, że przeprasza, że zniszczyła nam życie. Obiecywała, że się poprawi, że więcej tak nie zrobi. Ale ona mówi tak co roku, co pół roku, więc nie ma się tym co przejmować - zaznacza chłopak.

- Jestem mocno usamodzielniony, więc zawsze sobie radziłem, ale w tym roku to już było jednak dla mnie za dużo. I głowa, i całe ciało było tak wycieńczone, że potrzebowałem spokoju, regeneracji, wybicia z poziomu dyskomfortu i braku poczucia bezpieczeństwa. Ten dom zapewnia to wszystko - mówi.

Jacek, mimo tego, co go spotkało w życiu, powtarza, że kocha ludzi. Nawet, kiedy szukał pracy, zawsze liczył, że uda mu się znaleźć taką, gdzie będzie miał z nimi kontakt. Zatrudnił się na stacji benzynowej, jak może pomaga klientom.

- Ostatnio jakaś pani wciągnęła do odkurzacza pilot od auta. Rozkręciłem go i pomogłem wyjąć zgubę. Była mi taka wdzięczna, a ja szczęśliwy, że mogłem pomóc. Czułem się doceniony - wspomina.

I przede wszystkim czuje się w domu jak u siebie. Jak mówi, opiekunowie nie przychodzą do pracy, lecz przychodzą tam dla nich - młodzieży w kryzysie.

- Pomagają, starają się dla nas i my staramy się pokazać, że dajemy radę - zaznacza Jacek.

Kiedy pytam go o plany na przyszłość, mówi, że nie myśli o tym, co będzie później: - Moje plany są elastyczne, ale od zawsze ciągnie mnie za granicę. Mam tam jeszcze znajomości, będę chciał skorzystać z możliwości powrotu.

Gdy rozmawiamy, cały czas przyciska do siebie deskorolkę. Jazda na niej to jego hobby. W takich chwilach jest szczęśliwy.

Witajcie w domu

Fundacja zapewnia młodym nie tylko dach nad głową. Ci, którzy tego potrzebują, są wysyłani na terapię, idą do Ośrodka Pomocy Społecznej, dostają ubezpieczenie.

Żeby trafić do fundacyjnego domu, najpierw trzeba przejść rozmowę kwalifikacyjną. W jej trakcie przeprowadzany jest wywiad, który pomaga zorientować się, jakie są potrzeby młodego człowieka, jaki jest problem i co należy z nim robić.

- Są tacy, którzy przychodzą po ciągu alkoholowym albo narkotykowym. Wiemy, że docelowo mają iść na terapię, ale nie wiemy do końca, jak po odstawieniu tych używek będą się zachowywać w domu - mówi Justyna Galas.

- Dlatego opiekunowie mają na taką osobę oko. Kiedy wychodzi na miasto, proszą, by robiła to z kimś. Dajemy jej współtowarzysza, nie po to, by ją śledzić. Jak będzie chciała, to i tak pójdzie zdobyć używki. Obecność kogoś, kogo cię zna, sprawi, że ryzyko pokusy sięgnięcia po narkotyki, jest mniejsze - dodaje kierowniczka domu.

- Jest wiele powodów bezdomności wśród młodych ludzi - mówi Agnieszka Sikora, prezeska Fundacji "Po Drugie".

- Część młodzieży była w zakładach poprawczych, ośrodkach wychowawczych. Gdy osiągają pełnoletność, odchodzą stamtąd i nie ma już dla nich oferty. Coraz częściej przychodzą też młodzi, którzy doświadczają bezdomności, a nigdy nie zahaczyli o żadną pomoc instytucjonalną. Na przykład wychowywali się w rodzinach, gdzie występowały problemy, ale system ich nie dostrzegł lub ich nie rozwiązywał. Młodzi ludzie, doświadczając w domu przemocy, zaniedbań, gdy osiągali pełnoletniość, byli albo wyrzucani z domu, albo uciekali z niego, by znaleźć bezpieczne dla siebie miejsce. To bardzo szeroka, różnorodna grupa - wylicza Sikora.

- Trudno zrobić coś takiego jak "kurs życia" - on odbywa się każdego dnia - mówi prezeska. - Kładziemy nacisk na sprawy, które mogą wydawać się oczywiste, by ludzie zachowywali się uczciwie, przyzwoicie, by mieli szacunek do siebie i innych.

Agnieszka Sikora podkreśla, że wbrew temu, co można myśleć, zazwyczaj podopieczni fundacji mają rodziny.

- Często są to jednak rodziny dysfunkcyjne, które same nie radzą sobie z problemami, a czasem to rodziny, które zrezygnowały z opieki nad swoim dzieckiem - dodaje.

Karolina

Już nie mieszka w domu prowadzonym przez fundację, ale nadal tam wpada. Tego, przez co przeszła 21-letnia Karolina, nie wytrzymałby niejeden dorosły. To historia również o tym, jak ciężka jest walka o powrót do życia.

Kiedy miała 16 lat, zaszła w pierwszą ciążę. Urodziła córeczkę. W wieku 17 lat wzięła ślub, a rok później była w drugiej ciąży. Jej synek żył tylko trzy miesiące i sześć dni. Śmierć łóżeczkowa. To wtedy oddała córkę do jej taty.

- Nie byłam w stanie się nią zajmować, ciężko było mi na nią patrzeć. Śmierć synka dogłębnie mną wstrząsnęła - mówi dziewczyna. Gdy wraca do tych wspomnień, spina się, drapie paznokciem o kciuk.

Jeszcze będąc w ciąży, była niestabilna finansowo. Trafiła do Warszawskiego Ośrodka Interwencji Kryzysowej na Ursynowie. Ośrodek musiała opuścić kilka dni po śmierci syna - mijał czas jej pobytu w tym miejscu. Zabrała ją do siebie macocha. Warunek - dziewczyna musiała jej płacić za pobyt 800 zł, potem tysiąc.

- Czułam, że jestem jej potrzebna tylko finansowo. W końcu wyrzuciła mnie - opowiada Karolina.

To wtedy trafiła do fundacyjnego domu młodzieżowego. Karolina miała problemy z narkotykami, była agresywna. Kiedy zaczynała brać, nie miała granic. Uważała, że tak musi. Tak radziła sobie z żałobą po śmierci dziecka.

- Do tego byłam bezczelna, wykłócałam się o wszystko i w końcu się wyprowadziłam. Stwierdziłam, że przyjdę tu mieszkać, jak będę gotowa - wspomina.

Kiedy opuściła fundacyjny dom, zaczęła mieszkać u koleżanki. Zdecydowała, że musi jakoś poradzić sobie z ćpaniem. Pojechała do fundacji tylko po to, żeby się pożegnać i powiedzieć o swoich planach. Trafiła do MONAR-u.

- Zamiast sięgnąć po pomoc zaraz po śmierci synka, przepracować żałobę, stwierdziłam, że poradzę sobie sama. Znalazłam pracę, wręcz w nią uciekłam. Ćpałam jeszcze więcej i więcej, by jakoś ogarniać, by uśmierzyć ból. Wmówiłam sobie, że to będzie dla mnie pomocne. Dopiero gdy przestałam ćpać, poczułam, co to żałoba - opowiada Karolina.

Wtedy wróciła do fundacji "Po Drugie". Nie na długo. Krótko po powrocie tym wyleciała z domu za kłamstwo, które jest złamaniem regulaminu.

Karolina jest przykładem tych "drugich" bezdomnych, którzy tak naprawdę nigdy nie mieli rodziny.

Została oddana do domu dziecka. Kiedy miała dwa lata, trafiła do rodziny zastępczej, potem do kolejnej i kolejnej. W sumie była w pięciu. Raz babcia wzięła ją do siebie, ale po roku dziewczynka znów była w domu dziecka. Już jako nastolatka trafiła do ośrodka opiekuńczego, z którego uciekła do partnera, tego z którym zaszła w ciążę.

- Cięłam się, będąc w ośrodku. Nie robiłam tego, bo było mi źle. Ja po prostu chciałam, żeby ktoś zwracał na mnie uwagę, dał mi bliskość - wspomina dziś Karolina. Na jej rękach do dziś widać zagojone ślady po samookaleczeniach.

Dziewczyna szybko dodaje, że teraz ma inne sposoby na zwrócenie uwagi - dużo gada, podnosi ton głosu: - Piszę wiersze, rysuję. Lepsze to niż żebym robiła komuś albo sobie krzywdę.

Do tej pory nie zdecydowała się pójść na żadną terapię. Psychiatra mówił jej o terapii PTSD, ale to trwa rok, a ona boi się wyjechać i zniszczyć to, co zbudowała.

- Boję się, że nie będę miała dokąd i do kogo wrócić - mam tylko partnera i fundację. Córkę straciłam, mój mąż zabrał ją całkowicie. Nie chcę jej mieszać w życiu. U mnie co chwilę było pełno ludzi wokół, co chwilę ktoś się pojawiał, a później znikał. Po tylu latach wiem, że to odcisnęło piętno. Niech zostanie tak jak jest. Nie chcę przyczynić się do tego, by mieszać córce w głowie.

Teraz pracuje jako kelnerka. Czeka na sprawę rozwodową. Dom fundacyjny, choć w nim nie mieszka, traktuje jak własny.

- Czasem ich straszę, że wrócę. To miejsce nazywałam na początku więzieniem, ale wiedziałam, że nie ma innego, gdzie mogę iść i dostać pomoc - mówi dziewczyna.

Kiedy pytam ją, czy nie boi się, że cofnie się do momentu, w którym była jeszcze kilka miesięcy temu, zaprzecza:

- Pani Agnieszka (prezeska Fundacji "Po Drugie" - red.) powtarzała, że cofnięcie się nie zawsze oznacza coś złego. Kiedy ktoś się cofa, robi to po to, by z tempem wystrzelić do przodu, żeby się odbić. Zapamiętałam te słowa. Są dla mnie bardzo ważne.

Pojawiają się i znikają

Justyna Galas mówi, że zdarzają się sytuacje, że ktoś przychodzi do domu i nagle znika.

- Kilka miesięcy temu była u nas dziewczyna, która bardzo długo ubiegała się o miejsce. Przyszła, powiedziała, że musi pojechać po swoje rzeczy. Wróciła po kilku tygodniach, prosząc o ponowne przyjęcie. Dostała szansę, ale znów nie dojechała. Może za trzecim, czwartym razem się uda - mówi Galas. - Nie skreślamy nikogo.

Do pobytu w domu zmusić nikogo przecież nie można, choć widać, jakie emocje targają Justyną Galas, gdy opowiada o pewnym chłopaku w spektrum autyzmu.

- Przystosowywał się do zasad obowiązujących w domu na tyle, na ile potrafił. Wszyscy wiedzieliśmy, że musimy być wobec niego bardziej wyrozumiali, a on bardzo się starał - mówi kierowniczka.

Niestety choroba i postrzeganie rzeczywistości doprowadziły do tego, że pewnej nocy wziął tobołek z paroma rzeczami i po prostu wyszedł z domu.

- Nie jest ubezwłasnowolniony, więc - choć serce nam pękało - musieliśmy uszanować to, że powiedział, że idzie, bo ma swoje sprawy. Było nam ciężko. Nie było go około tydzień. Przed kilkoma dniami spotkaliśmy go na naszej ulicy. Był bardzo wychudzony. Widać było, że nic nie jadł. Powiedziałam mu: idź chociaż na obiad, zaczekaj na nas. Chciałyśmy go namówić, żeby został. Wiem, że zjadł, ale nie zaczekał - opowiada.

- Szukała go rodzina, a policja nawet do niego dotarła, ale podpisał oświadczenie, że nie życzy sobie, żeby rodzina wiedziała, gdzie jest. Wiemy, że jest na ulicy. A ma 21 lat. Po ludzku jest mi z tym bardzo źle, liczę na to, że do nas wróci - mówi Justyna Galas.

Armia bezdomnych

Kiedy ktoś "zda egzamin" w domu dla młodzieży, który działa od roku, czeka go kolejny test - samodzielne mieszkanie treningowe. Wcześniej osoby w kryzysie bezdomności trafiały do takiego mieszkania z marszu.

- Nie w każdym przypadku to się sprawdzało. Opiekun przyjeżdżający co dwa dni na dwie-trzy godziny to nie było wystarczające rozwiązanie. Kiedy młody człowiek przychodzi do domu, wystarczy kilka dni, żeby go poznać, zobaczyć jego potencjał, deficyty. Najpierw dom, potem mieszkanie, tak jest lepiej - mówi Justyna Galas.

Fundacja "Po Drugie" działa od 12 lat. Pracuje z wąską grupą osób doświadczających bezdomności - tylko z młodzieżą i młodymi dorosłymi. Młodzi zgłaszają się sami lub są kierowani przez inne organizacje pozarządowe, ośrodki pomocy społecznej, domy dziecka, w których kończy się im pobyt.

W zeszłym roku do fundacji zgłosiło się ok. 300 osób. Są miesiące, w których pod jej opieką znajduje się nawet 50 młodych osób.

- Kiedyś miałam poczucie, że zima jest okresem newralgicznym, że latem potrafią sobie coś zorganizować, np. pracę sezonową, pojechać nad morze. Ale w ostatnich latach zauważam, że ruch jest cały rok - mówi prezeska Agnieszka Sikora. - Jest ich wiele, zbyt wiele.

21-letnia Paula, jedna z byłych już podopiecznych domu napisała na stronie fundacji: "Gdy pierwszy raz weszłam do schroniska dla bezdomnych miałam 21 lat. Od razu się rozpłakałam. Znałam to miejsce. Wcześniej była w nim moja mama. Poczułam, że ja też naprawdę jestem bezdomna, niechciana. Poczułam, że jestem sama na świecie".

W momencie realizacji "Ogólnopolskiego badania liczby osób bezdomnych - Edycja 2019" zdiagnozowano 30 330 osoby bezdomne. 83,6 proc. stanowili mężczyźni (25 369 osób). Kobiet było 16,4 proc. (4961).

Imiona bohaterów zostały zmienione.

Jeśli chcesz wspomóc Fundację Po Drugie, możesz zrobić to tutaj.

Żaneta Gotowalska-Wróblewska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (58)