"I tak sięgniecie po panierowanego kurczaka"
Internet nie należy do dzieci sieci, należy do Cisco i Google. Możecie w nim znaleźć całą paletę zabaw i społecznych interakcji, nie różni się jednak w tym względzie od pogawędki z przyjaciółmi w McDonaldzie - możecie być anarchistami i krytykami, ale i tak sięgniecie po kolejnego panierowanego kurczaka - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Jamie Stokes.
Nie jestem dzieckiem sieci. Pewnie dlatego dopiero teraz usłyszałem o tekście "My, dzieci sieci" autorstwa mojego szanownego kolegi felietonisty Piotra Czerskiego. Jak każdy beznadziejny stary głupiec, zaczynam codzienne poranne przeglądanie internetu od pierwszej strony. Próbowałem, za radą mej siostrzenicy, używać zakładek, ale ciągle ześlizgują mi się z ekranu.
Kiedy dotarłem wreszcie do strony 1,963,873,702, z wielkim zainteresowaniem przeczytałem artykuł o dzieciach sieci, definiujących się jako te, które „dorastały z internetem i w internecie”. Ja dorastałem z komiksami i na siodełku mojego roweru. Gwiezdne wojny obejrzałem w moim lokalnym kinie w roku 1977. Nie wiem, do jakiej generacji mnie to zalicza, ale na pewno nie jest to generacja sieciowa.
Jestem tylko dziesięć lat starszy od Pana Czerskiego, nie należę więc też pewnie do głównej grupy adresatów jego frustracyjnego manifestu, z kilkoma jednak jego elementami chciałbym podyskutować:
1. "I jeszcze jedno: nie chcemy płacić za swoje wspomnienia… Bajki, które oglądaliśmy w dzieciństwie, odnajdujemy w sieci i pokazujemy naszym dzieciom – tak samo, jak wy opowiadaliście nam bajkę o Czerwonym Kapturku albo trzech koźlątkach. Czy potraficie sobie wyobrazić, że ktoś oskarży was z tego powodu o łamanie prawa?”
Być może dorastałem w czasach, w których telefony z klawiaturą traktowane były jako narzędzia czarnej magii, nie oznacza to jednak, że siedzieliśmy wokół ogniska, opowiadając sobie z pamięci historię o Czerwonym Kapturku. Bajki poznawałem z książek, które moi rodzice musieli kupić lub ukraść. Jest jakaś różnica?
2. "Filmy, które pamiętamy z młodości (…) są po prostu wspomnieniami, których przywoływanie, wymiana i przetwarzanie jest dla nas czymś tak oczywistym, jak dla was wspominanie „Czterech pancernych”.
Kiedy byłem dzieckiem, także „wymienialiśmy się” i „przetwarzaliśmy” historie znane nam z filmów. Polegało to głównie na ściganiu się po lasach z wielkimi kijami i symulowaniu dźwięków laserów. Każda natomiast opowieść, którą pisałem na lekcjach angielskiego zaczynała się od słów: „Mały statek kosmiczny przeleciał nisko nad piaskami pustyni świata…”. Nauczyło mnie to dwóch rzeczy, które bardzo przydały mi się w późniejszym życiu: jak unikać uderzenia w głowę kijem i jak kraść fragmenty dobrych historii.
3. "Wiemy, że potrzebne nam informacje znajdziemy w wielu miejscach, umiemy do nich dotrzeć, potrafimy ocenić ich wiarygodność.” To byłoby cudowne, gdyby tylko 99% ludzkości nie była bardziej leniwa niż atmosfera pierwszego dnia Świąt. Jasne, że można sprawdzić wiele źródeł i zadecydować, któremu warto zaufać, prawdziwi ludzie idą jednak tylko tam, gdzie zaprowadzi ich Wikipedia. Kiedy byłem młody, włamanie się do tego typu źródeł informacji było prawie niemożliwe.
Moi rodzice posiadali ogromną, niebieską encyklopedię zwaną powszechnie „Niebieską Książką”. Zawierała ona definicyjne odpowiedzi na pytania, które może zadać ośmiolatek i nie było szans, by ktoś po pijaku mógł do artykułu o Ping Pongu dokleić zdanie „Piotrek jest gejem”. Raz tylko spróbowałem oszukać mego tatę, dopisując do zdania: „Bitwa pod Termopilami miała miejsce w sierpniu 480 p.n.e, w południowej Grecji” mym najładniejszym pismem: „w zeszły wtorek w ogrodzie mojego kolegi Colina”, tata szybko się jednak zorientował.
4. "Jesteśmy pozbawieni nabożnego stosunku do „instytucji demokratycznych” w ich obecnym kształcie (…)Najważniejszą dla nas wartością jest wolność: słowa, dostępu do informacji, kultury.”
Tutaj już naprawdę poczułem się staro. Młodzi ludzi wykrzykują hasła o prawdziwej wolności od lat 60. i niezmiennie okazuje się, że chodzi o „prawdziwą wolność do kupowania różnych rzeczy”. Internet nie należy do dzieci sieci, należy do Cisco i Google. Możecie w nim znaleźć całą paletę zabaw i społecznych interakcji, nie różni się jednak w tym względzie od pogawędki z przyjaciółmi w McDonaldzie - możecie być anarchistami i krytykami, ale i tak sięgniecie po kolejnego panierowanego kurczaka.
Jamie Stokes specjalnie dla Wirtualnej Polski