Hodowca nowej rasy
Przyjechał z Argentyny, która słynie z hodowli krów i winorośli. Ksiądz Stefan Moszoro-Dąbrowski chce wyhodować w Polsce rasę ludzi świętych.
24.11.2005 | aktual.: 24.11.2005 09:59
Był rok 1974, Stefan miał 17 lat i mieszkał w argentyńskim mieście Rosario, gdzie po wojnie osiedlili się jego rodzice. Matka, Ludmiła Moszoro, wybrała się do Rzymu na spotkanie z Josemarią Escrivą de Balaguer, założycielem Opus Dei. Gdy wróciła, przekazała dzieciom słowa świętego: "Pielęgnujcie język ojczysty i módlcie się za wasz kraj w nadziei, że będziemy tam kiedyś pracować". 15 lat później ksiądz Moszoro-Dąbrowski przyjechał do Szczecina zakładać pierwszy w Polsce ośrodek Opus Dei, czyli Dzieła Bożego.
Z dala od komuny
Rodzice księdza poznali się przed 1939 rokiem we Lwowie. Oboje tam studiowali - Kazimierz Moszoro - Ormianin z pochodzenia - na politechnice, a Ludmiła Maria Dąbrowska na uniwersytecie, gdzie należała do Młodzieży Wszechpolskiej. Na dobre połączyła ich dopiero wojenna zawierucha. 88-letnia dziś pani Ludmiła stawia sprawę trochę inaczej. Podkreśla, że taka była wola Boża.
Wolą Bożą było to, by złapana w kotle gestapo w Krakowie przetrwała Auschwitz, Ravensbrück i inne hitlerowskie obozy koncentracyjne. By doczekała wyzwolenia w Niemczech nie w strefie radzieckiej, ale amerykańskiej. By wreszcie mogła wyjechać do Londynu, gdzie znów spotkała Kazimierza, wówczas oficera Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Po ślubie wyjechali do Argentyny, by rozpocząć nowe życie. - Argentyński rząd jako pierwszy zgłosił się do męża, proponując pracę przy budowie zakładów zbrojeniowych, a ponadto to kraj katolicki i daleko było stamtąd do komuny - tłumaczy Ludmiła Moszoro.
Osiedlili się w Rosario. Na świat szybko zaczęły przychodzić dzieci. Najpierw Julia, potem Antoni, następnie Bartłomiej, a siedem lat po nim, w 1957 roku, najmłodszy - Stefan.
Starszy brat, dziś konsul honorowy RP w Rosario, wciągnął 12-letniego Stefana do Opus Dei. Do Dzieła należała cała rodzina Moszoro. Ostatni wstąpił ojciec. Za to Bartłomiej zrezygnował. - Bronił swej niezależności - mówi matka.
Formalnie członkiem Opus Dei Stefan został w wieku 18 lat. Wyprowadził się z domu i zamieszkał z innymi członkami Dzieła w Rosario. Tak jak oni zobowiązał się do posłuszeństwa przełożonym i zachowania celibatu. Równocześnie studiował elektronikę ze specjalnością automatyka. - Już wtedy chcieli zabrać go do Buenos Aires, ale mąż się nie zgodził. I tak był niezadowolony, że w wieku 18 lat wyprowadził się z domu - opowiada pani Ludmiła.
Autograf od papieża
Po ukończeniu studiów rodzice nie mieli jednak już nic do gadania. Stefan poleciał do Rzymu, by tam w seminarium Opus Dei studiować teologię. Profesorowie żałowali, że porzucił elektronikę, bo był bardzo dobrym matematykiem. Przestał też malować i rzeźbić, a miał ponoć spory talent.
W 1982 roku święceń kapłańskich udziela mu sam papież. Młody ksiądz Stefan po ceremonii biegnie do zakrystii i prosi Stanisława Dziwisza o autograf Ojca Świętego na brewiarzu. Choć papież z zasady ich nie rozdaje, robi dla niego wyjątek - podpisuje się zdawkowym "JP II". Brewiarz ksiądz Stefan przechowuje jak relikwię.
Po święceniach zgodnie z zasadą Opus Dei rozpoczyna studia doktoranckie. Przełożeni wysyłają go na założony przez Dzieło uniwersytet w Pampelunie. Z Hiszpanii wraca do Argentyny z dyplomem doktora teologii i z podwójnym nazwiskiem: do Moszoro dopisano mu na dyplomie panieńskie nazwisko matki. To hiszpański zwyczaj noszenia nazwisk co najmniej obojga rodziców.
Pierwszym zadaniem, jakie otrzymał, było założenie ośrodka Opus Dei w Tucuman - mieście, w którym ogłoszono niepodległość Argentyny w 1816 roku. 16 lat temu przyjechał do Szczecina na zaproszenie biskupa Kazimierza Majdańskiego, by założyć pierwszy ośrodek w Polsce.
Dzieło Escrivy
Opus Dei stworzył w 1928 roku młody hiszpański ksiądz Josemaria Escriva de Balaguer. Postawił rewolucyjną wówczas tezę, że każdy, nie tylko duchowny, może zostać świętym. Musi tylko sumiennie, z miłością do Boga i ludzi wykonywać swe obowiązki zawodowe i rodzinne. "Świętość nie oznacza robienia niezwykłych rzeczy, lecz walkę w życiu wewnętrznym i bohaterskie spełnianie obowiązków" - pisał w książeczce "Droga", którą przeczytały miliony ludzi na całym świecie.
Ksiądz Stefan Moszoro-Dąbrowski tak je tłumaczy: - Kiedy przychodzi do mnie komornik i pyta, co ma robić, aby się uświęcić, odpowiadam mu: masz wykonywać sumiennie swoją pracę.
Dzieło Boże szybko zdobywa popularność wśród wiernych, których ujmuje prostota przesłania Escrivy. Liczba członków systematycznie rośnie, osiągając dziś 80 tysięcy osób na świecie. Powoli zyskuje uznanie kolejnych papieży. Największe u Jana Pawła II, który kanonizował zmarłego w 1975 roku Escrivę w ekspresowym tempie, bo zaledwie 27 lat po śmierci.
Polski papież nadał też Dziełu jako jedynej instytucji katolickiej status prałatury personalnej. Dzięki temu jego członkowie podlegają wyłącznie swemu biskupowi prałatowi, który odpowiada jedynie przed papieżem.
Rosnące w siłę Opus Dei szybko staje się celem ostrych ataków. Jego członków nazywa się "białą mafią" czy "katolicką masonerią". Organizację oskarża się o konserwatyzm, sekciarstwo, kumoterstwo, podstępne rekrutowanie nowych członków, wywieranie wpływu na decyzje podejmowane przez polityków i papieży. Dzieło jest organizacją bogatą i tajemniczą, co przysparza mu wrogów i rodzi absurdalne oskarżenia - na przykład o handel bronią.
Religioznawca Dominika Motak z Uniwersytetu Jagiellońskiego ocenia surowo: - Członków Opus Dei cechuje głęboka religijność. Jednocześnie wiele cech Dzieła odpowiada watykańskiej charakterystyce destrukcyjnych sekt, jak bezwarunkowe oddanie wobec przywódcy czy dysponowanie pieniędzmi członków.
Klasyka w negliżu
Członkowie Dzieła zdecydowanie zaprzeczają tym zarzutom. - Tajemnicze działanie jest dla nas czymś absolutnie obcym. Naszym celem jest krzewienie we wszystkich środowiskach głębokiej świadomości powszechnego powołania do świętości - zapewniał ksiądz Moszoro-Dąbrowski na łamach "Gazety Wyborczej" w jednym z pierwszych wywiadów udzielonych polskiej prasie.
Jednak organizacja sama stwarza aurę tajemniczości i niedopowiedzeń. Ot, banalny przykład - przy wejściu do jakiegokolwiek z polskich domów Dzieła nie ma tabliczki z napisem "Opus Dei". Członkowie bardzo niechętnie opowiadają o wewnętrznym życiu Dzieła, a pytani o kwestie kontrowersyjne odpowiadają wymijająco lub bagatelizując sprawę, zasłaniają się niewiedzą. Zawsze żądają autoryzacji. To zgodne z naukami świętego Josemarii, który w "Drodze" nawoływał członków Opus Dei do dyskrecji i nakazywał im nie ujawniać szczegółów pracy apostolskiej.
Ludzie Dzieła nie mówią o zakazach czy obowiązkach, ale o zaleceniach i prośbach. Zaleceniem jest niechodzenie do kina i teatru, nawet na klasykę. Członek Opus Dei Piotr Kurowski tłumaczy, że "czasem warto być roztropnym, bo klasyka bywa ubierana w negliż". W ośrodkach Dzieła telewizory zamyka się na klucz, istnieje indeks ksiąg zakazanych. Są na nim tacy autorzy, jak teolog Hans Küng (znany na świecie krytyk Jana Pawła II), Bertolt Brecht czy Borys Pasternak.
W najlepszym wydaniu
Jedną z nielicznych osób, które chętnie wypowiadają się o księdzu Stefanie, jest Jakub Banaś, członek Opus Dei z Krakowa. Moszoro-Dąbrowski był jego spowiednikiem i kierownikiem duchowym. - To ciekawy facet. Ma charyzmę. Świetny psycholog, potrafi porwać ludzi - mówi. Niektórych członków Dzieła razi, że ksiądz Stefan mówi prawdę w oczy. - Jak ktoś przynudza, opowiadając od Adama i Ewy, traci cierpliwość - przyznaje Banaś.
W jednym przypadku ta wada okazała się zaletą. Trzy lata temu ksiądz Moszoro-Dąbrowski wspierał zabiegi w Watykanie na rzecz odwołania arcybiskupa poznańskiego Juliusza Paetza, którego klerycy oskarżyli o molestowanie seksualne.
Rektor warszawskiego kościoła Świętej Anny ksiądz Bogdan Bartołd mówi, że szef polskiego Dzieła jest bardzo wesoły i dowcipny. Ma znakomity kontakt z młodzieżą, kazania głosi prostym językiem, zawsze pamięta o kartce świątecznej.
Tak jak inni księża Opus Dei Moszoro-Dąbrowski słynie z elegancji. Włosy, choć już lekko przerzedzone, zawsze przystrzyżone i uczesane. Jeśli sutanna, to wyprasowana i zapięta na ostatni guzik. Jeśli garnitur, to doskonale skrojony i spinki w mankietach koszuli. Pachnie dobrymi perfumami. - Wzbudzają zazdrość. A ja klerykom zawsze powtarzam, by brali przykład z księży Opus Dei - mówi ksiądz Bartołd. - Lubi rzeczy dobrej jakości, ale nie luksusowe. Ma słabość do koniaku, szybkich aut z przyspieszeniem do stu kilometrów na godzinę w cztery sekundy, no i do pięknych młodych kobiet o orientalnej urodzie - wymienia z uśmiechem jeden z członków Opus Dei. Ale zaraz zastrzega, że nie jest ani pijakiem, ani piratem drogowym, ani bawidamkiem.
Profesor Zbigniew Mikołejko, filozof religii z Polskiej Akademii Nauk, tłumaczy jego upodobania filozofią Dzieła: - Zgodnie z zasadą, że wszystko, co cię otacza, powinno być w najlepszym wydaniu. Księdza Stefana taka opinia irytuje. Bo woli piwo od koniaku i komputery od samochodów, a kobiety widuje rzadko. Jest za to zapalonym kibicem piłki nożnej, sam też gra. - Oczywiście w ataku i strzela sporo bramek - mówi Paweł Skibiński, doktor historii, członek Opus Dei.
Biznesmen
Oprócz charakterystycznie wypowiadanej spółgłoski "r" wyróżnia go jeszcze jedno - jest znakomitym organizatorem i biznesmenem, który - co ciekawe - nie używa komórki.
16 lat temu polskie Opus Dei mieściło się w jego bagażu. Dziś ma ośrodki w Szczecinie, Warszawie, Krakowie i Poznaniu, a regularne spotkania odbywają się w kilku innych miastach. Inwestuje w edukację. Związane z Dziełem fundacje prowadzą bursy dla studentów i uczniów oraz szkoły i przedszkola.
Opłaty nie są na kieszeń przeciętnego Kowalskiego - w szkołach i przedszkolach odpowiednio ponad 700 i 600 złotych miesięcznie. Tym, których nie stać na czesne, naukę fundują sponsorzy. Za pobyt w bursie trzeba zapłacić nawet tysiąc złotych. - Edukacja, a raczej formacja, to jeden z najważniejszych celów, jakie stawia przed sobą Opus - podkreśla Moszoro-Dąbrowski.
Do Dzieła należy mieszczący się w starym dworku ośrodek formacyjny w Bożej Woli koło Mińska Mazowieckiego, w którym odbywają się rekolekcje (koszt czterodniowych rekolekcji to 200-300 złotych). Opus Dei prowadzi różne kursy, a kilka razy w tygodniu dni skupienia, na które może przyjść każdy. Najnowsze przedsięwzięcie to portal matrymonialny Przeznaczeni.pl, który ma pomagać katolikom znaleźć swoją drugą połowę. Roczny koszt korzystania z serwisu to 99 złotych dla dorosłych i 49 złotych dla osób poniżej 26. roku życia. Niepełnosprawni dostają zniżki.
Ksiądz Stefan chce uruchomić w Warszawie studia MBA. Prowadzić je mają naukowcy z europejskich uczelni Opus Dei, między innymi z Pampeluny. Ruszą w przyszłym roku i nie wiadomo, ile będą kosztować. Tego typu studia to zwykle od 30 do 70 tysięcy złotych za trzy semestry.
- Niewątpliwie Dzieło potrafi pozyskiwać i wykorzystywać pieniądze na swoją działalność - mówi znana osoba od kilku lat związana z polskim Dziełem. John Allen, watykański korespondent CNN i autor książki o Opus Dei, szacuje roczne dochody tej organizacji na świecie na trzy miliardy dolarów. Jak jest w Polsce, nie wiadomo.
Wykształceni ludzie wiary
Prawdziwa siła Opus Dei opiera się na ludziach. Zdyscyplinowanych i całkowicie oddanych. Ludzie Dzieła zdecydowanie zaprzeczają, by interesowały ich jedynie elity intelektualne i finansowe. Wśród związanych z organizacją jest jednak bardzo dużo takich osób. Do ich wyszukiwania zachęcał święty Josemaria, pisząc w "Drodze": "Potrzeba nam przywódców".
W Polsce w Opus Dei są naukowcy, biznesmeni, dyplomaci, menedżerowie, a nawet politycy, choć od polityki Dzieło też się odżegnuje. Silne więzy łączą z nim marszałka Sejmu Marka Jurka. Na spotkania Opus chodzili obecni ministrowie Jerzy Polaczek (transportu) i Kazimierz Michał Ujazdowski (kultury) oraz jego zastępcy Jarosław Sellin i Tomasz Merta. Bywał na nich Roman Giertych i jego prawa ręka Wojciech Wierzejski, a podobno także premier Marcinkiewicz.
- Była nas garstka - wspomina początki Moszoro-Dąbrowski. Zbigniew Mikołejko pamięta, jak opornie to wtedy szło. - Ksiądz szukał ludzi głęboko wierzących i zarazem dobrze wykształconych, a to dość rzadkie zestawienie.
Dziś jest 350 członków, od 600 do tysiąca współpracowników i Bóg wie ilu sympatyków - mówi rzecznik prasowy polskiego Opus Dei Erhard Gasda. Jeden z tych, którzy zaczynali polską misję z księdzem Stefanem.
Nad polskimi członkami kierownictwo duchowe sprawuje ośmiu księży, głównie z Argentyny i Hiszpanii. Poza Moszoro-Dąbrowskim jest jeden Polak. - Komandosi Pana Boga - mówi proboszcz poznańskiej parafii Maryi Królowej, od 13 lat związany z Dziełem.
Oprócz nich najważniejsi w hierarchii są numerariusze - kilkudziesięciu w całej Polsce. Jednym z nich jest Jakub Banaś. Jak wszyscy numerariusze prowadzi "podwójne życie". Oddaje się mistycznym kontemplacjom i żyje jak mnich, a równocześnie prowadzi dwie własne firmy - pośrednictwa pracy w Warszawie i agencję nieruchomości w Krakowie. Jak inni numerariusze żyje w celibacie, a obie pensje oddaje Opus Dei. Ile? Nie powie. - Prezes jednej z krakowskich korporacji oddaje znacznie więcej - uśmiecha się.
W zamian numerariusze otrzymują dach nad głową, wyżywienie i pomoc duchową. Do ich obowiązków należy codzienne uczestnictwo we mszy świętej i odmawianie różańca, cotygodniowa spowiedź, a także umartwianie się przez noszenie na udzie paska włosienicy. Sprawują ponadto opiekę duchową nad supernumerariuszami, którzy różnią się tym, że mogą zakładać rodziny i nie oddają całych swych dochodów Dziełu. Muszą jednak wychowywać dzieci w duchu nauczania świętego Josemarii i raz w tygodniu zdawać numerariuszowi relację z tego, co się udało, a czego nie udało się osiągnąć. - Staram się dążyć do Pana Boga - mówi Marcin Wyszomirski, supernumerariusz i młody menedżer sieci komórkowej Orange. Elegancki garnitur, koszula, bordowy krawat, srebrne spinki.
- To kuźnia bezwzględnych karierowiczów ukształtowanych rygorami średniowiecznej dyscypliny, dlatego skutecznych - mówi Marta, była numerariuszka, psychiatra z wykształcenia.
- Mój udział w Opus Dei o mały włos nie zakończył się rozwodem - zwierza się Monika, synowa znanego malarza. Odeszła z Dzieła, bo jej życie rodzinne i towarzyskie było całkowicie podporządkowane organizacji. - Każda osoba zdawała szczegółowy raport swojemu kierownikowi duchowemu, co robiła i jakie poczyniła postępy. Nie wolno było się nam odzywać spontanicznie. Punktualność, rzetelność, dyscyplina.
Ksiądz Moszoro-Dąbrowski nie ukrywa, że wielu ludzi odchodzi, bo nie potrafi sprostać regułom. - Żyjemy w świecie, który dla wielu jest Disneylandem. A życie to nie impreza non stop, trzeba nad sobą pracować. Wspomina, że trzeba pracować przez pokolenia, by wyhodować porządną rasę duchową. Ale nie było tej wypowiedzi, bo podczas autoryzacji ksiądz prosi o jej usunięcie.