Igor Janke: brutalność SB była ogromna, liczyli się z tym, że mogą zginąć
Ci młodzi chłopcy, którzy w połowie lat 80. tak ostro występowali przeciwko komunie, wiedzieli, że w "Wujku" strzelano do robotników, znali przypadki niezwykle okrutnych działań SB - w Wałbrzychu podłączano jądra działaczy opozycji do prądu, w 1984 r. zamordowany został ksiądz Jerzy Popiełuszko. Nie mogli dłużej godzić się na tak brutalną tyranię. Liczyli się z najgorszym scenariuszem, nie wykluczali, że za to, co robią może ich spotkać śmierć. Nie zastanawiali się, czy wpadną tylko kiedy się to stanie - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską dziennikarz Igor Janke o działaczach Solidarności Walczącej, najgłębiej zakonspirowanej podziemnej organizacji w komunistycznej Polsce. Właśnie ukazała się jego książka "Twierdza. Solidarność walcząca - podziemna armia".
WP: Joanna Stanisławska: Dlaczego swoją najnowszą książkę poświęcił pan właśnie Solidarności Walczącej? W Warszawie, z którą jest pan związany działały przecież inne organizacje prowadzące "akcje miejskie" przede wszystkim Grupy Oporu "Solidarni" z Teodorem Klincewiczem na czele.
Igor Janke: Chciałem opowiedzieć o Solidarności Walczącej, bo jej historia nie była dotąd dobrze opowiedziana, a na pewno na to zasługiwała. W żadnym razie nie chciałbym deprecjonować innych ruchów opozycyjnych. Jako obywatel chciałem oddać hołd tym ludziom, którzy walczyli o Polskę, poświęcili kawał swojego życia, żebyśmy mogli żyć w wolnym kraju. To oni rozpoczęli reakcję łańcuchową, która doprowadziła do upadku całego systemu, kiedy jeden po drugim upadały rządy komunistyczne w Europie środkowo-wschodniej.
WP: Czy nie dlatego mało kto słyszał o Solidarności Walczącej, że jej działalność była marginalna?
- To była oczywiście organizacja mniejsza niż NSZZ "Solidarność", z której zresztą powstała w czerwcu 1982 r. Solidarność Walcząca się wywodziła. Jeśli chodzi o wielkość struktur, w antykomunistycznym podziemiu, plasowała się zaraz za "S". Natomiast pod względem efektywności, sprawności działania i skuteczności w moim przekonaniu nie było drugiej takiej organizacji, która z takimi zasobami osobowymi, osiągnęłaby tak wiele.
WP: Jakie były główne obszary działalności SW?
- Ludzie Solidarności Walczącej drukowali nieprawdopodobne ilości bibuły. To właśnie na tę działalność SW przeznaczała najwięcej czasu. Według niektórych szacunków, połowa gazet, które były drukowane w podziemiu wyszło spod ich ręki - łącznie około stu tytułów podziemnych pism. SW nadawała też audycje radiowe.
WP: Organizowała też spektakularne demonstracje, jak ta we Wrocławiu 1 maja 1983 r., której opisem otwiera pan swoją książkę.
- To wtedy SW weszła do oficjalnego pochodu na ul. Świdnickiej i rozwinęła swoje transparenty. Milicja nie miała jak ich zaatakować, bo byli między innymi delegacjami z zakładów pracy. Kiedy zbliżyli się do trybuny honorowej, ZOMO zaczęło strzelać i rzucać w demonstrujących petardami gazowymi. Grupy Wykonawcze SW były na to przygotowane - uzbrojeni w rękawice hutnicze odrzucali dymiące ładunki w stronę trybuny, która szybko zaczęła płonąć. Podczas innych demonstracji członkowie SW rzucali pod koła samochodów milicyjnych kolce i zagłuszali komunikację radiową między jednostkami MO. Solidarność Walcząca była jedyną organizacją w Polsce, która dysponowała jednostkami wywiadu i kontrwywiadu. Prowadzono całodobowe nasłuchy radiowe na częstotliwościach, na których porozumiewała się SB. Zorganizowanie niemal każdego spotkania lidera formacji Kornela Morawieckiego w warunkach ścisłej konspiracji było majstersztykiem.
WP: "Solidarność Walcząca była jedyną organizacją, która oczekiwała, że będziesz gotowy zginąć, jeśli będzie taka potrzeba. Jak w AK. Traktowałem tę przysięgę śmiertelnie poważnie. Czułem się żołnierzem. Byłem gotów zginąć. I byłem w stanie zabić innego człowieka" - mówi cytowany przez pana działacz Maks Florczyk z Grup Wykonawczych SW. Wydaje się, że takie skrajne nastroje dalekie były od przekonań większości młodych ludzi w tamtym czasie.
- Przeciwnie, te hasła trafiły na bardzo podatny grunt. Przed "okrągłym stołem", młodzi, którzy np. organizowali strajki na uczelniach, byli dużo bardziej radykalnie nastawieni niż mainstream. Im nie chodziło o legalizację związku zawodowego czy zrzeszenia studentów, uzyskanie możliwości wydawania kilku gazet, o kompromis z komunistami. Od początku chcieli obalenia systemu i niepodległości. Przystępowali do SW, dlatego, że jej postulaty wykraczały daleko ponad to, czego chciała "Solidarność".
WP: Komunistyczna propaganda przedstawiała Solidarność Walczącą jako oszołomów, agresywnych wariatów. Ile było w tym prawdy?
- To był zupełnie nieprawdziwy obraz, bo to byli inteligentni, bardzo wykształceni ludzie, niezwykle sprawni w działaniu. Późniejsze kariery osobiste wielu z nich pokazały, że to nie byli niespełna rozumu. Wśród nich jest wielu profesorów, szefów największych instytucji finansowych, polityków, właścicieli firm. To ludzie, którzy znakomicie sobie poradzili w życiu.
WP: Niektóre akcje, które podejmowała ta organizacja były jednak z pogranicza terroryzmu - podpalanie tablic propagandowych, samochodów, zniszczenie mieszkania esbeka, rzucanie butelkami z benzyną. SW pragnęła rozlewu krwi?
- Oni nie chcieli rozlewu krwi, ale wróg strzelał i ona się lała. To, co robili nie może być w ogóle porównywane do środków podejmowanych przez komunistów. Przyjęli, wydaje się z dzisiejszej perspektywy racjonalną strategię, że jeśli władza będzie stosował przemoc, to spotka się ona z reakcją.
WP: No tak, ale mogło się to skończyć wojną domową.
- Ci młodzi chłopcy, którzy w połowie lat 80. tak ostro występowali przeciwko komunie, działali w zupełnie innych warunkach. Wiedzieli, że w "Wujku" strzelano do robotników, znane były przypadki niezwykle okrutnych działań SB - w Wałbrzychu podłączano jądra działaczy opozycji do prądu, w 1984 r. zamordowany został ksiądz Jerzy Popiełuszko. Nie mogli dłużej godzić się na tak brutalną tyranię. Liczyli się z najgorszym scenariuszem, nie wykluczali, że za to, co robią może ich spotkać śmierć. Nie zastanawiali się, czy wpadną tylko kiedy się to stanie. I czy z więzienia wyjdą bez szwanku czy zostaną skatowani. A tę wojnę wywołali komuniści a nie oni. Oni bronili ojczyzny.
WP: Jak 17-letni uczeń szkoły zawodowej, którego historię opisuje pan w książce. Tortury, jakim był poddawany kojarzą się z tymi z więzień Gestapo.
- Darek Bogdan przez kilka tygodni, które spędził w areszcie był bity i kopany, w ramach "zabawy" milicjanci przytrzaskiwali mu palce krawędzią szuflady, gruchocząc kości. Po wyjściu z aresztu Darek miał zawroty głowy, tracił pamięć, zaczął się jąkać, miał skurcze palców, nie mógł nic utrzymać w rękach. Później przesiedział w więzieniu jeszcze 15 miesięcy. Okazało się, że ma pękniętą czaszkę i trwałe zmiany neurologiczne. Działacze SW znali te historie, dlatego nie wykluczali walki zbrojnej. WP: Udało im się wcielić w życie hasło: "Nie bójmy się ZOMO - niech oni boją się nas"?
- Paradoksalnie przyniosło to taki skutek, że druga strona się ich obawiała i ich raczej nie tykała. To był rodzaj polisy ubezpieczeniowej. SB bardzo często była niezwykle brutalna, ale kiedy śledzący SW ubecy dostawali sygnały, uważajcie, bo może wam coś się stać, nawet jak zatrzymywali ważniejszych działaczy, to żadnemu nie zrobili nic poważnego. Bo jak się rozmawia z gangsterem, to trzeba używać argumentów, które gangster rozumie. Uważam, że Morawiecki potrafił doskonale zagospodarować tę radykalna młodzież, często w okresie najostrzejszego buntu, która zaczytywała się w książkach o powstaniu warszawskim i odpowiednio ukierunkował ich gniew.
WP: Gdyby nie Morawiecki poszliby walczyć na własną rękę?
- Wielu rozmówców mówiło mi wprost: "Gdybym nie trafił do Kornela, pewnie sam bym podkładał bomby i strzelał". Ale rozlew krwi to była ostateczność, do której na szczęście nie doszło. Co dzisiaj może być inspirujące to to, że ci ludzie mieli odwagę mieć wielkie marzenia o Polsce. W 1982 r. trudno było sobie wyobrazić upadek systemu, a jednak oni wierzyli, że to nastąpi. Jak porównamy tę wizję z naszymi marzeniami o ciepłej wodzie w kranie, kontrast jest uderzający. Nie umiemy sobie stawiać wielkich, odważnych celów, a potem ich realizować. To coś, czego nam dzisiaj bardzo brakuje.
WP: Dlaczego tak spektakularna działalność popadła w zapomnienie?
- Solidarność Walcząca już pod koniec lat 80., kiedy zaczęła się zdecydowanie różnic od głównego nurtu opozycji, który zdecydował się na rozmowy z komunistami SW, była spychana w niebyt. Nie było im po drodze. Doszło do tego, że pieniądze, które miały trafić do organizacji, ginęły gdzieś po drodze, a kiedy Kornel Morawiecki został aresztowany w 1987 r., co zasmuca najbardziej, czołowi warszawscy działacze nie chcieli wystąpić w jego obronie. Kiedy SW nie przystąpiła do "okrągłego stołu", a później wzywała do bojkotu wyborów i zainicjowała akcję "Jaruzelski musi odejść" mającą nie dopuścić do wyboru generała na prezydenta PRL, stała się niewygodna dla wszystkich. W latach 90. praktycznie zniknęła z głównego nurtu przekazu medialnego.
WP: A pan jak ocenia tę postawę? Czy faktycznie nie należało rozmawiać z "mordercami"? Zdaniem Lech Kaczyńskiego taki fundamentalizm nie mógł w życiu społecznym osiągnąć niczego realnego. "'Nie rozmawiać z mordercami' w tamtym okresie znaczyłoby to pozwolić tym 'mordercom' dalej pełnić władzę" - mówił w wywiadzie "Magazynu Solidarność" z 1995 r.
- Uważam, że Jaruzelski to morderca i dla mnie hańbą jest to, że wyprawiono mu państwowy pogrzeb. W 1989 r. byłem jednak zwolennikiem porozumienia, uważałem, że należy usiąść do "okrągłego stołu". Myślę, że "okrągły stół" spełnił swoją pozytywną rolę, natomiast krytycznie patrzę na to, co się stało później. Nie należało bawić się w dotrzymywanie porozumień z ludźmi, którzy odpowiadają za zbrodnie, tylko jak najszybciej zerwać układ, przeprowadzić dekomunizację, co umożliwiłoby realną zmianę w Polsce. Ale SW nie przystępując do rozmów z komunistami odegrała dobrą rolę - i oni, i młodzi, radykalni ludzie z różnych organizacji byli jak miecz, który wisiał nad negocjatorami.
WP: Były prezydent uważał, że gdyby rozmów nie było, to zapewne impuls, który przyczynił się do upadku systemu, wyszedłby z innego kraju, na przykład z Rosji. Trudno się z nim nie zgodzić.
- Morawiecki i jego zwolennicy nie uważali "okrągłego stołu" za zdradę, ale za błąd. Obie strony miały dobre argumenty. Kto jednak miał rację, to spór nie do rozstrzygnięcia. Natomiast nie mam wątpliwości, że następnym krokiem powinno być odsunięcie od władzy ludzi dawnego systemu, być może wtedy nie doszłoby do wielu złych procesów w III RP.
WP: Po przełomie w 1989 r. Morawiecki nie zrobił jednak kariery w polityce. Kiedy w 2010 r. kandydował w wyborach prezydenckich, zajął 10. miejsce z 0,13 proc. poparcia.
- On nie był do tego stworzony. Jest ulepiony z innej gliny, nie odnalazłby się w realiach współczesnej polityki. Był wielką postacią, niezwykle charyzmatyczną jako przywódca podziemnej organizacji. W realiach stanu wojennego odegrał swoją rolę.
WP: Jest rozżalony, że jego zasługi nie zostały docenione?
- To bardzo skromny człowiek, który nie walczy o siebie, ale o to, żeby nadać odpowiednią rangę organizacji. Chciałby, żeby o Solidarności Walczącej mówiło się więcej, inaczej.
WP: Apeluje pan o przyznanie Morawieckiemu Orderu Orła Białego. Są na to szanse?
- Nie rozumiem, dlaczego prezydent Lech Kaczyński nie przyznał mu tego najstarszego i najwyższego polskiego odznaczenia. Znakomitą okazją ku temu, by naprawić ten błąd był 4 czerwca, kiedy obchodziliśmy 25. rocznicę częściowo wolnych wyborów. Wtedy jednak również Bronisław Komorowski nie zdecydował się na taki krok. To skandal, że państwo polskie do tej pory nie przyznało tego najwyższego odznaczenia Morawieckiemu. Orzeł Biały należy się, jak mało komu. Historia się o niego upomni.
###Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska