Hiroshi Miyamura - amerykański bohater wojny w Korei
Miyamura zabił 60 Chińczyków, w tym 10 w walce wręcz. W ten sposób uratował swój oddział przed zagładą. Przestał walczyć dopiero, gdy stracił przytomność. Został za to odznaczony Medalem Honoru.
28.08.2015 14:40
Hiroshi Miyamura do panteonu amerykańskich bohaterów wojennych dołączył 27 października 1953 r. Podczas ceremonii w Białym Domu prezydent Dwight D. Eisenhower odznaczył go Medalem Honoru za heroiczną postawę w czasie starcia z wojskami chińskimi 24 kwietnia 1951 r. niedaleko Seulu. To najwyższe odznaczenie wojskowe wręczane jest wyjątkowo rzadko, dostają je jedynie ci żołnierze, którzy wykazali się w walce największym bohaterstwem. Za udział w wojnie koreańskiej Medalem Honoru odznaczonych zostało 146 amerykańskich żołnierzy, z czego 98 otrzymało to wyróżnienie pośmiertnie. Jako wstęp do wywiadu z Hiroshim Miyamurą przedstawiamy fragment przemówienia Dwighta D. Eisenhowera, które prezydent wygłosił podczas wspomnianej ceremonii:
"Nocą 24 kwietnia 1951 r. Kompania H zajmowała swoją pozycję obronną, podczas gdy wróg przypuszczał zacięte ataki, które groziły zdobyciem tej pozycji. Kapral Miyamura, dowódca drużyny karabinów maszynowych, zdając sobie sprawę z nadciągającego niebezpieczeństwa dla swoich ludzi, bez chwili wahania wyskoczył z okopu z bagnetem w ręku, zabijając w walce wręcz około dziesięciu wrogów. Po powrocie na pozycję obronną udzielił rannym pierwszej pomocy, a następnie zarządził ich ewakuację. W obliczu kolejnego fanatycznego ataku na linię obronną zajął stanowisko przy swoim karabinie maszynowym i utrzymywał ostrzał aż do momentu, gdy wyczerpała mu się amunicja. Nakazał swojej drużynie wycofanie się, podczas gdy sam pozostał na stanowisku, uszkadzając karabin maszynowy, by nie wpadł w ręce nieprzyjaciela. Następnie - używając bagnetu - przedarł się przez szeregi wroga i dotarł do drugiego stanowiska karabinu maszynowego, gdzie pomagał w jego obsłudze. Kiedy intensywność ataku zmusiła kompanię do odwrotu, kapral
Miyamura nakazał swoim ludziom wycofanie się, samemu ich osłaniając. W tym czasie zabił ponad 50 wrogów, aż skończyła mu się amunicja i odniósł poważne rany. Kiedy widziano go po raz ostatni, zacięcie walczył z przeważającymi siłami wroga".
Piotr Włoczyk: Jak się zaczął atak Chińczyków?
Hiroshi Miyamura: To było coś nieprawdopodobnego. Wszystko zaczęło się od potwornego hałasu - walenia w kotły i patelnie, krzyków, gwizdów, trąbienia. Taka taktyka mogła przerazić niejednego żołnierza. Jeżeli człowiek słyszy taki hałas w środku nocy i nie ma pojęcia, z którego kierunku nadejdzie atak, to jest mocno zdezorientowany. To było moje pierwsze starcie z Chińczykami. Później się dowiedziałem, że takiej taktyki używali Japończycy podczas wojny na Pacyfiku.
Dlaczego od razu sięgnął pan po bagnet? Zwykle to ostateczność.
Jeszcze przed atakiem nasadziliśmy bagnety na karabiny. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to starcie może być bardzo dynamiczne i wobec takiej masy wrogich wojsk może dojść do walk wręcz. W niektórych sytuacjach po prostu nie ma się wyjścia i bagnet to najlepsza broń. To była właśnie taka sytuacja.
Dlaczego wyskoczył pan z okopu sam?
Nie myślałem wtedy o wzięciu ze sobą innych, bo... To był bardzo dramatyczny moment. Chińczycy nagle znaleźli się bardzo blisko naszej linii obronnej i poczułem, że muszę coś zrobić, żeby odeprzeć atak. Wrogowie skakali na nas małymi grupkami. Zdawało się, że te fale nigdy się nie skończą. Miałem koło siebie bardzo młodych żołnierzy, nie chciałem niepotrzebnie narażać ich życia, więc nie naradzając się z nikim, sam wyskoczyłem naprzód. Doszło do zaciętej walki wręcz.
Niedługo potem był pan już przy karabinie maszynowym.
I otworzyłem ogień do kolejnych nadbiegających Chińczyków. Do obsługi takiego karabinu trzeba było dwóch osób. W normalnych warunkach jeden żołnierz strzela, a drugi trzyma taśmę z amunicją, żeby się nie przekrzywiła. Ja nie miałem wtedy nikogo do pomocy, strzelałem więc i tylko czekałem, aż mi się zatnie karabin. Kiedy się w końcu zaciął, zniszczyłem go i pobiegłem do drugiego karabinu maszynowego. Ogień nie był jednak w stanie powstrzymać nieprzyjaciela, Chińczyków było zbyt wielu. Ich ataki były coraz bardziej zaciekłe, więc w końcu kazałem moim ludziom wycofać się z tej pozycji. Nie było innego wyjścia wobec tak miażdżącej przewagi wroga. Postanowiłem, że sam będę osłaniał ich odwrót. Miałem do dyspozycji karabin maszynowy i granaty.
Hiroshi Miyamura odbiera Medal Honoru od prezydenta USA Dwighta Eisenhowera, 27 października 1953 r. fot. Wikimedia Commons
Zaczął się pan żegnać z życiem?
Nie myślałem wtedy o śmierci. Widziałem po prostu przed sobą wroga i to na nim się skupiałem. Pamiętam jednak, że prosiłem wówczas Boga o pomoc. W czasie takiej walki nie ma czasu na filozofowanie. Można się tylko modlić o dokonanie właściwych wyborów. Wydaje mi się, że tamtej nocy udało mi się ich dokonać. Inaczej dziś bym z panem nie rozmawiał.
Co się z panem działo, gdy wszyscy inni Amerykanie się wycofali?
Zostałem do momentu, gdy nasze moździerze zaczęły zasypywać naszą pozycję pociskami z fosforem. Był to dla mnie sygnał, że dowództwo stwierdziło, że wszyscy amerykańscy żołnierze ewakuowali się z tej góry. Zacząłem więc schodzić w dół po zboczu. Byłem ranny, krwawiłem. Moje nogi były poszarpane odłamkami granatów. Na dole wpadłem jeszcze w drut kolczasty, którego nie zauważyłem. Strasznie się wtedy pociąłem. Przeczołgałem się pod nim, przebiegłem jeszcze może 50 metrów i straciłem przytomność. Ocknąłem się, gdy usłyszałem głos mówiący do mnie po angielsku: "wstawaj, jesteś moim więźniem". To był chiński żołnierz. W ten sposób stałem się jeńcem wojennym.
Z miejsca, w którym został pan pojmany, do obozu było ponad 200 km.
Szliśmy ponad miesiąc. Dołączono mnie do innych jeńców wojennych. Mieliśmy wielu rannych, staraliśmy się im jakoś pomóc, ale nie mogliśmy wiele zrobić, bo nie dostaliśmy żadnych lekarstw. Przez dwa tygodnie nie otrzymywaliśmy jedzenia! W końcu się okazało, że mamy jeść jakiś obrzydliwy pył. Powiedziano nam, że nic innego nie dostaniemy. Zostaliśmy poinstruowani, że należy ten pył przepijać wodą. Problemem było jednak to, że nikt nam jej nie wydawał. Musieliśmy więc sami jej szukać po drodze. Niestety, często nie mogliśmy jej znaleźć przez kilka dni. Z powodu tak potwornych warunków straciliśmy po drodze wielu młodych chłopaków. Pamiętam, że w trzech czwartych drogi do obozu sam byłem na granicy śmierci - byłem wyczerpany z powodu niedożywienia, a na domiar złego moje rany krwawiły. Byłem w fatalnym stanie, miałem halucynacje: pamiętam widok naleśników, po które starałem się sięgnąć... Którejś nocy, gdy dotarliśmy do kolejnej wioski, zupełnie straciłem siły i byłem bliski poddania się.
Co pana uratowało?
Zatrzymałem się przy jednej z chat. Wyszła z niej jakaś kobieta. Moim łamanym japońskim powiedziałem jej, że jestem bardzo głodny (języki koreański i japoński są do pewnego stopnia podobne do siebie - przyp. red.). Dostałem od niej trochę ryżu i orzechów. Dzięki temu odzyskałem nieco sił, co pozwoliło mi przetrwać marsz. Ta kobieta uratowała mi życie. Jednak to nie koniec tej historii. Następnego dnia rano usłyszałem zgiełk. Jakiś młody człowiek krzyczał na tę kobietę. Był wściekły, że dała mi jeść. Groził jej rozstrzelaniem... Nie mam pojęcia, co się z nią stało, bo musieliśmy wyruszyć w drogę. Tydzień później dotarliśmy w końcu do obozu w północnej części Korei Północnej.
Warunki choć trochę się poprawiły?
Skądże znowu! Nasz obóz stanowiła opuszczona wioska. W dziewięciu spaliśmy w koreańskich chatach, gdzie zamiast podłogi była ziemia przykryta słomą. Na początku było nas tam około 400, ale ludzie padali jak muchy. Nawet w obozie nie dostawaliśmy żadnych leków, a jedzenie nie było dużo lepsze od tego, które otrzymywaliśmy po drodze. Przed wzięciem do niewoli ważyłem 65 kg. Gdy zważono mnie po odzyskaniu wolności, ważyłem ponad 20 kg mniej. W obozie spędziłem 27 miesięcy. Przez większość tego czasu cierpiałem na dyzenterię. Chińczycy zmuszali nas do pracy. Chodziliśmy w jedną stronę około 10 km do miejsca, gdzie prowadzono wycinkę drzew. W drodze powrotnej musieliśmy taszczyć na własnych barkach kawały drewna. W ten sposób sami przynosiliśmy sobie drzewo, którym zimą ogrzewaliśmy nasze chaty. Chińczycy w tamtym czasie doskonale pamiętali japońską okupację. Miał pan w obozie nieprzyjemności w związku z pańskim pochodzeniem?
Nie, Chińczycy nie traktowali mnie gorzej niż innych amerykańskich żołnierzy. Jedyne problemy, jakie miałem w związku z moim pochodzeniem, napotkałem w czasie marszu do obozu. Gdy zatrzymywaliśmy się w jakiejś wiosce, miejscowi Koreańczycy zbierali się wokół mnie i mnie wyzywali. Chińscy żołnierze z eskorty musieli ich odpędzać. Zazwyczaj Chińczycy nas nie bili, chyba że ktoś z naszych próbował im się postawić. Ja nie sprawiałem im jednak problemów, bo byłem tak wyczerpany, że głównie leżałem. Pewnie to pana zaskoczy, ale więcej problemów robił mi mój własny dowódca plutonu z obozu niż Chińczycy!
Jak to?
Nie wiem, o co mu chodziło, ale ewidentnie nie darzył mnie sympatią. Jak już wspomniałem, praktycznie cały czas byłem chory. W drugim roku niewoli Chińczycy dawali nam każdego dnia rano szklankę mleka sojowego. Jeden z moich kolegów chciał mi przynosić to mleko do chaty, w której leżałem, ale dowódca plutonu stwierdził, że sam muszę po nie chodzić. To tylko jeden z przykładów jego dziwnego podejścia do mnie. Nie mam pojęcia, dlaczego tak mnie traktował.
Obozy dla jeńców wojennych z Zachodu znane są też z próby indoktrynacji komunistycznej.
Przez pierwszy rok kazali nam czytać komunistyczną literaturę propagandową i prowadzić dyskusje na zadane tematy. Cały czas siedział przy nas ich tłumacz i przysłuchiwał się wszystkiemu. Powiedzieliśmy mu w końcu, że to, co dają nam do czytania, ma się nijak do obecnej sytuacji w Ameryce, a nawet w dawnych czasach nie było aż tak źle, jak to opisano w tych czytankach propagandowych. Po jakimś czasie Chińczycy dali sobie spokój z tą nieudolną próbą prania mózgów, bo zrozumieli, że nie zrobią z nas komunistów (śmiech)
.
W kilku przypadkach jednak te nieudolne próby indoktrynacji przyniosły zamierzony skutek.
Rzeczywiście, 21 amerykańskich jeńców wojennych nie zgodziło się na powrót do USA. Tym ludziom udało się wyprać mózgi, ale to były wyjątki.
Hiroshi Miyamura 12 września 2014 r. fot. Wikimedia Commons
Wspomniał pan, że w drugim roku niewoli coś się zaczęło w obozie zmieniać na lepsze.
Gdy po roku rozpoczęto rozmowy pokojowe, nasze życie w obozie nieco się poprawiło. Dostaliśmy lepsze jedzenie, a nawet wydano nam deski, z których mogliśmy sobie zbić piętrowe łóżka. Pojawiły się nawet tytoń i cukier! Generalnie im bliżej było porozumienia między obiema stronami, tym lepsze mieliśmy warunki.
Czy w ciągu tych 27 miesięcy niewoli przeszło panu przez myśl, że zostanie pan odznaczony Medalem Honoru?
Nie, choć jeszcze w obozie powiedziałem mojemu koledze, że albo dostanę za tamtą akcję jakiś medal, albo trafię przed oblicze sądu wojskowego.
Skąd ten pomysł?
Ponieważ w czasie tamtej akcji część moich ludzi opuściła swoje stanowiska, zanim jeszcze ogłoszono odwrót. Myślałem, że stanę przed sądem za to, że nie udało mi się utrzymać moich żołnierzy w jednej kupie.
W sierpniu 1953 r. wyszedł pan z obozu i trafił do wolnej południowej części Korei.
Nigdy nie zapomnę widoku amerykańskiej flagi powiewającej na wietrze. Pomyślałem, że w końcu jesteśmy w domu. Od razu przeszliśmy odkażenie, wzięliśmy prysznic, dostaliśmy pachnące ubrania i kazano nam się położyć. Leżałem więc sobie spokojnie, gdy podszedł do mnie jakiś sierżant, mówiąc, że ktoś chce ze mną rozmawiać. Osobą tą był amerykański generał, który powiedział mi, że za akcję z 24 kwietnia 1951 r. otrzymałem Medal Honoru. Pamiętam jak dziś, że wykrztusiłem z siebie tylko jedno słowo: "Co?".
Ciekawa odpowiedź.
(śmiech) To prawda, ale proszę pamiętać, że to był dla mnie ogromny szok. Podejrzewałem przecież, że tamta akcja może się dla mnie skończyć sądem!
Medal Honoru został panu przyznany już w 1951 r. Przez ponad półtora roku wiadomość ta była pilnie strzeżonym sekretem. Dlaczego?
Ten generał od razu mi to wyjaśnił. Powiedział: "Departament Obrony trzymał to w tajemnicy, bo byłeś jeńcem wojennym. Chińczycy mogliby się na tobie zemścić, gdyby się dowiedzieli, co zrobiłeś".
Akcja z 24 kwietnia 1951 r. była pańskim pierwszym starciem z Chińczykami, ale zetknął się pan z nimi już wcześniej.
Tak, na chińskich żołnierzy wpadliśmy pierwszy raz kilka miesięcy wcześniej, gdy w listopadzie 1950 r. dotarliśmy do rzeki Yalu. Rozkazano mi wówczas rozmieścić karabiny maszynowe na wzgórzu nad tą zamarzniętą rzeką. Przez lornetkę widziałem masę Chińczyków, którzy czekali na drugim brzegu. Od razu wiedziałem, że będziemy mieli z nimi olbrzymi problem. Generał Douglas MacArthur mówił wprawdzie, że wejdziemy do Chin, ale widząc tę chińską masę na drugim brzegu rzeki Yalu, zastanawiałem się, jakim cudem mielibyśmy niby to zrobić.
Jak ciężka była tamta zima?
To była makabra. Nie mieliśmy odpowiedniego wyposażenia, nasze racje żywnościowe były wybrakowane. Chodziliśmy głodni. Pogoda była bardzo ciężka, przez co broń zamarzała. Musieliśmy rozpalać ogniska pod jeepami, żeby je móc potem odpalić. Nie byliśmy przygotowani. Na początku używaliśmy pozostałości sprzętu z II wojny. Z kolei północni Koreańczycy byli dobrze wyposażeni w sowiecki ciężki sprzęt.
Na Zachodzie mówi się, że to druga strona nie dbała o odpowiednie wyposażenie żołnierzy.
Oni przynajmniej mieli odpowiednie ubranie. Chyba największe problemy mieliśmy w tych warunkach z beznadziejnymi butami. Mnóstwo naszych chłopaków odmroziło sobie przez nie stopy. Trzeba było się cały czas ruszać, żeby uchronić się przed odmrożeniami. Jeden z naszych generałów powiedział nawet, że kolejny żołnierz, który przyjdzie do niego z odmrożonymi stopami, zostanie postawiony przed sądem wojskowym. Dużo czasu upłynęło, zanim dostaliśmy odpowiedni sprzęt.
Dlaczego tę wojnę często nazywa się w USA "zapomnianą wojną".
II wojna światowa skończyła się zaledwie pięć lat wcześniej. Amerykańskie społeczeństwo nie chciało nawet myśleć o kolejnej wojnie. Dlatego uciekano się do terminu "konflikt". Naprawdę zainteresowani tą sprawą byli w zasadzie tylko członkowie rodzin żołnierzy walczących na Półwyspie Koreańskim. Zapomniano o nas, gdy wróciliśmy do domu. Nawet nasz rząd nie postarał się o powitanie nas na ojczystej ziemi w sposób, w jaki witano żołnierzy wracających z II wojny światowej. Zawsze porównuję Koreę do Wietnamu. W Korei w ciągu trzech lat straciliśmy niemal tylu ludzi, ilu zginęło w Wietnamie w ciągu siedmiu lat, ale to o nas zapomniano.
Rozmawiał Piotr Włoczyk, Historia do Rzeczy
Hiroshi Miyamura (ur. 1925 r.) jest amerykańskim bohaterem wojennym pochodzenia japońskiego. Urodzony i wychowany w stanie Nowy Meksyk, wstąpił do US Army jeszcze w czasie II wojny światowej, choć nie wziął wówczas udziału w walkach. Po zakończeniu działań wojennych przeszedł do rezerwy i pracował jako mechanik samochodowy. Powołany do służby czynnej po wybuchu wojny koreańskiej Miyamura został wysłany na Półwysep Koreański w listopadzie 1950 r.