Publicystyka"Inka" z Olchówki. Historia rodzinna

"Inka" z Olchówki. Historia rodzinna

Gdyby nie tragiczne losy Eugenii z Tymińskich, rozstrzelanej za działalność w AK i Wacława Siedzika, leśniczego, który zmarł na sowieckim zesłaniu, pewnie inaczej by się potoczyły losy ich córki, siedemnastoletniej sanitariuszki, Danusi Siedzikówny rozstrzelanej w gdańskim więzieniu.

"Inka" z Olchówki. Historia rodzinna
Źródło zdjęć: © Archiwum rodzinne | arch. rodz.
Luiza Łuniewska

Gdy porównać rodzinne zdjęcia, tanią, nieco rozmazaną fotografię Siedzików, wykonaną zapewne przez wędrownego fotografa, i piękne zdjęcia z młodości przyszłej żony Wacława Eugenii Tymińskiej, robione w eleganckich atelier europejskich miast, przychodzi do głowy niemodne słowo: mezalians. To chyba największa tajemnica tej rodziny: jakim cudem Wacław Siedzik zdobył serce Eugenii, młodziutkiej panienki z dobrego domu? Tymińscy to była herbowa szlachta, obyta w świecie. Ojciec Eugenii był człowiekiem zaradnym, architektem, a Harasimowicze, jego pięknie utrzymany majątek, liczyły sto czterdzieści siedem hektarów. Siedzikowie to rodzina włościańska. Do stanu szlacheckiego nie należeli. Z zachowanych dokumentów wynika, że niegdyś w sąsiednich dobrach odrabiali pańszczyznę.
W okolicy cieszyli się poważaniem, dzieci kształcili, ale do lepszego towarzystwa nie aspirowali. Co innego Mackiewiczowie, z którymi rodzina Wacława była spokrewniona – ale ich majątki zajęto carskim ukazem po powstaniu styczniowym. Eugenia była o jedenaście lat młodsza od męża, znała języki, z rodzicami zjeździła kawał świata. Helena Tymińska, jej matka, ukończyła Jekateriński Instytut Szlachetnych Dziewic, najlepszą żeńską szkołę w carskiej Rosji. Ponoć
przedstawiono ją u dworu. Spokrewniona była z Piotrem Orzeszką, zesłanym na Syberię za ukrywanie Romualda Traugutta, dyktatora powstania styczniowego. Utrzymywała kontakt z jego żoną, pisarką i niedoszłą noblistką Elizą Orzeszkową aż do jej śmierci w 1910 roku. To była elita.
– Podobno babcia Eugenia i dziadek Wacław to była wielka miłość – uśmiecha się Danuta Ciesielska, ich wnuczka. – Poznali się w Kalnie, majątku Misiewiczów niedaleko Dąbrowy.
I już nie mogli bez siebie żyć. Może zadziałał romantyczny czar zesłańca, bo na to wrażliwe były serca panien z patriotycznych domów. W każdym razie po krótkich zalotach i hucznym weselu Wacław Siedzik zabrał młodą żonę w okolice Narewki, gdzie czekała na niego posada leśniczego w powstałym właśnie przedsiębiorstwie Polskie Lasy Państwowe.

Inka, co "banditami hadziła"

Wieś Guszczewina ciągnie się wzdłuż drogi. Drewniane chaty, ukwiecone ogródki. Domy zadbane i nie bardzo stare. Wieś spaliła się w czasie wojny. Został tylko prawosławny drewniany krzyż – dolna poprzeczka jednym końcem uniesiona jest w niebo, gdzie trafił Dobry Łotr, a drugim w dół, gdzie w piekle smaży się Łotr Zły. Szosa tuż za krzyżem skręca pod ostrym kątem.
Drzwi w Guszczewinie otwierają się chętnie. Szto wam trieba, czego potrzeba? Są kwatery w agroturystyce, tanio. Blisko Narewka i narwiański zalew. Lasy piękne. Miód. I jajka, bo kury się niosą. „Inka”? Siedzikówna? A wy szto, nie znaju.
Na turystycznej stronie o Guszczewinie jest informacja o tym, że urodził się tu Szymon Romańczuk – późniejszy Jego Ekscelencja Najprzewielebniejszy Szymon, Arcybiskup Łódzki i Poznański, do dziś urzędujący metropolita prawosławny. Jest też legenda o dzielnych bojcach. Grysza, Sieroża, Żenik, Sasza i Gieorgij uratowali bogatego wielmożę przed atakiem niedźwiedzia. W zamian ten podarował im cegły na budowę osady i rozsławił ją w okolicy. Dopiero wtedy na tych terenach, zwabieni ich bogactwem, zaczęli osiedlać się Polacy. O tym, że urodziła się tu „Inka”, ani słowa.
W końcu jednak zwycięża nuda ciepłego popołudnia. Ponoć chałupka stała między numerem dwadzieścia trzy a pięć, tam, w głębi. Siedzikowie wynajmowali ją czy też Lasy Państwowe dzierżawiły ją dla nich do czasu, aż skończy się budowa leśniczówki. – Tam się doczka rodziła – tłumaczy starsza kobieta. – Po domku śladu już nie ma, wszystko spłonęło. A ta „Inka”, skoro już mówimy, to dziewoczka, co z banditami hadziła. – Staruszka znacząco zawiesza głos, by dać czas na zrozumienie, na czym to chodzenie polegało. – Nie to, co ojciec, bo on był porządny człowiek.
Świerszcze cykają w ciszy. Pojawia się i sąsiadka, pani Wiera, która tłumaczy, że „Inka” była pielęgniarką, która w szpitalu naszych dobijała. Nie ma sąsiada. Gdyby był, on by dopiero powiedział…

Danusia - chłopczyca

Bruno Tymiński jest czasami przedstawiany jako cioteczny brat „Inki”. Ale w rzeczywistości był jej wujem, synem babci Heleny i dziadka Jana. Urodził się jako najmłodszy, czwartyz rodzeństwa, gdy Eugenia była już dorosła. Od Danki był starszy o cztery, od Wiesi o trzy lata. Teraz skończył już lat dziewięćdziesiąt.
Wspomina, że jego szwagier Wacław czasami zaglądał na polowanie. Niestety, z Danką nie widywali się tak często. Rodziny dzieliło sto kilometrów, co w czasach bryczek i ciuchci było dużą odległością. Ale ze wspólnych wakacji Bruno pamięta, że Danki wszędzie było pełno.
– Łaziła po drzewach lepiej od nas, chłopaków – wspomina. – Była zawsze roześmiana, skora do zabawy. Najbardziej lubiła zabawy w chowanego. A na wsi dobrychkryjówek nie brakowało.
Tak naprawdę o dziecięcych latach „Inki” wiemy niewiele. Zostały mgliste wspomnienia, opowieści, które Wiesia, już nieżyjąca siostra Danki, snuła swojej córce, też Danusi. Że Wiesię nazywano Lilusią, Irenę – Irutkiem, a Dankę po sienkiewiczowsku – Hajduczkiem. Że gdy Danka miała cztery lata, dorwała się do tatowej dubeltówki, która wystrzeliła. Nic jej się nie stało, ale potem przez długie lata bała się broni. Jakieś skrawki opowieści, jakie przechowali w pamięci starsi
ludzie z okolicy. Chyba najwięcej zachowało się na zdjęciach: pogodne twarze, białe sukienki, sukienne płaszcze, dziewczęce kokardy i podkręcone wąsy panów.
Do młodego małżeństwa wkrótce dołączyły owdowiała pani Aniela, matka Wacława, i jego niepełnosprawna siostra, Jadzia. Już w wykończonej leśniczówce przyszła naświat Irenka, najmłodsza z Siedzikówien. Mama Eugenia kochała książki i Danusię, może ciut bardziej niż inne córki, pewnie przez tę zniekształconą buzię. Tak już matki mają, że zawsze to nieco zdefektowane kaczątko kochają najbardziej. W domu rządziła babcia Aniela. Malutka i delikatna, ale pracowita i konsekwentna. Wnuczki, ledwo od ziemi odrosły, goniła do gospodarskich zajęć. Bo przy pracy, wiadomo, człowiek nie grzeszy. Zaganiała choćby do zbierania ziół, na których znała się jak nikt inny. Gdy Danusia, jej prawnuczka, po latach spyta Sieriożę, sąsiada z Olchówki, która z tych traw to słynna podlaska żubrówka, ten pokręcigłową z niedowierzaniem: „Po pani Siedzikowej i ona nie wie, która to żubrówka?”. Babcia Aniela, jak trzeba było, i syna potrafiła nauczyć moresu. „Choć no tutaj, kochanieńki – mówiła. – I pochyl się”. Bo Aniela była malutka i nie dawała rady wyrośniętego Wacława w łeb plasnąć inaczej. Pewnie się znów wyrwał na polowanie, choć narzekał, że go w krzyżach łamie. Albo zasiedział do późna z naleweczką i panem Arsenijem, serdecznym przyjacielem, baptystą z Narewki. Nikt go właściwie nie zapamiętał inaczej, jak z dubeltówką i ze stadkiem psów pętających się między nogami. Był wyżeł, co chodził z Wacławem do lasu. I kundel z miejscowej suki, pokrytej przez wilka. Nigdy się, biedny, nie nauczył szczekać. Za to wył nocami, gdy wilki podchodziły pod leśniczówkę.
W 1935 roku Danka, w ślad za starszą siostrą Wiesią, zaczyna naukę w szkole w Olchówce koło Narewki. Jedziemy drogą na skróty. Ludzie z Olchówki do dziś nazywają ją Siedzikową dróżką. Tędy dziewczynki codziennie wędrowały na lekcje. Jak piszą w książkach – jeździły na oklep konno. Ale pani Stanisława ze śmiechem kręci głową. Bo z tym koniem to nie tak… Danka była w czwartej klasie. Wiesia od roku mieszkała już u dziadków, gdzie chodziła do szkoły salezjańskiej w Różanymstoku. Danusia, pozbawiona kurateli rozsądnej starszej siostry, zaczęła szaleć. Pewnego ranka wyprowadziła ze stajni konia, wdrapała się na płot, wskoczyła na grzbiet i pojechała na oklep do szkoły. Pewnie nikt by nawet nie zauważył, gdyby nie to, że konia niestarannie przywiązała. Poszedł w szkodę u żydowskiego gospodarza. Ten wziął go na uzdę i poprowadził do leśniczego, na całą wieś wyrzekając nad swoją szkodą, która jego i jego potomstwo bezpowrotnie miała wpędzić w nędzę. Tata Siedzik strasznie się zdenerwował i przestał odzywać do kogokolwiek czy raczej do którejkolwiek z domowniczek. Dopiero pod wieczór babcia Aniela upiekła ciasto, położyła na tacy z filiżanką herbaty i wepchnęła średnią wnuczkę do kancelarii, by tatusia przepraszała. O tych dziecięcych zabawach Danki jeszcze więcej mogłaby
powiedzieć pani Anjuta z białoruskiej rodziny, po mężu Hałaburda. Z Danką były przez kilka lat nierozłączne. Problem w tym, że Anjutę gnębi demencja. Tylko czasami miewa lepszy dzień i wszystko wraca, jakby to było wczoraj. Wyprawy do lasu, zabawy w podchody i w chowanego, budowanie szałasów. Wcale nie żadne dziewczyńskie zabawy – tylko wielka przygoda. Choć wszystko same dziewoczki – chłopcy chodzili oddzielnie. Dużo nie poopowiada,
bo zaraz przybiega ktoś z rodziny. Te opowieści o polskiej „Ince” im nie w smak.

Koniec świata W Olchówce

Sierpień 1939 roku był wyjątkowo piękny. Szesnastoletni Bruno Tymiński, już poważny gimnazjalista, wracał bryczką z wakacyjnego pobytu w majątku kolegi. Przed wyjazdem rodzice poprosili go, by w drodze powrotnej zajechał po Danusię i Wiesię do Olchówki. W tym roku obie dziewczynki miały zamieszkać u dziadków w Harasimowiczach i pójść do salezjańskiej szkoły w Różanymstoku. Gotowa była wyprawka Danusi, mundurek. Nawet legitymacja szkolna,
która do dziś zachowała się w rodzinnych dokumentach. Bruno, jak mówi, zastał Siedzików niespokojnych. – Powiedzieli, że chyba będzie wojna i wolą mieć dziewczynki przy sobie. Zamieniliśmy kilka słów i ruszyłem sam do domu.
Danka i jej siostry z zaciekawieniem obserwują sołdatów. Wydają się niegroźni, w śmiesznych spiczastych czapkach. Gdzież tym wymoczkom do polskich ułanów. Konie liche, mundury byle jakie. Już niedługo, myślą, pogoni ich nasze wojsko. Ze zdziwieniem patrzą na białoruskich sąsiadów, szykujących tawariszam huczne przyjęcie. Jak po latach wspominać będzie Janina „Jachna”, rówieśnica Danki i jej koleżanka z oddziału, rozmiar i siła narodowościowych
antagonizmów, które objawiły się w 1939 roku na Kresach, były zaskoczeniem. Przecież raptem kilka miesięcy wcześniej wszystkie te dzieciaki bawiły się razem, chodziły do jednej szkoły. Teraz miały być wrogami. Niemożliwe.
10 lutego 1940 roku nad ranem Siedzików obudziło walenie kolbami w drzwi. Sołdaci. Ojca postawili pod ścianą. Zrobili rewizję. Początkowo wszyscy myśleli, że Wacław ma być aresztowany, ale oficer kazał pakować się na drogę… Enkawudzista odczytał dekret o deportacji. Wolno było zabrać trochę odzieży, pościeli, naczyń kuchennychi stołowych, niewielki zapas żywności, drobnego sprzętu rolniczego i domowego, pieniądze. Wyjazd – w nieznane. Deportowano całe rodziny.
Sowieckiego oficera zaniepokoiły jednak czerwone plamy u młodszych dziewczynek. Z sąsiedniej wsi ściągnięto felczera. Taki felczer to była wtenczas instytucja: znał się na wszelkich dolegliwościach ludzkich i bydlęcych. Spojrzał tylko i orzekł: szkarlatyna, bardzo, bardzo zaraźliwa. I tak z lęku przed zarazą Sowieci zostawili rodzinę leśniczego Siedzika w domu. Zabrali tylko ojca. Kobiety miały jechać kolejnym transportem, ale zawsze jakoś o nich zapominano. Jakaś dobra dusza, gdzieś w urzędzie, przekładała fiszki w bolszewickiej kartotece. Dobra i nieznana. Więc żeby nie było tak, że dobro w tej historii zostaje anonimowe, Danuta Ciesielska opowiada rodzinną anegdotę. Jej mama, Wiesia, zastrzegała, że sama nie wie, ile w tym prawdy. Podobno za rodziną Siedzika wstawiał się jeden z marynarzy floty bałtyckiej, który służył na słynnym
pancerniku „Aurora”. Załoga w czasie rewolucji stanęła po stronie bolszewików. Marynarz wrócił do Polski jako ubogi repatriant, obarczony liczną rodziną, i wtedy Wacław miał mu dać pracę przy wyrębie lasu. Nie jest to, wbrew pozorom, niemożliwe. W okolicy mieszkało kilka osób pasujących do tej opowieści. W Nowym Berezowie koło Hajnówki żył nawet były marynarz, który twierdził, że to właśnie on ładował do działa „Aurory” pocisk, którego odpalenie miało dać początek rewolucji bolszewickiej.
Najstarsza z Siedzikówien wspominała, jak kilka dni po deportacji Wacława wyrzucono je z leśniczówki. Gospodarstwo rolne wraz z ziemią i wyposażeniem, zgodnie z dekretem o deportacji, miało być przekazane władzom. Mogły zabrać tylko rzeczy osobiste. Popakowały się w kilka worków. Przede wszystkim suchary. Kiedyś każdy kawałek chleba suszyło się, żeby było dla koni czy innej żywiny. I na tych sucharach, i na tym, co dostały od innych, żyły przez kilka miesięcy 1940 roku. Spały po dobrych ludziach, krążąc po okolicznych wsiach.
Jedyną pociechą były listy od ojca. Wacław przesyłał pozdrowienia serdeczne, ale poza tym pisał konkretnie, po męsku. „Paczka dotarła, pracuję w kopalni złota, może niebawem zmienię kwaterę. Przyślijcie ołówek kopiowy i materiał jakiś, żeby można było łaty na spodniach zrobić. Oby nie czerwony”.

Strzały na Podlasiu

Tymczasem wiatr historii zawiał raz jeszcze. Stalin nie wierzył, że dotychczasowy sojusznik, Hitler, obróci się przeciwko ZSRR. Dlatego gdy 22 czerwca 1941 roku przez Bug ruszyły 17 i 18 Dywizje Pancerne Wehrmachtu, weszły jak w masło. W okolicach Narewki broniła się stacjonująca tu od jesieni radziecka 49 Dywizja Piechoty. Teoretycznie była to wyborowa jednostka, doświadczona w wojnie w Finlandii. W praktyce jednak większość jej składu wymieniono, zastępując zaprawionych w bojach żołnierzy rekrutami kazachskimi i uzbeckimi, nieznającymi nawet rosyjskiego. – Patrzyliśmy, jak Niemcy biorą ich do niewoli. Brudnych, skośnookich. Całymi stadami ich pędzili, jak bydło – opowiadają do dziś w Narewce.
Bruno Tymiński zastrzega, że niewiele wie o konspiracyjnej działalności swojej siostry Eugenii. Danki też nigdy nie wypytywał. Takie były czasy, że im ktoś mniej wiedział, tym lepiej. On także działał w Armii Krajowej, w tajnym nauczaniu. Nie mówił rodzinie – za komplety również groziła kara śmierci. – Babcia związała się z AK przez swoje przedwojenne,
warszawskie kontakty. Córki zapamiętały, że jeździła w sprawach organizacji do stolicy. Stamtąd przywoziła biuletyny i ulotki – opowiada Danuta Ciesielska.
Pani Siedzikowa, zaprzysiężona w 1941 roku, została żołnierzem Obwodu Bielsk Podlaski ZWZ. Siatki podziemia zajmowały się wówczas przede wszystkim pozyskiwaniem broni. Nie było to trudne – po uciekających Sowietach zostało jej w lasach pełno. Broń czyszczono, naprawiano. Większość poszła potem na uzbrojenie powstania warszawskiego. Rozkazy dla Eugenii były jednak inne: wszystko wskazuje na to, że dostawała zadania wywiadowcze. Wiesia wspominała, że często prosiła córki, by zawiozły „coś” czy to do Porozowa, czy do Białegostoku, czy do Narwi. Woziła przede wszystkim Danka, choć młodsza. Jakoś tak niepostrzeżenie zamieniły się rolami. Grzeczniejsza i uważniejsza Wiesia dowodziła siostrzanym stadkiem w dobrych czasach. Teraz lepiej sprawdzała się Danka – odważniejsza, wytrzymalsza i zaradniejsza. Irenka, wiadomo, była jeszcze malutka.
Tym razem Eugenia sama pojechała do Białegostoku. Wracając, zobaczyła na dworcu ogłoszenie, że gestapo poszukuje Witolda Matuszewskiego, żołnierza podziemia. „Nieopatrznie wspomniała podczas rozmowy w przedziale, że to nasz krewny5 – tłumaczyła Wiesia. – Tym samym pociągiem wracał do Narewki wójt Piotr Kabac działający w Komitecie Białoruskim”. Oficjalnym celem tej organizacji było „zjednoczenie narodu białoruskiego w celu walki o niezawisłe państwo białoruskie pod protektoratem Niemiec”. W praktyce Komitety Białoruskie zajmowały się codzienną kolaboracją z Niemcami. Przynajmniej w Narewce. Wkrótce wyszedł donos. Pokazali go później Siedzikowej w czasie śledztwa, a ona streściła go w grypsie do rodziny. Żeby ostrzec innych. Przekazała na wolność trzy nazwiska: Kabac, Marcińczyk i Sołoniewicz. Ludzie odpowiedzialni za jej aresztowanie, a w konsekwencji i śmierć.
20 listopada 1942 roku Wiesi nie było w domu. Świadkiem aresztowania mamy była Danusia. Nie wiadomo do dziś, czy przypadkiem, czy kolejny raz ktoś doniósł, Niemcy przyszli akurat w dniu, gdy w domu Siedzików nocowała pani Pyzelowa, która akurat wróciła zza linii Curzona. Załomotali do drzwi, postawili wszystkich pod ścianą. Natychmiast zaczęli przeszukanie. Dowody były obciążające – znaleźli dwa aparaty Leica, bibułę, meldunki. „Zaopiekowali się” rodzinną
biżuterią. Zabrali obie kobiety. Chcieli zabrać także Wiesię, jako najstarszą, ale szczęśliwie była wtedy poza domem. Prawie już ją mieli, ale coś im się nie zgadzało. Szukali Lilki, bo tak o niej mówiono w okolicy, urodzonej w Guszczewinie,ma najstarsza Siedzikówna była oficjalnie Wiesławą, urodzoną w Grodnie, bo Eugenia wydała córkę na świat, bawiąc z wizytą u swojej babki. Zanim doszli, co i jak, Wiesia dała drapaka. Sąsiadka z Narewki, Wiera, widziała, jak Niemiec za nią strzelał. Ale strzelał raczej w górę, bez przekonania.

List od Matki

Wywiad Białostockiego Okręgu AK miał mocne wtyki w miejscowym więzieniu. W tę i z powrotem kursowały grypsy, listy. Dzięki temu do rodziny docierały wiadomości o Eugenii. Strażniczka przynosiła wiadomości, a zabierała lekarstwa. Albo machorkę. Eugenia prosiła o nią w ostatnim z zachowanych w rodzinie grypsów. Machorka to najlepszy towar na więzienną wymianę. Śledztwo było bardzo brutalne: Siedzikowej wybito wszystkie zęby, pokancerowano twarz.
Mimo to nic nie powiedziała. Leczyła ją doktor Irena Białówna, pseudonim „Bronka”, także więziona za działalność podziemną.
Jak wynika z ustaleń IPN w Białymstoku, Eugenia była bardzo cenna dla organizacji. Rozpatrywano możliwość jej wykupienia lub odbicia. Na kilka dni przed aresztowaniem Siedzikowej udało się z tego więzienia wykraść trzech członków Sztabu Okręgu AK, potem, w 1943 roku, wykupić szefa wywiadu Białostockiego Okręgu AK. Dlaczego zamiaru wykupienia Siedzikowej nie zrealizowano, nie wiadomo.
Wiesia zapamiętała, że nosząc paczki, mogły zobaczyć matkę. „W więzieniu były dwie bramy, paczki oddawało się na drugiej. A za pierwszą bramą był szpital. Gdy mama zachorowała na tyfus, przebywała tam pod opieką doktor Białówny. Wyszła z tego, ale została w lecznicy do pomocy” – wspominała starsza Siedzikówna. Gdy przychodziła rodzina, uprzedzona Eugenia wychodziła na schody i udawała, że zamiata. Widok wychudzonej, zmaltretowanej matki, z wygoloną po tyfusie głową, tak wstrząsnął dziewczyną, że Wiesia z kolejnymi paczkami już nie chodziła. Nie mogła. Widząc matkę, natychmiast zaczynała płakać, a to Eugenii nie pomagało. Szła Danusia. Ona potrafiła się uśmiechać, żeby dodać otuchy. Choć to wydaje się niewiarygodne, Danka do matki często chodziła na piechotę. Ponad osiemdziesiąt kilometrów w jedną stronę. Na bilet nie miała. Rodzina została bez jakiegokolwiek źródła utrzymania, nie było czego spieniężyć, samo przygotowanie paczek żywnościowych było olbrzymim wyzwaniem. Pomagali dalsi krewni i obcy ludzie, jak mówiła Wiesia, umrzeć z głodu nie dali.
– Pamiętam, że Danka kiedyś dotarła do nas przed wieczorem, nie wiem, czy już nie miała siły iść, czy też była godzina policyjna – opowiada starsza pani spod Narewki. – Moja matka ją nakarmiła, nalała wody do miski, żeby wymoczyła nogi. Były tak spuchnięte, że z trudnością zdjęła buty.
Matka czuła, że już do domu nie wróci. Napisała długi, czterostronicowy list – pożegnanie, słowa miłości, wskazówki na życie. Nie przetrwał do naszych czasów – babcia Helena, bojąc się o wnuczki, zniszczyła go przed którąś rewizją.
Jak mówią w IPN, do dziś nie ma pewności, w której ze zbiorowych egzekucji pod Białymstokiem zginęła Eugenia Siedzikowa, 16, 17 lub 18 września 1943 roku. Nie wiadomo też, gdzie ją pochowano – leży w którejś ze zbiorowych mogił.

Nagrobek Ojca

Listy od ojca przestały przychodzić w 1941 roku. Rodzina nie wiedziała, co się z nim dzieje. Siedzikówny obawiały się najgorszego – praca w kopalni złota w Nowosibirskiej Obłasti była katorżnicza, zesłańcy brodzili po pas w wodzie, panował głód. Szansą wyrwania się były powstające pod dowództwem generała Władysława Andersa Polskie Siły Zbrojne. Wacław Siedzik „na mocy amnestii” został zwolniony i przedostał się do miejsca formowania jednostek. Przybył już ciężko chory, miał odmrożone nogi i problemy z sercem. Ze względu na zły stan zdrowia nie dostał się do służby czynnej, ale jak tysiące innych Polaków, mógł ewakuować się wraz z wojskiem. Po przybyciu do Persji, jak potem opowiadała Jadwiga Mączewska, współtowarzyszka tułaczki, mianowano go komendantem obozu dla cywilnych uchodźców w Teheranie.
– Danusia umrze nie wiedząc, jak potoczyły się losy jej ojca – mówi Łabędzki. – Do końca będzie mogła mieć cichą nadzieję, że przeżył.
Wacław Siedzik zaczął gorączkować 6 czerwca 1943 roku, przeniesiono go do szpitala. Okazało się, że to zakażenie w odmrożonych kończynach. Zmarł tego samego dnia. Jadwiga Mączewska po powrocie do Polski przekaże babci Anieli i córkom zdjęcie nagrobka i poświęcony obrazek, który był z Wacławem na obydwu zesłaniach.
Eugenia i Wacław zmarli niemal w tym samym czasie, nie wiedząc o swoich losach.

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)