Grzegorz Wysocki: Literatura dresiarska przez Vegę błogosławiona. Mokre fantazje naczelnego "Super Expressu"
"Toksyna", debiutancka powieść Sławomira Jastrzębowskiego, to mokry sen każdego agresywnego koksa i dresiarza. Redaktor naczelny "Super Expressu" prezentuje nam obfity katalog brudnych czynów i opisanych z drobiazgowością ekstremalnych scen przemocy wobec kobiet czy kalekich dzieci. Nie dziwi, że Patryk Vega jest zachwycony tymi "pojechanymi historiami" i chce robić z nich serial.
"Toksyna" to najlepszy dowód na to, co się dzieje, gdy – dosłownie i w przenośni – przedawkujesz testosteron, płytko przeczytaną prozę Doroty Masłowskiej i Jakuba Żulczyka, a przede wszystkim kino Patryka Vegi. A następnie dojdziesz do wniosku, że sam również tak potrafisz. Tak, a nawet bardziej. Bardziej prymitywnie i wulgarnie.
W efekcie dostajemy skrajnie cyniczne i obrzydliwe (w każdym możliwym sensie: moralnym, estetycznym, stylistycznym etc.) połączenie VEGAnizmu, mentalnego dresiarstwa i najbardziej prostacko rozumianej męskości, agresywnego maczyzmu wymieszanego z konserwatywnym wzmożeniem, kultem żołnierzy wyklętych i pamięcią o powstaniu warszawskim. Do tego dorzućmy jeszcze liczne - mniej lub bardziej chore - fantazje o upokorzeniu i dominacji, dumie i uprzedzeniach, przemocy i seksie.
Sławciu wali teścia i załatwia sprawy
Pierwszoosobowym narratorem i głównym bohaterem powieści Sławomira Jastrzębowskiego jest Sławciu, zawodowo będący "załatwiaczem" i współwłaścicielem dużej warszawskiej agencji PR-owej, a w sensie fizycznym - koksem 115 kilo i 50 centymetrów w łapie, "walącym teścia" (testosteron), dekę, hormon wzrostu i co tam się jeszcze da walić.
Sławciu zna wszystkich i wszyscy znają jego. Premier, ministrowie, celebryci czy Janek, naczelny tabloidu, z którym – jeśli można to tak określić – nawet się przyjaźni. Każdemu potrafi zniszczyć lub uratować karierę, a nawet życie. Ma możliwości, ludzi i środki, by zgnoić dowolnego polityka, wypuścić w świat pornograficzne fotki dowodzące zdrady (np. homoseksualnej – to, jak łatwo odgadnąć, wyższy stopień upodlenia i moralnego upadku), a nawet zorganizować na specjalne życzenie klienta produkcję filmu z prawdziwymi scenami mordu w rodzaju "8 mm".
Właściwie to nie do końca wiadomo, czym jego praca różni się od pracy naczelnego tabloidu – zażyłość Sławcia i Janka nie jest więc na pewno przypadkiem. Prędzej można już zaryzykować tezę, że to jedna i ta sama postać zupełnie przypadkowo i nie wiadomo po co rozszczepiona na dwie osoby. Łatwo też w ich przypadku pomieszać wątki i zdecydowanie stwierdzić, który z dwóch panów jest bardziej zepsuty i który odpowiada za większą liczbę, eufemistycznie mówiąc, nieprzyzwoitych zachowań.
Katalog "samic" Sławcia
Sławciu – oprócz tego, że jest nakoksowany i często odwiedza siłkę – lubi kobiety. A raczej – używając jego języka – samice, suki, dziwki, szmaty, kurwy, pizdy i świnie. Jak czytamy, każdy mężczyzna – a z pewnością taki z napakowanym ciałem i portfelem – posiada tyle kobiet, ile aktualnie potrzebuje.
Sławciu samego siebie nazywa "ruchaczem towarów przeszacowanych" i opowiada o typach kobiet, z jakimi przychodzi mu obcować. Są wśród nich "zasrane wychudzone modelki", "leżące jak kłody nawąchane korpokurwy z wystającymi żebrami" czy "te świnie", które w czasie seksu "nawet nie ruszyły swoich żylastych umięśnionych srak". "Toksyna" to zresztą nie tylko wspomniany katalog brudnych czynów, ale też wyliczanka kolejno zaliczanych przez Sławcia "samic". Trzy przykłady, by dobrze oddać szacunek, jakim nasz nakoksowany PR-owiec darzy swoje "świnie".
Agata. "Korpokurwa", która "cycki ma zrobione tak samo, jak ma zrobione to jebane MBA, niedbale". "Wycinali jej sutki, a jak przyszywali to się w kilku miejscach rozchodzą. Nie żebym narzekał, ale czy to jest materiał na żonę, na jakąś partnerkę życiową?" – zapytuje retorycznie nasz bohater.
Monika, matka nastoletniego kaleki, nazywana przez narratora "zadartym cyckiem". Sławciu początkowo ją odrzuca (bo kalekie dziecko), ale koniec końców okazuje się, że była to "rasowa klacz": "Lekko narowista. Silna i wybiegana. […] Wkładająca w nowy bieg całe serce i całą dupę. […] Z dobrym twardym cycem, z dobrym umięśnionym pośladem".
Karolina, "kobieta warszawska, nowoczesna, droga". Kobieta z "ponaciąganym operacjami plastycznymi ryjem". Sławciu nie widział jej od dłuższego czasu, bo – jak wyjaśnia bohaterowi ów "człowiek manekin" – musiała pauzować dwa miesiące. Powód? "Żebra sobie usuwałam, […] chodzi o to, żeby mieć talię wysoką, naprawdę szczupłą".
Czym jest miłość?
Przykłady można mnożyć, bo Jastrzębowski znajduje wyraźną przyjemność w opisywaniu kolejnych "pustych lasek", kolejnych nic nieznaczących ciał". I nic by się w życiu naszego Sławcia nie zmieniło, gdyby któregoś dnia na swej drodze – pędząc "świeżym bmw 750", nachalnie wystawiając przez szybę rękę ze "złotym zegarkiem Rolex Daytona Cosmograph za dwadzieścia pięć tysięcy dolarów co najmniej" – nie spotkał Kasi, zwanej także wymiennie "obciągiem grochowskim" oraz "kurwaniołem".
"Uczucie" pomiędzy Sławciem a Kasią rozpoczyna się w ten sposób, że nakoksowany koks krzyczy przez szybę do dziewczyny na rolkach: "Ty, ruchasz się?", na co dziewczyna (opisywana także jako "blondyneczka z pupą, jakiej nie widziała Troja") odpowiada: "Pewnie, że się rucham! Nawet w dupę". Oczywiście, trudno, by z tak uroczej wymiany zdań nie zrodziło się coś na kształt miłości.
Zobacz także: "Pitbull. Ostatni pies" - zwiastun
Miłość w prozie naczelnego "Super Expressu" polega m.in. na oddawaniu na siebie moczu, pluciu sobie w twarz oraz biciu, uderzeniach pięścią, tudzież kopaniu leżącej na podłodze dziewczyny. Owszem, dziewczyna nie pozostaje bierna i również tłucze swego chłopca, ale pro forma przypomnę, że chłopiec ów to koks 115 kilo i 50 centymetrów łapa, więc wolno zaryzykować stwierdzenie, że nie są to zawodnicy z tej samej kategorii wagowej.
Oczywiście, bicie i kopanie sprawiają Kasi wielką rozkosz. Więcej – w powieści Jastrzębowskiego opluwana, okładana pięściami i kopana dziewczyna przeżywa dzięki tym "urozmaiceniom" orgazmy. Trudno w to uwierzyć, ale takich mokrych, przemocowych fantazji znajdziemy w prozie Jastrzębowskiego sporo, a gdyby ktoś dopytywał, wszystko to wydarza się przecież nie w realu, ale w życiu nakoksowanego koksa Sławcia, bohatera fikcji literackiej. "Uderzyłem ją tak, że spadła w następującej kolejności: po pierwsze z kutasa, po drugie z szafki. […] Leżała na podłodze i się wiła. Miała kolejny orgazm" – czytamy na przykład. Wzorcowa proza epoki #metoo.
Powieść demaskatorska?
A może – podrążmy – jest Sławomir Jastrząbski lewicową piątą kolumną, ukrytą opcją lewacką, lewakiem i feministką przed coming outem? Gościem, który w ostatnich latach owszem, chodził na siłkę i robił tam np. specjalny triceps na Dzień Żołnierzy Wyklętych (true story), ale tak naprawdę tylko udawał prawicowca? Może chodziło mu o przeniknięcie środowiska koksów i dresów, pozbieranie materiału literackiego i brutalne uderzenie w prawicowe środowiska demaskatorską "Toksyną"?
Wolne żarty. Byłaby to hipoteza piękna i ujmująca, gdyby nie pewien mankament – została wyssana z palca niżej podpisanego. Wystarczy wczytać się w teksty Jastrzębowskiego, śledzić jego Twittera czy przeczytać kilka wywiadów z nim, by zrozumieć, że jak najdalej mu do pisania zaangażowanej lewicowej prozy, której autor pochyli się z empatią nad krzywdą kobiet, mniejszości seksualnych czy etnicznych.
Powieść prawa i sprawiedliwa?
Idźmy dalej. A może powieściowy Sławciu to swoisty konserwatywny anioł zagłady, superbohaterski Zły, który sieje zniszczenie oraz przywraca prawo i sprawiedliwość w Sodomie/Warszawie? Główny bohater dostaje przecież w zestawie pełne moralne uzasadnienie popełnianych przezeń brudnych czynów i zbrodni.
Owszem, jedna z bohaterek zostaje brutalnie zgwałcona, ale przecież w życiu zawodowym była ohydną "korpokurwą", która niszczyła swoich pracowników. "Zasłużyła" więc na gwałt.
Owszem, główny bohater masakruje dzieciaka na wózku inwalidzkim, ale w szpitalu następuje cud i dzięki brutalnemu pobiciu dzieciak wraca do żywych. Działo się złe, ale stało się dobro, więc chyba nie ma o czym mówić?
Owszem, dwóch gangusów masakruje kobietę na oczach jej synka, ale przecież owa kobieta – później, bo później, ale któż by się przejmował chronologią? – to dziewczyna siedzącego w więzieniu innego gangusa, który wsypał iluś swoich kumpli. "Zasłużyła" więc na zmasakrowanie twarzy, rozprucie jej skóry w kącikach ust ("poszerzony uśmiech Jokera") i zgruchotanie kościu przy oczach ("że aż się oczy zapadły").
Ordynarny i bezwstydny cynizm
Sławomir (Sławciu?) Jastrzębowski nie jest nowym markizem de Sadem, nie jest też Nabokovem, wybotnym stylistą piszącym dresiarską "Lolitę", ani Bretem Eastonem Ellisem piszącym nowe "American Psycho" ("Polish Psycho"?), choć może mu się wydawać inaczej. Ale chciałbym być dobrze zrozumiany - nie wyrażam tutaj konserwatywnego w duchu oburzenia, z jaką to okropną i ordynarną prozą, z jakimi nieładnymi opisami różnych okropieństw mamy do czynienia. Nie, idzie o coś zupełnie innego. O ordynarny i bezwstydny cynizm tej prozy.
Nie mamy tutaj do czynienia z powieścią, która ma dokonać rewolucji seksualnej albo – w drugą stronę – moralnej. Nie chodzi o przełamywanie tabu ani o piętnowanie różnych transgresji. Nie jest Jastrzębowski ani seksualnym wyzwolicielem z purytańskich okowów, ani – jakkolwiek bardzo mu się to marzy – konserwatywnym moralistą opisującym okaleczony świat, w którym nawet prymitywny dres poszukuje Boga i z rozrzewnieniem i łzami w oczach wspomina bohatera takiego jak rotmistrz Pilecki.
Jastrzębowski jest skrajnym cynikiem. W "Toksynie" nie chodzi o nic więcej, jak tylko o jak najwyższą sprzedaż, o rozgłos, o sławę skandalisty. O zachwyt Patryka Vegi i serial jego autorstwa na podstawie "Toksyny" (wszystko wskazuje na to, że będzie to musiał być pornos połączony ze slasherem). O tanie efekciarstwo, epatowanie okrucieństwami, detaliczne opisy przemocy, o stworzenie krajowego rejestru obrzydliwości, do którego każdy z nas może zajrzeć. Może, tylko po co? No właśnie. Po nic.
*
Sam skandal i wywoływanie oburzenia czytelnika to jednak trochę mało. Choć oczywiście działa, czego niniejszy tekst jest najlepszym dowodem. Działa jak każdy granat wrzucony do szamba. Stojąc obok szamba, zaglądając do środka, trudno się nie ubrudzić. Problem z tego rodzaju tekstami – najbardziej nawet krytycznymi – jest, niestety, taki, że mimo woli nadają one książce rozgłos, popularyzują ją i, choćby z czystej przekory, zachęcają czytelnika do sięgnięcia po dany tytuł. W skrajny cynizm "Toksyny" - podobnie było np. z "Botoksem" Vegi - wpisana jest także promocja poprzez teksty nie zostawiające na niej suchej nitki.
I jeszcze ponura i dość przewrotna pointa – już w marcu nakładem Świata Książki, który opublikował "Toksynę", ukaże się "Z nienawiści do kobiet", nowy zbiór reportaży Justyny Kopińskiej, "odważnej tropicielki zła, która zawsze chciała być policjantką śledczą". Chciałbym ów zbiór czytać jako swoistą odtrutkę na prozatorskie wynurzenia Jastrzębowskiego, ale jeszcze bardziej marzyłaby mi się jednak podróż w czasie i cofnięcie do momentu, w którym nie wiedziałem nawet o istnieniu "Toksyny".
Grzegorz Wysocki, WP Opinie
Sławomir Jastrzębowski, Toksyna, Świat Książki, Warszawa 2018.