Dźwięk pojawia się co jakiś czas, gdy idziesz ulicą. Dobiega nagle zza rogu i po kilku chwilach znika. Jest jak bzyczenie wielkiego roju pszczół. Przypomina, że jesteś w środku gniazda, w którym żyje "najbardziej rozgniewany naród świata". Na źródło tego bzyczenia Libańczycy mówią "moteur".
Myślisz, że Bejrut będzie pusty i cichy, ale w stolicy Libanu wrze jak w kotle. Czujesz smród spalin, słyszysz kakofonię klaksonów i widzisz tysiące aut, których kierowcy przemieszczają się według sobie tylko znanej logiki absurdu.
W Libanie to nie oksymoron.
Myślisz, że w mieście, w którym niektórzy ludzie mają prąd przez godzinę dziennie, będą panować egipskie ciemności, ale wieczorem widzisz rozświetlone ulice i zaczynasz wątpić, czy przyda ci się latarka, którą zabrałeś z Polski. Myślisz, że wszystko będzie zamknięte, ale do woli możesz wybierać, gdzie zjesz, gdzie się napijesz kawy i gdzie zrobisz zakupy.
I tylko ten dźwięk moteur.
Zło konieczne
Moteur to wielka blaszana skrzynia. Najczęściej zielona, czasem szara, niebieska albo czerwona. Cały Liban jest nimi usiany. Są nielegalne, ale tolerowane i uznawane za zło konieczne przez wszystkich, włącznie z rządem.
Moteur – z francuskiego generator prądu. Bez generatorów w Libanie nie ma życia, z nimi – jest, ale co to za życie. Moteurami zarządzają prywatni właściciele, czy też "mafia" – jak nazywają ich niektórzy. Ponieważ są nielegalne, właściciele robią, co chcą – często z góry narzucają wysokość rachunku za prąd, niezależnie od zużycia, by miesiąc później podnieść ją nawet o kilkaset procent. Ale ludzie muszą podpinać swoje mieszkania do generatorów, bo na państwowego dostawcę prądu nie ma co liczyć.
Dwie główne libańskie elektrownie są przestarzałe. Jak się akurat nie zepsują, są w stanie dostarczyć ludziom elektryczność na kilka godzin, czasem zaledwie na godzinę dziennie.
Dlatego Libańczycy płacą dwa rachunki za prąd – jeden za państwowy, a drugi za moteur.
Ale prądu i tak brakuje. Do tego stopnia, że ministerstwo edukacji nie było w stanie wydrukować dla absolwentów szkół certyfikatów niezbędnych przed rozpoczęciem kolejnego etapu edukacji.
Trochę matematyki: za minimum prądu – takie, żeby można było np. podłączyć lodówkę – w Bejrucie trzeba zapłacić ok. 3 milionów funtów libańskich miesięcznie (376 zł). To mniej więcej trzy pensje policjanta. Jean, który pracuje w policji od 27 lat, za swoją służbę dostaje od państwa 1,2 miliona funtów (146 zł). Gdyby chciał codziennie jeździć do pracy autobusem, musiałby miesięcznie wydać na bilety 1,6 miliona funtów (200 zł). Zatankowanie 20 litrów benzyny kiedyś kosztowało 40 tys. funtów, dzisiaj trzeba zapłacić ponad 17,5 razy więcej – 700 tys. funtów (88 zł).
Życie w Libanie to wybór – albo jedzenie, albo leczenie, albo moteur. Każdy oznacza katastrofę. Jak masz jedzenie, to prawdopodobnie nie stać cię na leki. Ani na moteur. A jak chcesz mieć moteur, to musisz mniej jeść. Albo pożyczać pieniądze (według danych UNICEF z 2021 roku 60 proc. rodzin w Libanie bierze pożyczki, żeby kupić jedzenie).
To matematyka przetrwania. Wszyscy ją stosują, wszyscy liczą każdego "sierściucha" – to pogardliwe określenie, którego niektórzy mieszkańcy Libanu zaczęli używać do opisu swojej waluty, która od 2019 roku straciła 95 proc. wartości.
Przed 2019 rokiem żyło się normalnie. Ludziom się nie przelewało, ale mieli co włożyć do garnka. Był czas, że Bejrut nazywano "Paryżem Bliskiego Wschodu", a cały Liban "Szwajcarią Bliskiego Wschodu".
Teraz ponad 80 proc. ludzi żyje poniżej granicy ubóstwa. Wszystko podrożało o kilkaset procent. Nie zmieniło się tylko jedno – zarobki mieszkańców.
W jednej z najbiedniejszych dzielnic Bejrutu, Burdż Hammud, tylko w kwietniu 2022 roku eksmitowano 103 rodziny, których nie było już stać na czynsz. A radny George Krikorian mówi, że gdyby nie Polskie Centrum Pomocy Narodowej (PCPM), na bruk trafiłoby dwa razy więcej ludzi. PCPM prowadzi w Libanie inicjatywę "Cash for rent" – finansowaną przez MSZ w ramach programu "Polska pomoc". "Cash for rent", czyli dosłownie "gotówka na czynsz", zapewnia najbardziej potrzebującym rodzinom wsparcie finansowe przy zapłacie za mieszkanie.
Tutaj ta pomoc jest szczególnie potrzebna. Burdż Hammud to jedna z najgęściej zaludnionych dzielnic na całym Bliskim Wschodzie. Na powierzchni 2,5 km kwadratowego żyje ok. 165-185 tys. ludzi.
Tyle że ich nie widać. Lokale są otwarte lokale, ale nikt w nich nie je. Otwarte są też sklepy, ale nie ma w nich klientów.
Dalszy ciąg reportażu pod podcastem:
"To nie jest metafora. Ludzie umierają na ulicy"
Środek dnia.
Krikor Kemomian, zamiast pracować w swoim sklepie ze sprzętem AGD, siedzi na krawężniku i pali papierosa.
– Nawet nie otwieram drzwi do sklepu, bo nikt tędy nie przechodzi. Kiedyś było dobrze, miałem mnóstwo roboty. Ale wszystko zaczęło się psuć cztery lata temu. Dzisiaj sytuacja jest fatalna – mówi.
Żeby mieć jakikolwiek dochód, wykonuje drobne naprawy. Tygodniowo zarobi dolara, może dwa. Sąsiadki mówią, że przynajmniej jest ładniej, odkąd PCPM – przy współpracy z UN-Habitat – zainstalował instalacje fotowoltaiczne, które zasilają okoliczne lampy uliczne. Ładniej i bezpieczniej.
Poziom bezpieczeństwa spada proporcjonalnie do rosnącej liczby bejruckiej biedoty. W dobrych czasach w policji w Burdż Hammud pracowało ok. 270 policjantów, którzy patrolowali ulice 24 godziny na dobę. Dzisiaj zostało ich ok. 90. A niektórzy z tych 90 do pracy nie przychodzą, ale też nikt ich nie zwalnia. Bo może kiedyś przyjdą.
Na poboczu jednej z ulic stoją radiowozy. Zakurzone, porysowane, z oponami, z których uszło powietrze. Jeszcze mogłyby służyć, ale nikt ich nie naprawia, bo nie ma za co. Wymiana akumulatora to koszt ok. 100 dolarów. Sto dolarów to było kiedyś 150 tys. funtów libańskich. Dzisiaj sto dolarów to 4 miliony funtów.
Matematyka przetrwania: aby wymienić jeden akumulator w jednym radiowozie, trzeba na to przeznaczyć pensje trzech policjantów. I jeszcze zabrać trochę od czwartego.
Jak żyć?
– Ci, którzy przetrwali i wciąż mają nos i usta nad powierzchnią wody, sprzedają, co posiadają – biżuterię, obrączki, samochody. A kiedy to się skończy, umierają na ulicy. To nie jest metafora. Ludzie umierają na ulicy – mówi radny Krikorian.
Absurd
Wieczór.
Jestem dzisiaj ostatnim klientem w zakładzie 29-letniego Abu.
Pytam, czy przychodzi do niego dużo ludzi. Jestem pewny, że nie, bo w Libanie niczego nie ma dużo – poza problemami.
Abu wydaje się być zaskoczony. – Oczywiście, że tak. Klienci przychodzą cały czas – mówi.
Atmosfera się rozluźnia. Uśmiechy, rozmowa. Skąd jestem? Z Polski. Abu pyta, czy mi się podoba w Libanie.
I wtedy wypowiadam ten absurd.
– Tak, bardzo.
Abu jest zmęczony po całym dniu pracy za marną stawkę, ale znalazł jeszcze w sobie siłę, żeby się roześmiać. – Podoba ci się w Libanie?! Dlaczego?!
Brnę dalej. Mówię, że ładnie. Piękny kraj. Morze Śródziemne. Jedzenie wyśmienite – fattoush, moutabal, tabouleh. Ciepło, ale nie tak gorąco jak w innych krajach Bliskiego Wschodu. Bejrut trochę zaniedbany. Ale piękny.
– Ja bym zrobił wszystko, żeby stąd wyjechać – odpowiada Abu. – Ale nie mogę. Nie stać mnie. Wszystko jest potwornie drogie, a pensja marna. Nie ma za co żyć. Mam 29 lat, a niczego nie posiadam. Trzy miesiące temu urodziło mi się pierwsze dziecko.
Kiedy Abu kończy mnie strzyc, chcę zapłacić 50 tys. "sierściuchów" – o 20 tys. więcej, niż powinienem. Ale Abu nie chce o tym słyszeć. Wydaje resztę.
Wychodzę i po kilku krokach napotykam wielki mechaniczny rój pszczół. Moteury bzyczą, pracują. O tej porze, kiedy w mieście nie ma gwaru, słychać je wyraźniej niż za dnia. Może dokądś doprowadzają prąd, ale nie wiem dokąd.
Na ulicy jest ciemno.
Droga na dno
To, co się dzieje w Libanie, Bank Światowy w 2021 roku określił jako jedno z trzech największych załamań gospodarczych na świecie od ponad 170 lat.
Dla porównania: w styczniu 2022 r. inflacja w Polsce wynosiła 9,4 proc., we wrześniu – już 17,2 proc. W Libanie inflacja przekracza 160 proc.
Liban ma za sobą 15 lat wojny domowej w latach 1975-1990. Problemy, które dziś nabrzmiały, istnieją od lat, ale na dobre zaczęły się nawarstwiać w 2011 roku. Wojna w sąsiedniej Syrii, napięcia na całym Bliskim Wschodzie, przez który przetaczała się Arabska Wiosna Ludów, a także rosnąca siła Hezbollahu – powiązanej z Iranem partii politycznej, uznawanej za organizację terrorystyczną m.in. przez USA, której członkowie w 2005 roku zabili byłego premiera Rafika Haririego, a która w 2011 r., w związku z tym zabójstwem i toczącym się śledztwem trybunału ONZ doprowadziła do upadku libańskiego rządu – zaczęły odstraszać zagraniczny kapitał, na którym w dużej mierze opierała się libańska gospodarka.
Żeby przyciągnąć dolary, których zaczynało brakować, libański bank centralny zaoferował klientom bardzo korzystne warunki – oprocentowanie nawet na poziomie 15-20 proc. dla każdego, kto zdecyduje się złożyć depozyt w dolarach. Istniejącym już inwestorom wypłacano rzekome zyski ze środków, które wnosili nowi inwestorzy.
Tak powstała wielka piramida finansowa, która w końcu się zawaliła, skutkując paraliżem systemu bankowego. Wielu ludzi straciło dostęp do swoich oszczędności – złożone w bankach depozyty w zagranicznych walutach zostały zamrożone.
Napięcie długo narastało, aż w 2019 roku czara goryczy została przelana. A przynajmniej tak się wydawało.
Najpierw – 14 października – w kraju doszło do potężnych pożarów lasów, które Libańczycy sami musieli gasić, bo rząd nie zadbał o to, aby straż pożarna miała odpowiedni sprzęt do radzenia sobie w sytuacji takiego kryzysu. Trzy dni później rząd wyszedł z propozycją nowego podatku – Libańczycy mieliby płacić 6 dolarów miesięcznie za używanie WhatsAppa, jednego z najpopularniejszych w kraju narzędzi do komunikacji.
W reakcji na te wydarzenia tysiące ludzi wyszły na ulice, dając początek "Rewolucji 17 października" – serii trwających do dziś protestów społecznych przeciwko fatalnej sytuacji gospodarczej, bezrobociu i korupcji sektora publicznego. I kiedy wydawało się, że nic gorszego nie może się już stać, że nie może się wydarzyć już nic, co jeszcze bardziej rozgniewa Libańczyków, przyszła pandemia, w trakcie której na COVID-19 zachorowało w kraju ponad 1,2 miliona ludzi, a ok. 11 tys. zmarło.
A potem był wybuch.
Oussama Salam wracał właśnie do domu. Mieszka 15 km od Bejrutu, ale i tak poczuł, jak jakaś potężna siła wstrząsnęła jego autem.
Miał szczęście. Był daleko. Zdjęcia jego dziewięciu kolegów strażaków i ratowniczki medycznej wiszą teraz na fasadzie remizy strażackiej Karantina. Oni szczęścia nie mieli. Podobnie jak ponad 200 innych osób, które straciły życie, ponad 7 tys. osób, które zostały ranne i ok. 300 tys. osób, które w ułamku sekundy przestały mieć gdzie mieszkać.
Czwartego sierpnia 2020 roku w Bejrucie miała miejsce jedna z najsilniejszych nienuklearnych eksplozji w historii. W trakcie pożaru w porcie doszło do wybuchu 2750 ton saletry amonowej. Czyli azotanu amonu – związku chemicznego używanego jako nawóz, charakteryzującego się tym, że bardzo szybko przenika do gleby. Inną jego cechą jest wysoka wybuchowość.
Eksplozja zmiotła wszystko, co znajdowało się w jej sąsiedztwie. Odczuwalna była nie tylko 15 km od portu, ale w całym Libanie, a nawet w Turcji, Syrii, Palestynie, Jordanii, Izraelu oraz na oddalonym o ok. 240 km Cyprze.
Winą za eksplozję Libańczycy obarczyli rząd i władze portu, które na długo przed wybuchem wiedziały, że saletra amonowa była przechowywana w niebezpieczny sposób, ale nie zareagowały.
Oussama dobrze pamięta ten dzień. Pamięta też dni kolejne, kiedy znajdował szczątki ofiar. Remiza strażacka, w której pracuje, znajduje się mniej więcej trzy kilometry od portu. W wyniku wybuchu została częściowo zniszczona. I choć już ją odbudowano, to ciężkie czasy się nie skończyły. Ciężkie czasy w Libanie zdają się nigdy nie kończyć.
Środek nocy. Wezwanie. Strażacy łapią za telefony. Nie po to, żeby gdzieś zadzwonić, tylko po to, żeby oświetlić sobie drogę do wozu strażackiego.
Moteur co prawda jest, ale nie można mieć wszystkiego. Życie w Libanie to wybór.
– Dostajemy od władz tyle paliwa, że dziennie starczy na cztery godziny pracy generatora. To za mało, żeby włączać lodówkę. Wolę przeznaczyć te cztery godziny na klimatyzację w nocy, żeby strażacy mogli tutaj spać i w razie potrzeby wyruszyć na akcję – mówi Oussama.
W Baszurze – innej remizie w Bejrucie, oddalonej od Karantiny o ok. 6 km – lodówki już nawet nie ma. Skoro nie ma prądu, to nie ma sensu, żeby stała.
Na mieście też strażak jedzenia nie kupi – nie starczy "sierściuchów".
Młody pożarniczy zarabia przeciętnie 2 miliony funtów miesięcznie (250 zł). W popularnej bejruckiej restauracji Le Chef za frytki, sałatkę i dwa jajka zapłaciłby 185 tys. "sierściuchów" (23 zł). Trzy takie posiłki i nie masz jednej czwartej pensji. A kiedyś za ten sam zestaw w tym lokalu płaciło się 16 tys. funtów – jedenaście razy mniej.
Karta dań w tej restauracji to obraz kryzysu. Na początku frytki kosztowały 6 tys. funtów, potem cenę przekreślono i podano nową – 36 tys., którą potem też przekreślono. Obecna to 60 tys. "sierściuchów", ale nikt nie wie, ile będą kosztować frytki za miesiąc albo dwa.
Sytuację strażaków próbuje od dłuższego czasu poprawić PCPM. Polacy dostarczyli Libańczykom sprzęt ratujący życie – m.in. specjalny wóz strażacki, skonstruowany w taki sposób, aby mógł się przemieszczać po wąskich bejruckich uliczkach – a ostatnio także system solarny powstający w Baszurze.
Oussama podkreśla, że system ten ułatwi strażakom życie. – Będą mogli naładować telefon. Albo w końcu włożyć jedzenie do lodówki – mówi.
"Nie ma niczego"
Jak żyje, Elias Mansour nie pamięta niczego takiego. A pamięta sporo. Na przykład wojnę domową w latach 1975-1990. Był wtedy dzieckiem i dobrze wie, że rodzice mieli ciężko.
– Ale nawet wtedy było paliwo, był prąd. Teraz nie ma niczego, nawet chleba – mówi.
Sytuacja jest dzisiaj tak zła, że ludzie zaczęli napadać na banki – nie w celu rabunkowym, tylko po to, żeby odzyskać własne oszczędności. Libańczycy z bankomatu mogą wybrać tylko tyle, ile zarabiają.
We wrześniu głośno było o Sally Hafez – kobiecie, która przyszła do banku z pistoletem, jak się potem okazało – zabawkowym, żeby pobrać własne pieniądze. Potrzebowała ich, żeby pomóc w leczeniu chorej na raka siostry.
Sally, tak jak wszystkich innych, którzy napadają na banki - a czasami jednego dnia zdarza się po kilka napadów w różnych częściach kraju - okrzyknięto w Libanie bohaterką.
Elias też odczuł skutki kryzysu. Jest brygadzistą na budowie, a po godzinach prowadzi farmę w Bejdarfil, miejscowości położonej ok. 60 km na północ od Bejrutu. Pięć lat temu miał na farmie 16 krów, ale kiedy w 2019 roku na dobre zaczął się kryzys, większość sprzedał. Zostały mu trzy, a myśli, żeby sprzedać jeszcze jedną.
Krowy są wychudzone, wystają im żebra. Elias nie ma czym ich karmić. Worek paszy kosztował kiedyś 31 tys. funtów. Dzisiaj jest 32 razy droższy - kosztuje ponad 900 tys. "sierściuchów" – czyli prawie tyle, ile wynosi pensja policjanta z Burdż Hammud.
– Nie czuję się dobrze, mogąc im zaoferować tylko tyle. Ich waga bardzo spadła. Mam też psy. Spójrzcie na nie. Kiedyś to były duże psiska, a teraz? Żebra im widać – mówi.
Jego gospodarstwo jest podłączone do sieci energetycznej, ale prądu z tej sieci nie ma. Korzysta z paneli słonecznych. Ma też mały prywatny moteur – na potrzeby korzystania z maszyny rolniczej.
Na gospodarstwie Elias nie zarabia, ale ma przynajmniej jedzenie dla domu. W sumie, żeby przetrwać, na budowie i na roli pracuje łącznie ok. 15 godzin dziennie. A większość tego, co zarobi, wydaje na paliwo. Moteur jest żarłoczny.
"Żyjemy"
Myślisz, że wiesz już wszystko.
Że ludzie nie mają prądu, że frytki kosztowały kiedyś tyle, a obecnie kosztują tyle, że restauracje są otwarte, ale puste. Umiesz przeliczyć pensję policjanta w Burdż Hammud na litry paliwa i worki chleba. Rozumiesz, dlaczego fryzjer chce emigrować, choć nie brak mu klientów. Mnożysz, dzielisz, dodajesz. A częściej odejmujesz. Leki, prąd, czynsz, jedzenie, moteur. Matematyka przetrwania.
I wtedy słyszysz: – Wyobraź sobie, że w Polsce pojawiłoby się 20 milionów uchodźców z Ukrainy. To da ci obraz sytuacji, z którą się tutaj mierzymy – mówi radny Krikorian.
Przeprasza, ale musi zapalić. – Ten temat sprawia, że bardzo się denerwuję – tłumaczy.
Liban jest krajem z największym odsetkiem uchodźców na świecie. Gości setki tysięcy uchodźców z Palestyny i co najmniej 1,5 miliona z Syrii. Do Polski przyjechało nawet więcej uchodźców z Ukrainy, ale w Polsce mieszka ok. 38 milionów ludzi, w Libanie – ok. 5 milionów.
Tu kończy się matematyka przetrwania, zaczyna się trwanie.
Wśród tych, którzy uciekli z Syrii, jest Mohamad. Siedzi ze spuszczoną głową. Zgarbiony. Złamany.
Kiedy nic nie mówi, słychać jego cierpienie – jęki, wzdychanie, westchnienia.
Kiedy mówi, słychać jego płacz.
– Przyszłość? – mówi ze łzami w oczach, unosząc głowę. – Myślicie, że mamy jeszcze w ogóle jakąś przyszłość?
Przeszłość była taka: Mohamad siedem lat przesiedział w syryjskim więzieniu. Był torturowany. Nie chce mówić o tym, co dokładnie przeżył. Ale wystarczy na niego spojrzeć, żeby przynajmniej spróbować to sobie wyobrazić.
Siepacze reżimu Baszara Al-Asada oślepili go na jedno oko.
Ucięli mu kawałki palców u rąk i nóg.
Na plecach zostały mu wielkie blizny – czymś go uderzali, przypalali albo z czegoś do niego strzelali. Podwija koszulkę, żeby pokazać szramy. Ale nie chce mówić, co mu zrobiono.
Z żoną żyją dzisiaj w pobliżu syryjskiej granicy. Budynek, w którym mieszkają, wygląda, jakby budowlańcy porzucili go na długo przed końcem robót. Mohamad z żoną zajmują dwa pomieszczenia.
Pokoje to za dużo powiedziane. Szare ściany i pustka. Kilka garnków i trochę naczyń. Zlew. Na podłodze dywan. Mieszkają tu dzięki PCPM i pieniądzom z programu "Cash for rent". To, co mają, to i tak dużo w porównaniu do tych, którzy żyją w namiotach w obozach. W raporcie VASyR za rok 2021 (Vulnerability Assessment of Syrian Refugees - Ocena podatności na zagrożenia wśród syryjskich uchodźców) stwierdzono, że ponad połowa (57 proc.) rodzin syryjskich uchodźców żyje w warunkach nieodpowiadających standardom humanitarnym, a więc np. w przepełnionych obozach. Pomimo pomocy organizacji humanitarnych, takich jak PCPM, dziewięciu na dziesięć rodzin nie stać na podstawowe dobra, zapewniające minimum standardów życia.
– Byliśmy tacy szczęśliwi przed wojną – mówi Mohamad.
On był kierowcą. Nie zarabiał dużo, ale rodzina miała co jeść. A potem przyszła wojna. Stracili jednego syna. Drugiemu grożono śmiercią.
Ona, Saada, jest twarda. Czasem w trakcie rozmowy pojawia się na jej twarzy coś, co nigdy nie pojawia się na twarzy jej męża – szeroki uśmiech.
Pytana, jak udaje im się przetrwać, sama chyba nie wie, jak odpowiedzieć, więc odpowiada: – Żyjemy. Dzięki Bogu.
On znowu podnosi głowę, płacze: – Błagam, pomóżcie nam. Przysięgam na Boga, że żyję tutaj tak samo, jak żyłem w więzieniu w Syrii.
Jest jasno, ale za kilka godzin zapadnie zmrok. – Wieczorem i w nocy używamy świec – mówi Saada.
Przy ich domu nie bzyczy moteur.