Indie stawiają na współpracę z Koreą Północną
Takiej sensacji nie było w świecie dyplomatycznym w Nowym Delhi od lat, jeśli nie dekad. Na koktajlu z okazji rocznicy proklamowania Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej (KRLD) pojawił się minister z obecnego gabinetu, reprezentujący indyjskie MSW Kiren Rijiju.
22.09.2015 | aktual.: 22.09.2015 10:52
Święto przypada na 9 września, ale imprezę nieco przesunięto w czasie, co się zdarza i jest w korpusie dyplomatycznym praktykowane. Mniej praktykowany jest natomiast zwyczaj, by główny gość na takiej imprezie ze strony gospodarzy zabierał na niej głos, a tak zdarzyło się tym razem. Minister Rijiju zapewniał w sali udekorowanej flagami KRLD, że "Północna Korea to niepodległe państwo i członek ONZ, z którym będziemy utrzymywać dobre stosunki handlowe".
Nowe otwarcie?
Gościa tego szczebla nie widziano u Północnych Koreańczyków od czasu rządów premiera Jawaharlala Nehru (1947-1964), który mocno trzymał z ZSRR i jego ówczesnymi akolitami. Co najmniej do głośnego rozłamu chińsko-radzieckiego z początków lat 60. należała do nich i Korea Północna. Potem z woli sprytnego i wykorzystującego okazję Kim Ir Sena postawiła na bardziej niezależny kurs od Pekinu i Moskwy, ale także od Delhi, bowiem zbliżyła się też z Pakistanem, co dla Indii było anatemą.
Vyjayanti Raghavan, znany ekspert od spraw koreańskich z Uniwersytetu Jawaharlala Nehru w Nowym Delhi, jest przekonany, że ta wizyta i bezprecedensowe wystąpienie hinduskiego ministra to nic innego, jak zapowiedź nowego otwarcia w stosunkach z Koreą Północną. Jak mówi: - Ten symboliczny ruch pokazuje, iż (władze Indii) zdecydowane są na wykonywanie wobec Pjongjangu dyplomatycznych gestów na wysokim szczeblu.
Poniekąd już tak jest, bowiem ten gest to nie wszystko. W kwietniu tego roku w Delhi przebywał północnokoreański minister spraw zagranicznych Ri Su Yong. Nikt o nim nie słyszał, bo to minister, który mało podróżuje z powodu ostracyzmu i izolacji reprezentowanego przez niego reżimu.
To też była pierwsza wizyta tego typu od ponad 25 lat. Odbyła się ona, co znamienne, podczas nieobecności premiera Narendry Modiego, podróżującego wtedy po Europie. W zastępstwie przyjął go więc wiceprezydent Hamid Ansari. W rozmowach zszefową indyjskiego MSZ Sushmą Swaraj północnokoreański gość, jak donosiła indyjska prasa, koncentrował się na sprawach handlowych i gospodarczych. Uzyskał zapewnienie, że otrzyma większą "pomoc humanitarną" w postaci dostaw żywności ze strony Indii, które już raz - w 2011 r. - w ramach programu World Food Program dostarczyły jej za milion dolarów.
Najwyraźniej robiono jednak wszystko, by jak najmniej szczegółów ujawnić mediom i światu zewnętrznemu. Teraz minister Rijiju powiedział nieco więcej, przyciskany przez prasę. Stwierdził, że KRLD posiada jedne z największych zasobów pierwiastków ziemi rzadkich, tak bardzo niezbędnych dla szybko rozwijającego się w Indiach przemysłu wysokich technologii. Nie wykluczył też szybkiego rozwoju dwustronnego handlu, tym bardziej, że dotychczasowe obroty w 2014 zamknęły się sumą sięgającą niespełna 700 mln dolarów, oczywiście z ogromną indyjską nadwyżką, co raczej świadczy o wzajemnej izolacji, a nie kwitnących więziach. Jest tu jednak, jak widać, ogromne pole do popisu i wiele wskazuje, że hinduski biznes chętnie na tego intratnego partnera postawi.
Działać na Wschodzie
O tym, że to jest możliwe świadczy też zainicjowany ruch w odwrotnym kierunku. W lipcu 2013 r. przebywała w KRLD trzyosobowa delegacja parlamentarzystów indyjskich pod przewodnictwem Sitaram Yechury'ego, czyli, a jakże, sekretarza generalnego marksistowskiej Komunistycznej Partii Indii, ciągle wpływowej w wielu regionach, chociażby w Bengalu czy Assamie. Wówczas nie zwrócono na nią większej uwagi, traktując to wydarzenie jako mało znaczący epizod "między komunistami".
Tymczasem okazuje się, że to wówczas postanowiono robić wspólne interesy, co teraz, po wizycie ministra Rijiju w północnokoreańskiej ambasadzie, sekretarz Yechury otwarcie potwierdził. Dodał on, że sam opowiada się za jak najściślejszą dwustronną współpracą, a przy tym zaznaczył, że - jego zdaniem - w "indyjskich elitach politycznych narodził się polityczny konsensus co do jej konieczności".
Minister Rijiju pod naciskiem prasy stwierdził to, co oczywiste: nie poszedł na przyjęcie sam z własnej woli, lecz - jak tłumaczył - "po długich konsultacjach w gabinecie". Jest więcej niż oczywiste, że takiego delikatnego kroku nie podjął bez zgody i wiedzy samego premiera. W co więc grają Indie i Narendra Modi?
Ku obopólnemu ostracyzmowi?
Madhav Das Malapat, znany komentator spraw międzynarodowych i pierwszy na całym subkontynencie profesor geopolityki, już od dawna twierdzi, iż w obecnej konfiguracji układu sił na świecie, po kryzysie z 2008 r., Indie nie mają innej opcji niż jeszcze bardziej współpracować z Chinami, jak też korzystać z ich szybkiego rozwoju i rosnącego potencjału inwestycyjnego.
Premier Modi zdaje się tę strategię wcielać w życie. Podczas niespełna półtorarocznych rządów złożył już sam wizytę w ChRL, a także podejmował u siebie - we wrześniu 2014 r. - prezydenta Xi Jinpinga. W obu przypadkach podpisano porozumienia gospodarcze na ponad 20 mld dolarów, głównie na rozwój zapyziałej indyjskiej infrastruktury.
Ale Chiny to nie wszystko! Zarówno w koncepcjach Malapata, jak też, jak wszystko na to wskazuje, premiera Modiego, postanowiono powrócić do praktykowanej niegdyś przez dobrze ocenianego przez historię premiera Narashimę Rao (rządził w latach 1991-96 i wszczął prorynkowe reformy) strategii "Patrzenia na Wschód" (Look East). Przy czym charyzmatyczny, podejmujący szybkie i zdecydowane decyzje Modi najwyraźniej chce tę strategię zmodyfikować na "Działaj na Wchodzie" (Act East), co zaproponowała szefowa dyplomacji Sushma Swaraj. Dlatego Delhi stawia też na zbliżenie z Japonią, a także państwami Azji Południowo-Wschodniej stowarzyszonymi w ASEAN, a teraz - jak widać - nie stroni nawet od kontaktów z Pjongjangiem.
Oczywiście nikt tego w stolicy Indii otwarcie nie powie, ale za tym dyplomatycznym zabiegiem stoi, jak się wydaje, głębsza kalkulacja niż tylko handel czy metale ziem rzadkich. Kim Dzong Un, brutalnie rządzący swoim, jak go określam, komunizmem klanowym od grudnia 2011 r., jako pierwszy w dynastii nie złożył hołdowniczej wizyty w Pekinie. Co więcej, nadal się na to nie zanosi. Z jego punktu widzenia ściślejsza współpraca czy to z Rosją, już notowana, czy z Indiami, teraz w powijakach, jest więc jak najbardziej pożądana.
Jednakże dyktator doskonale wie, że ani Moskwa, ani Delhi nie dadzą mu gwarancji bezpieczeństwa. Dlatego jako najlepszą rękojmię dalszego trwania uznaje własny arsenał jądrowy, więc stawia na jego rozwój. Z aktualnych enuncjacji płynących z propagandy Pjongjangu wcale nie można wykluczyć, że już wkrótce, w początkach października, może dojść do kolejnego, czwartego już wybuchu ładunku jądrowego. A pamiętamy, czym, skończył się poprzedni eksperyment w lutym 2013 r.: wielomiesięcznym napięciem w stosunkach z Seulem i całym zewnętrznym światem.
Co zrobiłyby Indie, gdyby do kolejnego wybuchu doszło? Teraz, niejako w odpowiedzi na dyplomatyczne uwertury wobec dyktatora, wysłały swojego ministra kolejnictwa Suresha Prabhu do Seulu, by tam rozmawiał o rozbudowie i modernizacji indyjskich kolei, a nawet - podobnie jak Chińczycy - by tamtejsze firmy zaangażowały się w projekty budowy na subkontynencie sieci szybkich kolei.
Nie wiadomo, czy to jednak wystarczy. Rację miał jeden z korespondentów dziennika "The Hindu", który najobszerniej poinformował o tej skrywanej i - co zrozumiałe - niechętnie propagowanej dyplomatycznej zagrywce. Zapytał on rozsądnie, czy Delhi zdaje sobie sprawę z tego, że będąc demokracją i angażując się w relacje z brutalnym i słusznie objętym międzynarodowym ostracyzmem i sankcjami reżimem, samo przypadkiem nie naraża się na ostracyzm i "potępienie ze strony całej światowej społeczności".
Indie zagrywają nową kartą. Niebezpieczną. Oczywiście, trudno spodziewać się wizyt na najwyższym szczeblu. Takich z pewnością nie będzie. Ale już sam fakt, że wspomaga się - nawet "tylko handlowo" - reżim, który w żadnej mierze nie powinien być wspomagany, będzie uważnie śledzony nie tylko w Seulu i Pekinie, ale także na całym świecie. Oby nie było tak, że "działając na Wschodzie" demokratyczne Indie, grając przy okazji na nosie Chińczykom, wspomogą reżim, który już dawno powinien był odejść i zniknąć.
Owszem, dyplomatyczna gra premiera Modiego w ramach "akcji na Wschodzie" jest przejrzysta - współpracować ze wszystkimi azjatyckimi partnerami, od Iranu po Japonię i ASEAN, a nie tylko z ChRL; dywersyfikować partnerów, a samemu rosnąć. To podejście zbliżyło już ponownie Delhi z Moskwą, z którą stosunki są teraz niemal tak kordialne jak w epoce Nehru. Ale po co do tego jeszcze Pjongjang? Czy metale ziem rzadkich i głodny północnokoreański rynek są dla tego kontrowersyjnego kroku wystarczającym uzasadnieniem?