Ile kosztuje dziecko?

Absurdalny jest pomysł, że tysiąc złotych czy jakakolwiek inna kwota mogłyby kogoś zachęcić do urodzenia dziecka. Gdyby dzieci przeliczać na pieniądze, ludzkość dawno by wyginęła.

23.02.2006 | aktual.: 23.02.2006 10:36

Koszty ponoszone na wychowanie dziecka od urodzenia do 20. roku życia wynoszą od 160 tysięcy do ponad pół miliona złotych - wynika z badań "Rzeczpospolitej". I nie ma się czemu dziwić, jeśli 76% badanych przez CBOS rodziców twierdzi, że dla przyszłości dziecka należy robić wszystko, co tylko jest możliwe, nawet kosztem osobistych wyrzeczeń. W dodatku 59% deklaruje, że jeśli to konieczne, będą udzielać pomocy finansowej także dorosłym dzieciom.

- W Polsce po transformacji ustrojowej znacznie wzrosły wymagania państwa wobec rodziny - mówi profesor Ewa Leś, socjolog z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. - Dzisiaj sami rodzice skupiają się na zapewnieniu dziecku jak najlepszej przyszłości. W socjologii proces ten nazywany jest "produkcją dziecka wysokiej jakości". Wysoka jakość ma jednak odpowiednią cenę.

Wydatki prenatalne

Na forach internetowych rodzice prześcigają się w ustalaniu najniższej możliwej kwoty potrzebnej na wychowanie potomka, a "byłe dzieci" dowodzą, że wcale nie były takie drogie. W "Wysokich Obcasach" autorka tekstu "Ile kosztuje dziecko" zapewnia, że przez kilka pierwszych miesięcy koszt utrzymania dziecka może wynieść nawet zero złotych - przy założeniu, że używa się tylko pieluch z tetry, karmi dziecko jedynie mlekiem matki, kąpie się je w zwykłej wannie lub umywalce, niemowlak śpi razem z rodzicami, a ubranka i zabawki dziedziczy po starszym rodzeństwie. Jest to, niestety, teza naciągana, choćby dlatego, że tetrowe pieluchy też trzeba za coś kupić i w czymś uprać. Poza tym podrażniona nimi skóra dziecka domagać się będzie smarowania kremem lub oliwką (15 złotych). Wydatków nie da się więc uniknąć, ale w okresie niemowlęcym będą one najmniej dotkliwe dla kieszeni rodziców. Później może być już tylko gorzej.

Zdarzają się pary, które jeszcze przed poczęciem potomka wydają spore sumy na badania, by się upewnić, że nie nastąpią żadne powikłania. Można na przykład sprawdzić, czy kobieta nie jest uczulona na nasienie mężczyzny, zbadać siebie i partnera na nosicielstwo żółtaczki czy na obecność przeciwciał wirusa cytomegalii. Koszt tego typu badań dochodzi często do kilkuset złotych.

Dla większości wydatki zaczynają się jednak dopiero w okresie ciąży. Co prawda opieka medyczna jest w Polsce bezpłatna, ale wiele kobiet decyduje się na prywatnego ginekologa. - Spotkanie z lekarzem w prywatnym gabinecie trwa około 45 minut, w publicznej przychodni nie przekracza 15 minut - mówi Agnieszka D. z Podlasia.

Lepiej więc zapłacić więcej, by czuć się pewniej, tym bardziej że personel na sali porodowej traktuje takie panie zupełnie inaczej. - Wtedy jestem "pacjentką pana doktora", a nie położnicą - mówi Ania Łupieska z Białegostoku - a to jest naprawdę odczuwalna różnica. Wizyta w prywatnej przychodni kosztuje około 50-80 złotych, w dużych miastach u lekarza ze stopniem profesora nawet 200 złotych. Przeciętnie przy ciąży bez powikłań takich wizyt jest osiem. Żeby czuć się jeszcze pewniej, przyszłe matki robią też badania USG (100-150 złotych). Do tego dochodzą wydatki na ubrania ciążowe (300-400 złotych), kosmetyki, w tym niezbędne (zdaniem ich producentów) kremy na rozstępy (100-150 złotych), jedzenie (w czasie ciąży zapotrzebowanie na jedzenie zwiększa się o 30 procent), witaminy, smakołyki. Nieunikniona okazuje się szkoła rodzenia. Dwumiesięczny kurs dla dwojga kosztuje od 100 do 600 złotych.

Poród może nic nie kosztować, ale jeśli kobiecie zależy na odrobinie luksusu, to za osobną salę porodową, stałą asystę lekarza, indywidualną położną, obecność męża, jednoosobowy pokój, znieczulenie i ewentualnie cesarskie cięcie może w prywatnej klinice zapłacić nawet kilka tysięcy złotych.

Bezcenny pierworodny

Fantazję w zakupach niemowlęcej wyprawki ograniczają tylko dochody przyszłych rodziców. Jedni kupują więc wózek za trzy tysiące złotych i łóżeczko z baldachimem, inni (w skrajnych przypadkach) uzyskują łóżeczko z wózka skradzionego z supermarketu. - Tylko kółeczka trzeba oderwać, żeby maluch nie odjechał - radził znajomym pomysłowy bezrobotny z podlaskiego miasteczka.

Niektórzy wydają na wyprawkę pięć-sześć tysięcy złotych, innym z powodzeniem wystarczy rządowe becikowe. Warto też pamiętać, że pierwsze dziecko zawsze kosztuje najwięcej. Drugie może już nosić ubranka po starszym rodzeństwie, jeździć w wózku ze spadku i patrzeć na te same zabawki, które wcześniej dyndały nad łóżeczkiem braciszka. Pierworodny zresztą zwykle ma lepiej niż jego następcy. Na nim rodzice skupiają całą uwagę, wyłapują pierwszy uśmiech, pierwsze słowo. Zawsze jest wyjątkowy i cudowny, toteż nie żałują pieniędzy. A potrzeba ich coraz więcej. W jadłospisie oprócz mleka matki pojawiają się soczki, serki, zupki, przeciery owocowe. Do tego dochodzą ubrania, z których dziecko złośliwie szybko wyrasta. Zdziwi się każdy, kto myśli, że ceny ubrań dla malucha są proporcjonalne do jego wzrostu. Zasada: nieduże dziecko - nieduża cena, tutaj, niestety, się nie sprawdza. Spodnie (40-90 złotych), koszulka (15-20), bluza (20-60), kurteczka (70-100) - to zaledwie podstawa, dodajmy do tego buty za minimum
kilkadziesiąt złotych, czapeczkę (30), ewentualnie sweterek (około 50) i może jeszcze piżamkę (40), a nasz portfel stanie się przy kasie lżejszy o jakieś 300-400 złotych.

- Zobacz - mówi Magda G. z Warszawy - ostatnio kupiłam dziecku buty za 120 złotych, a sobie za 30. Ja w moich pochodzę może ze dwa lata, a jego za pół roku będą już za małe. Oszczędne mamy kupują dziecku ubranka o numer za duże, po czym podszywają nogawki i rękawy, które po jakimś czasie można odłożyć.

Kiedy dziecko kończy cztery miesiące, matce kończy się urlop macierzyński. Szczęśliwi są ci, którzy mogą powierzyć dziecko babci, co jest rozwiązaniem bezpiecznym, oszczędnym, a czasem nawet korzystnym finansowo (wzorowa babcia z przyjemnością nakarmi wnuka tym, co sama kupi i ugotuje). Pozostali rozpoczynają gorączkowe poszukiwania żłobka (od około 200 złotych miesięcznie) lub niani (od 4 do 9 złotych za godzinę).

Kup mi to!

Przedszkole to czas uważany przez rodziców za początek kariery naukowej lub zawodowej ich pociechy. A że nauka - rzecz święta, trzeba dać małemu jak największe szanse rozwoju. Dziecko w wersji luks trafia do przedszkola prywatnego, gdzie czesne wynosi około 700 złotych miesięcznie plus zajęcia dodatkowe. Można też wybrać przedszkole francuskie za 3700 euro rocznie bez posiłków.

- Moją Wiki - mówi Marlena K., doktor ekonomii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu - zapisaliśmy z mężem do prywatnego przedszkola głównie dlatego, że miała tam więcej ciekawych zajęć. Mogła się uczyć języków, chodzić na lekcje tańca oraz gry na instrumentach. Prywatne przedszkole daje jej o wiele większe możliwości rozwoju niż publiczne. Publiczne za to kosztuje nie więcej niż 200 złotych miesięcznie i zapewnia dziecku przynajmniej podstawową opiekę.

Okres przedszkolny kończy etap, w którym o wydatkach na dziecko decydowali tylko rodzice. W kwestie finansowe coraz częściej wtrąca się piskliwy głosik: - Mamo, kup mi tooo! Dzięki reklamom dziecko już od szóstego roku życia staje się konsumentem. Jego wyobraźnią - a przez nią portfelem rodziców - stara się zawładnąć rynek.

Zaczyna się od zabawek, potem przychodzi czas na elektroniczne gadżety, gry komputerowe i wreszcie modę. W podstawówce metkowe szaleństwo panuje niepodzielnie. Dziecko musi mieć markową bluzę, oryginalne buty i spodnie, bo przecież "wszyscy je noszą". Po miesiącu ciuch przestaje być trendy i trzeba kupić nowy. W sklepie trudno jest przejść z maluchem obok półek ze spidermanami, batmanami czy jakimiś megamanami bez irytującego ciągnięcia za spodnie albo spódnicę.

Prawdziwy horror zaczyna się, gdy dziecko odkryje McDonald's. Wtedy każde wyjście na miasto wiąże się z wydatkiem kilkudziesięciu złotych. - Gdy urodziła się nam pierwsza córeczka - opowiada Robert K., mieszkaniec Torunia - zarzekaliśmy się z żoną, że nigdy nie kupimy jej Barbie. Ale... - uśmiecha się - jest dopiero w przedszkolu, a już udało się jej wymusić na nas kilka lalek Barbie, a cały pokój ma zagracony zabawkami z McDonald's.

Raz w roku wypada urządzić urodziny i dzieciom często wydaje się, że najlepiej to zrobić właśnie w McDonaldzie. Według cennika taki kinderbal kosztuje około 150 złotych, po przyjęciu okazuje się jednak zwykle, że trzeba wysupłać dwa razy więcej.

Wiecznie zielona szkoła

Mieszkańcy wsi często narzekają, że nie mają takich możliwości wychowania dziecka, jakie mogliby mieć w mieście. Zazdroszczą lepszych szkół, czasami nawet wydzielonych placów zabaw, bo na wsi placem zabaw jest podwórze naszpikowane zazwyczaj niebezpiecznymi maszynami rolniczymi. Tylko fast foodów nie zazdroszczą, przeciwnie, cieszą się, że coś takiego nigdy nie będzie pochłaniać ich ciężko zarobionych pieniędzy. Ich dzieci nie chadzają też na wagary do centrów handlowych, gdzie czas i pieniądze tak przyjemnie upływają. Wychowanie dziecka na wsi wydaje się o wiele tańsze niż w mieście. Rodzice nie muszą się martwić o wakacje czy zielone szkoły (w końcu wszystko wokół jest wielkim ośrodkiem agroturystycznym), więc zostaje im w kieszeni około tysiąca złotych. Nie potrzebują też niani, a żłobka ani przedszkola w promieniu kilkunastu kilometrów raczej się tam nie uświadczy.

Schody zaczynają się, gdy dziecko kończy siedem lat. Wielu mieszkańców wsi (szczególnie większych) obawia się, że niski poziom wiejskiej szkoły utrudni przyszłą naukę w liceum albo technikum. Pragnąc zapewnić dzieciom dodatkowe zajęcia, muszą brać pod uwagę nie tylko ich cenę, ale również koszt dojazdu oraz czas, jaki trzeba na to poświęcić. - Wożę syna siedem kilometrów w jedną stronę - mówi mieszkaniec podlaskiej wsi Ostrożany. - Dziennie robię więc 28 kilometrów. Przy aktualnej cenie paliwa kosztuje mnie to około 150 złotych miesięcznie. Ale to i tak niedużo w porównaniu z tym, co płacą moi znajomi - dodaje.

Co gorsza, większość kursów i korepetycji odbywa się wieczorem, dokładnie wtedy, kiedy tatuś rolnik akurat doi krowy albo ścieli słomę, czyli po prostu - mówiąc językiem wiejskim - robi obrządek. Młodsze rodzeństwo ma trochę łatwiej, bo zawsze jest szansa, że zlituje się nad nim starszy brat, który po wytargowaniu od rodziców 1200 złotych szczęśliwie zdał egzamin na prawo jazdy.

Nienasycone

Dziecko luksusowe idzie do szkoły prywatnej lub przynajmniej społecznej, gdzie czesne wynosi średnio około tysiąca złotych miesięcznie. Ale nawet standardowa wersja wychowania, czyli ta ze szkoły publicznej, nie jest całkiem darmowa. Podręczniki, zeszyty, opłaty na komitet rodzicielski, kapcie, worek, tornister i strój na WF to minimum 400-500 złotych.

W dziecku należy rozwijać zdolności i zainteresowania. Zachęcając je do gry w piłkę, trzeba jednak automatycznie zarezerwować sumę na odkupienie sąsiadowi szyby, zapisując je na naukę gry na pianinie, trzeba się liczyć z tym, że dziecko musi też ćwiczyć na czymś w domu, kurs tańca wymaga odpowiednich butów i stroju, a lekcje angielskiego - drogich podręczników. Jeden wydatek pociąga za sobą serię następnych. Im starsze dziecko, tym więcej pieniędzy pochłania jego edukacja. Dodatkowe lekcje (20-40 złotych za godzinę), kursy językowe (700-2000 złotych w zależności od szkoły, wielkości grupy i liczby godzin lekcyjnych), korepetycje (200-300 złotych miesięcznie), wycieczki (około 600 złotych rocznie i więcej), kolonie (600-800 złotych), obozy językowe (ponad 1000 złotych).

Można liczyć, że komputer z dostępem do Internetu - sprzęt coraz bardziej niezbędny w edukacji - dziecko dostanie w prezencie od dziadków, ale raczej należy ten wydatek rzędu trzech tysięcy złotych uwzględnić we własnym budżecie. I wreszcie przychodzi moment, gdy maluch staje przed rodzicami, przypomina, jak bardzo ich kocha i jak bardzo oni kochają jego, po czym mówi, że wszyscy jego znajomi już mają kieszonkowe, a on jeszcze nie i nie wie dlaczego. Po kilku miesiącach prosi o podwyżkę. W wieku 11-15 lat dziecko pochłania już ponad 50 procent dochodów rodziców. I ciągle mu mało.

Ambitni, nie rozrzutni

Kulminacją wydatków jest liceum. A ostatni rok szkoły należy do najdroższych w całej edukacji dziecka. - Uczyłam się w liceum w Białymstoku - wspomina Ewa N. - W maturalnej klasie chodziłam na korepetycje z angielskiego (280 złotych miesięcznie przez 10 miesięcy), około 500 złotych wydawałam na wycieczki, kino, teatr, za stancję płaciłam 120 złotych miesięcznie, 81 za bilety PKS, 27 za bilet miejski, 200 przeznaczałam miesięcznie na jedzenie, ale dużo przywoziłam też z domu. Najwięcej poszło na książki, bo około 400 złotych, no i 60 złotych miesięcznie na Internet, który w liceum jest przecież dosyć potrzebny. Do tego dochodzą koszty balu maturalnego (suknia, buty, fryzjer, makijaż, składka na lokal, kaseta, DVD, zdjęcia - w sumie prawie 1000 złotych), a co tydzień dostawałam też 50 złotych na własne wydatki. Razem wychodzi z tego niezła suma, a warto dodać, że mam jeszcze pięcioro rodzeństwa. Troje z nich studiuje, młodsza siostra jest w gimnazjum, a najmłodsza w trzeciej klasie podstawówki. Przeraża mnie
czasami, kiedy myślę, ile pieniędzy wydają na nas rodzice - dodaje.

- 90 procent dochodu, jaki zostawał moim rodzicom po opłaceniu podatków i rachunków, szło na mnie - przyznaje Michalina S., obecnie studentka pierwszego roku prawa na Uniwersytecie Warszawskim i pierwszego roku historii na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. - Koszt dziecka - uważa Michalina - zależy od jego ambicji. Bo jak ktoś nie jest ambitny, to niczego nie potrzebuje. Ja chodziłam na korepetycje, na dodatkowe zajęcia, naukę gry na pianinie, na flecie, na basen, jeździłam na obozy i kursy językowe, na edukacyjne wycieczki. Dlatego byłam dla rodziców kosztownym dzieckiem, nie z powodu mojej rozrzutności.

Ważniejszy jednak od ambicji dziecka jest stopień zamożności rodziców. Z badań opinii publicznej wynika, że o tym, czy rodzice zapisują dziecko na dodatkowe lekcje, kursy językowe, zajęcia sportowe, decydują: położenie materialne i społeczne rodziny, liczba dzieci w wieku szkolnym na utrzymaniu oraz wielkość miejscowości, w której mieszkają.

Uparci w dawaniu

Koniec liceum to dla młodego człowieka starcie ambicji z finansowymi możliwościami rodziców. Wielu przeżywa załamanie, ponieważ rodzice nie mają pieniędzy, by opłacić studia. Zdarza się też, że sytuacja materialna doszczętnie niszczy ambicje dziecka.

- Moim marzeniem były studia w Warszawie - mówi Marcin K., mieszkaniec małego miasteczka na Podlasiu, obecnie student Uniwersytetu Warszawskiego. - Wiedziałem jednak, że bez kursu przygotowawczego nie mam szans się dostać, a znając sytuację finansową rodziców, nie chciałem ich narażać na taki koszt (około 700-1000 złotych). Powiedziałem, że nie będę studiował. Rodzice się jednak uparli i pożyczyli pieniądze z banku. W trakcie egzaminu ciągle myślałem, że jeśli nie zdam, to one się zmarnują. To była tak wielka presja, że niemal mnie sparaliżowała.

Studia często oznaczają jednak dla rodziców upragnione zmniejszenie wydatków. Jeśli dziecko dostanie się na państwową, bezpłatną uczelnię, jest w stanie żyć za około 600-700 złotych miesięcznie. Ale nawet ci, którzy podejmują studia płatne, w dużej mierze sami decydują, w jakim stopniu będą nadal oskubywać rodziców. Mogą się starać o stypendium naukowe lub socjalne. Wielu studentów podejmuje pracę dorywczą i często już na trzecim roku są w stanie utrzymać się samodzielnie.

Zjadacze zdrowia

Dyskusje na temat wychowania dzieci często dziś zawężają się do kwestii finansowej. Przyczynił się do tego głównie spór o becikowe oraz modny trend wychowywania małych yuppie. Wielu uważa, że dobrze wychować dziecko to znaczy zarabiać mnóstwo pieniędzy, by zapewnić mu wszystko, czego będzie chciało. Ale dzieci to nie tylko wydatki, rachunki, koszty, pożyczki.

Grzesiek C., lat 14, korzystając z nieobecności rodziców, "pożycza" od nich samochód, poloneza caro. Wcześniej jeździł traktorem, więc siada za kierownicą z przekonaniem, że jest naprawdę dobrym kierowcą. Już na pierwszym zakręcie samochód wpada w poślizg i przeskakuje przez rów, żeby zatrzymać się na polu. Połamane zderzaki, pogięte felgi, wybite reflektory, zniszczone zawieszenie. Straty - 3,5 tysiąca złotych. Grzesiek odprowadza rozsypujący się samochód na podwórko i gorączkowo rozmyśla, jak ocalić skórę. Pisze na kartce: "Wiem, że was zawiodłem, jestem złym dzieckiem, przepraszam. Nie chcę was dłużej męczyć, uciekam z domu. Żegnajcie". Bierze cztery kanapki z masłem orzechowym i ucieka na strych.

Dwie godziny później wracają rodzice Grześka. Na podwórzu widzą rozbity samochód. Zaniepokojeni wbiegają do domu. Czytają kartkę. Dzwonią na policję. Po chwili po karetkę, bo ojciec Grześka źle się poczuł - zawał. Matka do dzisiaj bierze leki na nerwicę.

I po co to wszystko?

Można pokusić się o tezę, że wysokość przyrostu naturalnego jest funkcją skomercjalizowania społeczeństwa. W społeczeństwie, którym rządzi rynek, ludzie decydujący się zostać rodzicami wydają się szaleńcami pozbawionymi instynktu samozachowawczego. Dziecko sprowadzone do kategorii ekonomicznych jest po prostu długoterminową inwestycją niesłychanie wysokiego ryzyka. Pochłania pieniądze, które raczej nigdy się nie zwrócą. Naraża właścicieli - rodziców - na nieprzewidziane wydatki oraz utratę zdrowia fizycznego i psychicznego. Te nieliczne dzieci, które jeszcze się rodzą, są wyłącznie efektem niezwykle małych kosztów początkowych, połączonych w dodatku z przyjemnością. Ale ten, kto potrafi myśleć biznesowo, z pewnością zdoła przewidzieć dalszy ciąg i zapanować nad fizjologią. Z drugiej strony państwu, a także rynkowi zależy - również z powodów ekonomicznych - żeby dzieci było więcej. Państwo byłoby wtedy liczniejsze, a więc silniejsze, a dla rynku każde nowe dziecko to nowy, obiecujący konsument.

Obecne wysiłki władzy, żeby powstrzymać niekorzystny trend gwałtownego zmniejszania się przyrostu naturalnego, sprowadzają się wyłącznie do pomocy materialnej - zresztą, jak powyżej wykazano, w dość nieadekwatnej wysokości - więc nie nakłonią żadnego racjonalnie myślącego biznesmena (a dzisiaj biznesmenem jest niemal każdy) do zainwestowania w dziecko.

Bo w tym wszystkim w ogóle nie o to chodzi. Rozpatrywanie dziecka w kategoriach kosztów, materialnych czy niematerialnych, zysków i start nie ma najmniejszego sensu. Dziecko bowiem - mądre czy głupie, dobre czy złe, zdrowe czy chore - nie jest towarem ani nawet produktem. - Jestem w ciąży - martwi się Basia, matka dwóch synów. - Czy jak się urodzi trzecie dziecko, to będę ich mniej kochać? - pyta, patrząc na rozrabiających chłopców. Po chwili się rozchmurza: - Nie! Kolejne dziecko to kolejna porcja miłości!

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)