Idriss Deby - prezydent Czadu, sojusznik Zachodu i... zamordysta
Nie tak dawno prezydent Czadu Idriss Deby wydawał się być politycznym bankrutem. Partyzanci co rusz upokarzali jego armię, sąsiedzi patrzyli na niego z wrogością, a obrońcy praw człowieka oskarżali o torturowanie i mordowanie przeciwników. Ale jego pozycja na światowych salonach zmieniła się po interwencji w Mali. Deby pomógł Zachodowi w walce z islamistami i "wrócił do łask". Czy przez militarny dług wdzięczności zagraniczni przywódcy będą teraz przymykać oczy na to, co dzieje się w ojczyźnie Czadyjczyka?
W 2010 roku prestiżowy amerykański "Foreign Policy" zapowiadał "zmierzch paranoicznego, czadyjskiego tyrana". Ale spudłował. Deby, nazywany przez rodaków Mistrzem Przetrwania, wyszedł z tarapatów. Zrobił to w typowy dla siebie sposób - zmieniając sojusze, zdradzając i walcząc do upadłego.
Gdy Zachód potrzebował pomocy w starciu z religijnymi fanatykami w Mali, to właśnie Deby jako pierwszy odpowiedział na wezwanie. Dziś jego głos znowu liczy się w Afryce, a on sam jest kokietowany przez polityków z Waszyngtonu i Paryża. Mają u niego dług wdzięczności, więc zapominają o jego grzechach.
Raz z jednym, raz z drugim
Kariera Idrissa Deby'ego zaczęła się tam, gdzie ukształtowało się wielu innych afrykańskich dyktatorów - w jednej z francuskich akademii wojskowych. Wyszkolony na pilota, w 1976 roku wrócił do ojczyzny i został oficerem oddziałów generała Felixa Malloumy, który dopiero co przejął władzę w krwawym zamachu stanu. W tym czasie w Czadzie już od ponad dekady trwała wojna domowa.
Główną osią konfliktu była wrogość między zamieszkującymi południe kraju (i faworyzowanymi w epoce francuskiego kolonializmu) chrześcijanami a partyzantami z muzułmańskiej północy. Walki kosztowały życie tysięcy ludzi, a zaogniały je nieustanne ingerencje ze strony Libii, która rościła sobie prawa do dużej części czadyjskiego terytorium. Gdy w 1979 roku atakowany ze wszystkich stron rząd Malloumy upadł, Deby - samemu będąc wyznawcą islamu - przyłączył się do jednego z najpotężniejszych północnych watażków, Hissene'a Habre.
Otrzymawszy zachodnią pomoc (Waszyngton i Paryż postrzegali ich jako przeciwwagę dla pułkownika Kadafiego), po kolejnych trzech latach wojny obaj mężczyźni triumfalnie wkroczyli do Ndżameny. Habre zasiadł na fotelu prezydenta, a młodego lotnika mianował szefem sił zbrojnych. Wybrał dobrze - gdy krótko potem zirytowany Kadafi ponownie zaczął podsycać czadyjskie rebelie, a w końcu otwarcie natarł na swojego sąsiada, to właśnie wojskowy talent Deby'ego w dużej mierze pokrzyżował jego plany. W 1987 roku libijski dyktator pogodził się z porażką i zarządził kompromitujący odwrót. Deby wyrósł na bohatera. To nie mogło spodobać się jednak coraz bardziej nieufnemu i brutalnemu Habre. Bojąc się konkurencji, oskarżył protegowanego o zdradę.
Nie czekając na wizytę oficerów bezpieki, Deby zebrał wiernych żołnierzy i uciekł do Sudanu. W 1990 roku, korzystając z finansowego wsparcia Chartumu i... Libii (w myśl zasady: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem), zjednoczył przeciwników czadyjskiego despoty i pozbawił go władzy.
Wojna na odległość
Po 25 latach walk Czad był całkowicie zdewastowany, a siepacze Hissena Habre dosłownie podtopili go we krwi - w ciągu niecałej dekady wymordowali około 40 tysięcy ludzi. Deby tymczasem wprowadził system wielopartyjny i zezwolił na przeprowadzenie pierwszych w historii kraju wyborów. Wygrał je - zdaniem obserwatorów uczciwie - dopiero w drugiej rundzie. Niestety, ten obiecujący początek był jednocześnie końcem pozytywnych zmian.
Podobnie do poprzedników, nowy lider szybko zaczął obsadzać najważniejsze stanowiska w rządzie i wojsku swoimi bliskimi oraz współplemieńcami z ludu Zaghawów. Jego krewniacy byli na tyle zuchwali, że zdarzało im się fałszować prezydencki podpis pod ministerialnymi nominacjami. W zamieszkanym przez około 200 grup etnicznych Czadzie dominacja jednego, niewielkiego (zaledwie 1,5 proc. populacji) plemienia wywołała natychmiastowy opór. Z każdym rokiem przybywało dysydentów, również wśród najwyższych urzędników, a czym było ich więcej, tym mocniejsze metody represji stosował Deby. Ale prawdziwy kryzys miał się dopiero zacząć.
W 2003 roku murzyńskie plemiona z leżącego tuż przy czadyjsko-sudańskiej granicy Darfuru chwyciły za broń i zbuntowały się przeciwko arabskiemu reżimowi z Chartumu. Gdy rządowe oddziały ruszyły z akcjami odwetowymi, partyzanci przekroczyli miedzę i schronili się na zachodzie Czadu. Sudański dyktator Omar al-Baszir oskarżył wtedy Deby'ego o wspieranie buntowników i zaprzysiągł zemstę. Wkrótce oba kraje znalazły się w stanie otwartej wojny: Sudan uzbrajał i szkolił przeciwników czadyjskiego władcy, a ten odpłacał się, pomagając darfurskim Zaghawom. Konflikt dotknął setek tysięcy cywilów i zamienił pogranicze w ziemię niczyją, na której dochodziło do potwornych zbrodni: od masowych gwałtów po wykorzystywanie dzieci żołnierzy. Aby udźwignąć ciężar walki, Deby przeznaczał coraz więcej pieniędzy na zbrojenia. W 2005 roku opróżnił nawet specjalny fundusz rozwojowy, do którego - zgodnie z umową z Bankiem Światowym - spływała część dochodów z rozpoczętego dwa lata wcześniej wydobycia ropy. Zamiast na budowę szkół,
szpitali i dróg, dziesiątki milionów dolarów poszły na zakup helikopterów bojowych i czołgów. - Rozwój bez bezpieczeństwa jest niemożliwy - tłumaczył Deby.
Niedługo później usunął z konstytucji zapis, który ograniczał liczbę prezydenckich kadencji i po raz trzeci wystartował w wyborach, tym razem zbojkotowanych przez opozycję i skrytykowanych przez zagranicznych obserwatorów. Obrońcy praw człowieka regularnie donosili o tym, że oponenci rządu znikają bez śladu lub gniją w wiezieniach, czekając na postawienie jakichkolwiek zarzutów. Dyktator stawał się coraz bardziej bardziej podejrzliwy i ostrożny. Gdy przejeżdżał przez Ndżamenę, armia zamykała ulice i na wiele godzin blokowała dużą część miasta.
Mimo tylu starań, władza Deby'ego zdawała się słabnąć. W 2006 roku partyzanci przemierzyli cały kraj i uderzyli na Ndżamenę. Gdyby nie pomoc stacjonującego tam kontyngentu z Francji, niechybnie przejęliby kontrolę nad stolicą (w ciągu ostatnich pięciu dekad Francuzi co najmniej sześć razy ratowali czadyjskich przywódców). Dwa lata później, podczas kolejnego oblężenia Ndżameny, prezydenta ocaliło już tylko niezdecydowanie skłóconych rebeliantów.
Odbić się od dna
Widząc, w jakim trudnym położeniu się znajduje, Deby postanowił całkowicie zmienić strategię. Buntownicy z Darfuru często zarzucali mu, że robi zbyt mało, by im pomóc; niektórzy przyłączali się nawet do jego wrogów. Zamiast wspierać, Czadyjczyk zaczął ich więc zwalczać. Ten nagły zwrot bardzo spodobał się Sudanowi, który miał coraz więcej problemów na własnym podwórku.
W 2010 roku oba kraje zawarły rozejm i zapowiedziały nową erę przyjacielskich stosunków. Ścigani za zbrodnie wojenne sudańscy politycy bez obaw pojawiali się na bankietach Ndżamenie, a al-Baszir przybył nawet na inaugurację czwartej kadencji Deby'ego. Aby scementować nowy sojusz, w 2012 roku czadyjski prezydent-poligamista poślubił córkę Musy Hilala, lidera sudańskich dżandżawidów - arabskich bojówkarzy, którzy masakrowali ludność Darfuru. Według sudańskiej prasy, ojciec panny młodej otrzymał 25 mln dol. posagu. W tym czasie agencje ONZ alarmowały, że jedna piąta mieszkańców Czadu głoduje, a ponad 60 proc. ludności żyje za mniej niż 1,25 dol. dziennie.
Zakończenie walk z Sudanem pozwoliło Deby'ego ponownie umocnić władzę i skupić się na rozbudowywaniu jego ukochanej armii. Gdy rewolucja zmiotła reżim pułkownika Kadafiego, a libijski konflikt przelał się do Mali, Czadyjczyk dostrzegł w tym szansę dla siebie. Kiedy 11 stycznia 2013 roku francuskie samoloty zaatakowały pozycje islamistów na malijskiej północy, Czad jako pierwszy zaoferował realną pomoc i w kilka tygodni oddelegował na odległy front 2400 najlepszych żołnierzy. Dla nieco osamotnionych Francuzów było to duże wsparcie. - Deby rozumie, że im więcej oddziałów wyślesz na zagraniczne misje pokojowe, tym swobodniej możesz postępować w domu. Teraz USA i Francja będą hamowały się w krytyce czadyjskiego reżimu - oceniał w styczniu Roland Marchal, politolog z francuskiego Narodowego Centrum Badań Naukowych.
W połowie kwietnia Ndżamena ogłosiła, że wkrótce wycofa swoje siły do kraju. - Pierwsza część wojny zakończyła się sukcesem, ale nasza armia nie ma wystarczających umiejętności, by zaangażować się w walkę podjazdową - stwierdził lider. W ciągu dwóch miesięcy Czad stracił ponad 30 żołnierzy (rząd nazwał ich już "męczennikami" i buduje im pomniki), a ciężkie rany odniósł nawet syn prezydenta, który osobiście dowodził jednym z oddziałów.
Zapowiedzi Deby'ego mogą być jednak tylko grą. Ndżamena dobrze wie, że bez jej wojskowych sytuacja na północy Mali mocno się skomplikuje - islamiści, chociaż osłabieni, ciągle są groźni, a Francuzi wolą nie ryzykować, wystawiając zbyt wielu piechurów do walki. Innym afrykańskim krajom brakuje tymczasem doświadczenia w pustynnej wojaczce. Mówiąc o odwrocie, Czad może po prostu czekać, aż usłyszy słowa, które skłonią go do zmiany decyzji. W miniony weekend francuski minister obrony Jean-Yves Le Drien zaproponował, by Czadyjczycy pokierowali autoryzowaną niedawno przez Radę Bezpieczeństwa misją w Mali. Wiąże się to nie tylko z ogromnym prestiżem, ale i solidnym zastrzykiem gotówki. Dla Deby'ego to kusząca oferta.
Michał Staniul, dla Wirtualnej Polski
Tytuł i lead pochodzą od redakcji.
Polecamy również blog autora: Blizny Świata