"Grudzień 1970 - mówi Lech Wałęsa" - co było w nagraniu?
Przekazujemy tekst, który ukazał się w 1983 r. w paryskim czasopiśmie "Kontakt" (nr 11/83 pt. "Grudzień 1970 mówi Lech Wałęsa") pochodzący z nagrania ze spotkania przyjaciół z
Wolnych Związków Zawodowych z 1979 r. To nagranie, które zdaniem Krzysztofa Wyszkowskiego miał mieć Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz. Marszałek poinformował,
że w 1983 r., w czasie stanu wojennego przekazał taśmę do Paryża.
23.06.2008 | aktual.: 23.06.2008 19:02
Oto, co napisał "Kontakt":
"Od czego by zacząć, mówiąc o wydarzeniach grudniowych na Wybrzeżu? Sprawa jest jasna - przecież Strajk zaczął się dlatego, że ogłoszono podwyżkę na artykuły pierwszej potrzeby, jak żywność itd. To była podstawowa przyczyna, po prostu sygnał do rozpoczęcia strajku. Trzeba jednak wiedzieć, że spraw było wiele, nie tylko gospodarczych ale i politycznych
Grudzień wybuchł głównie dlatego, że ktoś przed świętami, bardzo krótko przed świętami, zdecydował podwyższenie cen artykułów żywnościowych, a robotnik w tym czasie był już u szczytu wytrzymałości finansowej i nie starczało mu na wiele podstawowych rzeczy. A wtedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia.
Podłoże strajku sięgnęło korzeniami troszkę głębiej. Sprawy były nawarstwione, ponieważ od dłuższego czasu podwyżki były różnie wprowadzane. Aż przyszedł kres naszej wytrzymałości. Ostatnia podwyżka dotyczyła wszystkich ludzi, więc protest był prawie jednomyślny. W ogóle wszyscy ludzie jednakowo myśleli. To się rzadko zdarza. Młodzież te podwyżki bardziej odczuwała, ponieważ, miała niższe stawki i zarobki. Na pewno była bardziej zaangażowana, bo jest bardziej wybuchowa.
Przed wprowadzeniem podwyżki najpierw organizowano odprawy z ORMO, potem odprawy z partyjnymi, odprawy na stoczniach i w większych zakładach pracy. Była więc niby dyskusja na temat wprowadzenia tej podwyżki cen. Było to jakieś trzy, cztery dni wcześniej. Mało tego, dowiedzieliśmy się później, że broń ze stoczni zastała wywieziona (w stoczni jest broń dla strażników). Więc jednak ktoś bał się gniewu robotników, bał się rozruchów.
Wróćmy jednak do strajku. Ulicami jeździł samochód z głośnikami. Przejechał do domu partii, gdzieś na politechnikę. W ten sposób informowano ludzi o podwyżce. Samochód ten był chyba zabrany spod KW, gdzie parkował. Przejechał w kierunku Wrzeszcza i z powrotem. Ktoś w tym wozie zapytał "Co się dzieje, że ustala się dużą podwyżkę nie pytając robotników?"
Ludzie wyszli ze stoczni, grzecznie. Chcieli rozmawiać. Stanęli pod domem partii, ale nikt ich nie przyjął, nie odpowiadał im. W każdym razie, w tym dniu podjęto decyzję, że następnego dnia (to znaczy we wtorek) od rana przychodzimy do pracy jako stocznia, ale nie pracujemy. We wtorek już się włączyłem do akcji.
Stocznia ma kilka działów i wydziałów. Byli ludzie, którzy wiedzieli o tym, że we wtorek nie pracujemy ponieważ byli w grupie, która podjęła decyzję marszu w poniedziałek i nie pracowania we wtorek. Strajk okupacyjny, coś w tym sensie. Nie wszystko szło dobrze. Były łamania tej decyzji ponieważ na wiecu w poniedziałek było około trzech tysięcy ludzi, a w stoczni pracuje prawie 18 tysięcy.
Nie wszyscy robotnicy byli zorientowani, poinformowani, co zamierzamy zrobić. We wtorek z rana na polecenie dyrekcji zwołano odprawę z kierownikami i majstrami, mówiąc im, że należy niektórych ludzi z wydziałów w jakiś sposób jak najszybciej przerzucić do innych działów. Na przykład przenosić całe brygady po piętnaście - dwadzieścia osób, ażeby rozczłonkować istniejące zespoły.
Podjęto nawet takie próby i może to przedsięwzięcie powiodłoby się, gdyby nie wydział K-3. Z wydziału tego ze Stoczni Gdańskiej dużo ludzi mieszkało w hotelu przy ul.Tuwima. W tym wielu młodych. Ta grupa była jakby troszeczkę mądrzejsza, rozsądniejsza, troszeczkę przewodziła i podpowiadała niektóre rzeczy. Widząc co się dzieje (a przychodzili do pracy pół godziny wcześniej aniżeli inne działy) zdążyli zorganizować grupę około stu osób. Grupa ta przeszła przez stocznię nawołując: "Chodźcie z nami idziemy pod dyrekcję". Do grupy tej, przechodzącej przez różne działy, przez ulice stoczni - ludzie po prostu dołączali i ci nawet co szli do pracy. W sumie do dyrekcji doszło chyba cztery tysiące, a może więcej.
Na razie padały głosy z tłumu stojącego pod budynkiem. Dyrektor i sekretarz partii mówili stojąc w oknie. Tłum na dole żądał zwolnienia zatrzymanych, ponieważ ktoś powiedział, że jakaś grupa ludzi dzień wcześniej poszła do KW i została zatrzymana.
Na razie nie było chętnych do rozmów z dyrekcją. Dyrektor zaś udawał człowieka, który nie wie, o co chodzi, czego robotnicy żądają i czego chcą.
Kilku z nas tam się wyrwało, między innymi i ja. Poszliśmy do dyrektora i stanęliśmy przy oknie, aby nas wszyscy stojący na dole widzieli i słyszeli. Dyrektor się pyta: "czego wy właściwie chcecie?". Ponieważ znałem nasze sprawy i wiedziałem, o co nam chodzi, zapytałem czy dyrektor jest w stanie spowodować zwolnienie zatrzymanej grupy robotników, którzy poszli dzień wcześniej do KW? Czy można odwołać nowe ceny na żywność? Dyrektor odpowiedział, że ani cen nie jest w stanie odwołać, ani nie może zwolnić uwięzionych. Na ponownie postawione przeze mnie pytanie, czy te nasze dwa postulaty załatwi - odpowiedział, że nie. Była tam jakaś tuba. Ogłaszano przez nią, co przed chwilą usłyszałem. Pytam, co teraz robimy? A ludzie na dale, stojący przed budynkiem dyrekcji wołają: idziemy! Hasło zostało podchwycone. Ludzie powoli ruszyli. Ja tymczasem byłem jeszcze w gabinecie dyrektora. Było nas tam pięciu czy ośmiu. Nie pamiętam. Próbuję wyjść. Dyrektor nogą przytrzymuje drzwi. Zatrzymuje nas mówiąc: "Widzę, że macie
posłuch u ludzi. Ja... my wam załatwimy... My wam zapłacimy... Postarajcie się zatrzymać tych ludzi. A jeśli wyjdą na ulice - postarajcie się, ich hamować".
Odpowiedziałem: "dyrektor da tym na dole, a jak wystarczy - to mnie i kolegom, którzy są tutaj razem ze mną". Usłyszałem, że jestem głupi, bo dla tylu nie starczy. "Wam możemy dać, ale tym przed budynkiem nie".
Trzasnąłem drzwiami. Wyskoczyłem na dół. Dogoniłem dwóch na wysokości drugiej bramy Stoczni Gdańskiej. Biegnę dalej. Doganiam tłum. Wychodzę na czoło. Po prostu wyprzedziłem wszystkich.
Zaraz za stocznią jest oddział remontowy Pekaes. Zdążyłem wyjść dobrze na czoło, chyba jakieś pięć metrów przed ludzi. Patrzę i widzę biegnących milicjantów. Jest ich chyba ze trzydziestu. Mają w rękach pałki, podniesiono do góry. Pomyślałem, że oberwę. Sam nie mam nic. Na pewno dostanę. Nie mogę się przecież teraz wycofać. Choćbym nawet bardzo chciał - nie ma gdzie. Myślę, że ludzie widzieli, że stchórzyłem... Minęła krótką chwila. Odetchnąłem. Wtem słyszę jakby jeden oddech ludzi. Takie uuuch. Jakby ten cały tłum jednocześnie nabrał powietrza. To jest wprost niewiarygodne! Poczułem to uuuuch. Odepchnęło mnie. Nie minęło dwie, trzy minuty, a milicjanci wszyscy leżą. Tylko trzech czy czterech widząc, co się dzieje, zrobiło zwrot do tyłu i przeskoczyło przez płotek. Uciekli.
To była godzina ósma, dziewiąta rano. Wtorek. Idziemy dalej. Doszliśmy do Komitetu Wojewódzkiego Partii. Widzimy jak czterech panów wybiegło z tego Komitetu. Stały tam jakieś samochody, chyba wołgi. Wyskoczyli i lecą pędem. Uciekają. Gdy doszliśmy do Komitetu to się okazało, że są zamknięte drzwi. Ostatni z tych uciekających zatrzasnął je. Do Komitetu nie ma więc wejścia. Spojrzałem przez szybę w oknie. Zobaczyłem żołnierzy stojących bez ruchu. Mumie. Byli uzbrojeni, mieli pistolety, ale nie celowali w nas... Nie było sensu tam stać. Drzwi zamknięte, więc nikt nie będzie z nami rozmawiać.
Ludzie podzielili się na dwie grupy. Jedna grupa poszła na Świerczewskiego na Komendę, druga zaś w stronę, gdzie stało około 40 m milicjantów cofających się. Tam kiedyś troszeczkę dalej, jak Dom Meblowy, były - czerwoniaki. Widzę, że ci milicjanci mają ochotę z nami zacząć, ale chyba się wahają i dlatego cofają się.
Wyprzedziłem tych ludzi i mówię do tych milicjantów: "panowie, przed chwilą była akcja przed stocznią. Tam milicjanci dostali po łbach, dostaniecie i wy. Wycofajcie się! Jak nas nie przepuścicie, potłuczemy i was". Posłuchali mnie i powoli się wycofali.
Teraz widzę, że grupą, która poszła skosem, już dochodzi na wysokość wiaduktu, przez który jadą kolejki. Idzie milicja i ludzie. Zatem jakieś zmiany, nastawienie pokojowe. Biegnę. Dogoniłem tę grupę milicjantów. Mówię do nich, żeby się wycofali. Przecież pod stocznią, przed chwilą było mniej więcej tylu milicjantów i dostali od nas. Po co mają dostać i oni. Niechaj nas spokojnie przepuszczą. My idziemy po zatrzymanych robotników ze stoczni... Odbierzemy swoich ludzi bez walki. Po co mamy się bić?
Oni mnie słuchają, ja im tak gadam i gadam. Nie zauważyłem jak wszedłem do Komendy Milicji na Świerczewskiego. Pomyślałem sobie - skoro tu jestem, to dowiem się, kto tu dowodzi. Odpowiedziano mi, że na trzecim piętrze jest gabinet dowodzenia. Mówię, żeby mnie tam zaprowadzono. Wchodzę. Jest jakaś radiostacja jest dużo ludzi. Mówię, że przyszliśmy po naszych, tutaj zatrzymanych. Jeśli zostaną zaraz zwolnieni, to wszystko zakończy się spokojnie, bo my nie chcemy walki.
W tym czasie tłum dostał się już pod od budynek Komendy. Rzucane są kamienie, lecą szyby. Podano mi skądś tubę. Staję w oknie. Wyrzucam kask i kartę zegarową. Miałem to przy sobie, ponieważ było rano. Wyrzucając to, chciałem, żeby ludzie rozpoznali, że ja też jestem ze stoczni. Zawołałem: "stójcie!" Tam było bardzo dużo moich kumpli. Liczyłem na to, że mnie poznają. Na moment udało mi się uciszyć ludzi. Powiadam, że milicja się zgadza wypuścić naszych i nie będzie z nami walczyć.
Ponieważ nie znam zatrzymanych, proszę żeby ktoś do mnie przyszedł i ich odebrał. Ludzie się uciszyli, ale to trwało bardzo krótko. Cała obsługa milicyjna podeszła do okien i patrzy. Ale, powtarzam, to trwało bardzo krótko. Dowódca prawdopodobnie nie zdążył wydać rozkazu do tyłu. Milicja już z obu stron naciera na nas, wprost zamyka ten tłum jakby w klamrę.
Teraz z gromady ludzi padają pod moim adresem słowa: "zdrajca, świnia". Sądzą, że ich oszukuję. No i nie trwało to sekundy jak tysiące kamieni poleciało w okna. Wszyscy milicjanci stojący w oknach byli zaskoczeni. Są wśród nich ranni. Leje się krew. Ja byłem u góry i dlatego kamienie mnie nie dosięgnęły. Zrozumiałam, że przegrałem akcję. Teraz trzeba szybko stąd wyjść. Jakież tam było zamieszanie!!! Na podłodze zbite szyby, kamienie i ranni milicjanci. Zaczyna być groźnie. Muszę stąd koniecznie wyjść.
Zaczynam się dusić, bo w pomieszczeniu eksplodowały petardy czy świece dymne rzucane przez milicjantów w tłumie odrzucane przez ludzi aż tu do budynku.
Ludzie w tym czasie krzyczą, że ja ich oszukałem, że jestem szpiclem, szpiegiem. Mówię o zgodzie na nasze żądania, a milicjanci ich trują, okrążają... Zaczęła się walka. Milicja rzuca te petardy czy świeca dymne.. Ludzie je łapią i rzucają w okna, w których już nie ma szyb. Wszędzie pełno dymu. Duszę się. Nie mogę złapać powietrza. Jak się stąd wycofać? Poza mną zamknięte drzwi. Przypomniałem sobie, że mam w kieszeni kombinerki. Otworzyłem nimi okna. Złapałem trochę jakby świeżego powietrza. Powolutku, powolutku z tubą w ręku wycofuję się z tego pokoju. Tam wyciągają już rannych, a ja schodzę na dół. Patrzę, są jakieś drzwi a w nich wybite okno. Wyszedłem przez to okno, bo drzwi były zatrzaśnięte. Było to od tyłu budynku. Idę. Przy kiosku podszedł do mnie jakiś cywil i mówi: "no, widzisz, nie udało się facetowi..." Byłem zrezygnowany...
Poszedłem w kierunku Suchomina, bo tam mieszkałem. Po drodze usiłuję zatrzymać samochód, żuka. Jestem bardzo zmęczony... Chcę dostać się do domu. Kierowca trzęsie się ze strachu. Przed chwilą, mówi, jechał pod groźbą pistoletu. Pyta, czy ja mam też pistolet. Odpowiadam mu: "nie mam żadnego pistoletu. Jestem okrutnie zmęczony". Nie dowierza mi, nadal się trzęsie, ale zawozi mnie do domu. W domu posiliłem się. Gdy zjadłem, wziąłem futrzaną czapkę i poszedłem z powrotem pod Komendę. Pewno minęła już godzina, jak byłem tu poprzednio. Milicja wyparła ludzi, czy ludzie się rozeszli. Nie wiem. Budynek pali się.
Idę koło "Ruczaju". Przy przystanku z drugiej strony, za mostem jest sklep samoobsługowy. Patrzę a sklep ten jest rozbity. Wiara je i pije. Rozumiem, że sytuacja staje się niebezpieczna. Jak teraz ludzie się napiją, to ktoś z łatwością ich podburzy. Trzeba przeciwdziałać rozbojowi. Zobaczę, co milicja robi. Wracam więc na Świerczewskiego, na Komendę i spotykam jakiegoś majora. Pytam go "kto tu dowodzi, co władza myśli robić. Sklepy są rozbijane, ludzie pijani. Jak jeszcze więcej się napiją, to będzie tragedia". Odpowiedział mi, że on nie dużo wie, ale tam jest ktoś, kto może mi powiedzieć". Jakiś cywil.
Pytam tego cywila, co władza zamierza robić? Ludzie troszkę wypiją, nie wszyscy, ale niektórzy to lubią - to będzie walka. A on odpowiada - no tak, właśnie już robimy. I pokazuje mi, jak rozdają amunicję, ostrą. Rozdają amunicję, takie pudełka z tektury. Tam są naboje dwadzieścia po pięć razy cztery. Wołam - co pan robi?! Przecież to jest... Polak do Polaka będzie strzelał!? A on do mnie szybko - "a jakie pan widzi wyjście? Jakie wyjście z tego?"
Odpowiadam mu, że chyba jest - "No to jakie?" Zaczynam szybko myśleć i odpowiadam mu - "trzeba to ująć w jakieś ramy organizacyjne. Może przejechać Jakimś samochodem odkrytym, czy przejść. Niechaj to zrobią stoczniowcy, kumple, starzy ludzie. Niechaj przemówią do ludzi. Niech się wszyscy zejdą w swoich rejonach, wybiorą jakieś dowództwo, i wtedy z tym dowództwem będzie można rozmawiać. Cywil słucha i powiada - "to idź pan do remizy, ja wstrzymuję akcję!" I rzeczywiście wstrzymuje akcję.
Idę Świerczewskiego w stronę stoczni. Spotykam kumpla. Gdy mnie zobaczył - ucieka. Ucieka ode mnie. Już drugi kumpel ucieka. Jeden przy szpitalu. Pytam go, co się dzieje? Słyszę, że ktoś puścił wiadomość, że zginąłem, że zostałem zabity gdy wychodziłem z Komendy. Proponuje mu zorganizowanie samochodu, zrobienie czegoś. Szybko objedziemy, pozbieramy swoich ludzi. A on do mnie cynicznie - "idź sobie sam. Czy ty jesteś głupi? Powiedz o tym, któremu, to butelkę zafasuję, albo... Nie, nie! Ty się w to nie mieszaj!" Nie poszedł za mną ... Idę dalej sam. Nikt się nie chce zgłosić... Zanim doszedłem do stoczni, to ktoś w Komendzie pomyślał jak ja i już przez głośnik ogłoszono, że należy wybierać przedstawicieli. Na wydziałach stoczni zaczęto organizować jakieś szybkie zebrania, wybierać delegacje. Tak było w stoczni. W innych zakładach chyba też...
Doszedłem na wydział A-drugi, kumple mnie zobaczyli i zaraz wybrali na delegata. Na innych wydziałach też wybierano delegatów, spotkali się oni w dyrekcji stoczni i tam wybrano komitet strajkowy. Na sali było bardzo dożo ludzi. Ktoś podał moją kandydaturę i tak wszedłem do tego pierwszego, trzyosobowego komitetu. W komitecie oprócz mnie był jeden z "esów", a trzeciego już nie pamiętam.
Z tej trójki należało wybrać przewodniczącego komitetu strajkowego. Każdy z nas przedstawił swój "szlak bojowy" i co myśli, co należy robić dalej. Gdy skończyłem, na sali powstał taki szmer... Było słychać głosy, "o czym ten najmłodszy mówi"... Czułem, że trafiłem do ludzi... Wybierają mnie na przewodniczącego. Już się zdecydowałem. Chcę wstać i podziękować ludziom za zaufanie, a mój dyrektor naczelny (siedział obok mnie, chyba z lewej strony) złapał mnie za kufaję i trzyma! Chcę wstać podziękować - nie mogę! Dyrektor szepce mi do ucha: "ty jesteś młody, jeszcze głupi, narobisz głupstw, ty się nie zgadzaj na przewodniczącego! Wszyscy razem będziecie kierować, bo ty możesz narobić głupstw. Nie zgadzaj się!". Szarpie mnie. Wreszcie puścił. Na sali powstał szmer. Mówią - "taki narobi głupstw. On nawet nie umie podziękować za wybór!"
Dyrektor już puścił moją kufajkę. Wstałem i powiedziałem: "proszę państwa. Bardzo serdecznie dziękuję za zaufanie, ale będziemy wszyscy razem". Powtarzam, co mi mówił dyrektor, że jestem za młody, że mogę narobić głupstw. Będzie dobrze jak wszyscy razem będziemy kierować...
To było moje pierwsze potknięcie. Obawiałem się odpowiedzialności. Przestraszyłem się. Przegrałem. Miałem wtedy 27 lat...
Ten wybrany wtedy komitet przetrwał tylko parę godzin. Po wyborach umówiliśmy się że rano spotkamy się w dyrekcji. Część załogi została w stoczni, ale nie dużo, część poszła do domu. To jeszcze był wtorek.
Skierowałem się w stronę mojego wydziału, aby się tam trochę przespać, ale nim doszedłem ktoś mnie złapał za ręce i wciągnął do małego pokoiku. Tam mi mówią - "pan jutro w komitecie strajkowym nie będzie... A jeśli pan przyjdzie.. to wie pan... my z panem.. - Jeśli jednak pan przyjdzie, to ma pan nie zabrać głosu, albo mówić to, co my chcemy. Ale lepiej będzie dla pana jak pan nie zgłosi się". Odpowiedziałem, że jutro rano przyjdę i to co teraz usłyszałem powiem wszystkim ludziom.
Środa. Rano przyszedłem wcześniej do dyrekcji, tak jak się umówiliśmy na zebraniu, ale tych dwóch wybranych do komitetu strajkowego nie przyszło. Pewno się przestraszyli. Z tego komitetu zostałem sam. Wróciłem na swój wydział. Nie miałem wtedy pojęcia o prowadzeniu strajku. Powtarzam - miałem 27 lat. Byłem już na wydziale, gdy usłyszałem strzały.
Był wybrany komitet jeden, później drugi - siedmio- czy dziewięcioosobowy. Ludzie się nie znali między sobą. Byli bardzo podejrzliwi wobec siebie, nieufni. Popełnialiśmy bardzo dużo błędów. Wprowadzono nas - jeśli chodzi o postulaty - w zaułek. Napłodziliśmy w sumie gdzieś około 4 tysięcy postulatów! Było to tylko po to, żeby nam dać robotę i odciągnąć od konkretnych spraw. Nie poznaliśmy się na tym.
W środę padły strzały. Strzelało wojsko. Ludzie widzieli żołnierzy w mundurach. Ktoś podał wiadomość, że to są radzieccy żołnierze w polskich mundurach. Ludzie właściwie wtedy wyszli, żeby otworzyć bramę i sprawdzić. Niektórzy wyszli do miasta, ale większość chciała sprawdzić czy przed bramą są rzeczywiście Polacy, czy tylko poprzebierani w mundury polskie... To było w środę, kiedy padli zabici pod bramą. To było polskie wojsko i milicja. Byli pod bramą stoczni.
Dyrektor mówił, że jeśli do 10-tej czy 11-tej nie opuścimy stoczni, to wtedy, wejdą czołgi. Są pod bramami i wejdą na stocznię i nas wygniotą. Byliśmy odcięci przez kordony milicji. Rodziny zaniepokojone zaczęły podchodzić pod bramę. Sytuacja zaczynała być napięta. Żywności nie było. Ludzie zaczynali się łamać! Dyrektor w czasie ostatniego spotkania - wyczuł to. Ludzie byli głodni. Pod bramami stały rodziny zaniepokojone, jak mówię o los swoich bliskich... Ludzie nie bali się o siebie, tylko o rodziny - mimo tych czołgów. I głód... Oddaliśmy stocznię, opuściliśmy ją przegłosowani. Bo przez głosowanie decydowaliśmy, co robić dalej. Mało kto chciał walczyć.. To nie był strach. Nie baliśmy się interwencji. Posiadaliśmy radiostację. Chcieliśmy wydać apel do Zachodu. Nawet była myśl wysłania apelu do ZSRR, żeby nam pomógł, bo tu się męczy robotników. Zdecydowaliśmy jednak nigdzie nie wysyłać żadnego apelu.
Co było później? To słynne hasło: "Pomożecie?" - "Pomożemy"... Ja osobiście, mówiąc szczerze, uwierzyłem w to, że będzie lepiej, przypuszczałem, że będzie lepiej. Przecież sprawy były stawiane jasno, konkretnie. W czasie spotkania w stoczni nikt nie czarował się. Gierek nas zapytał: "Czy macie kogoś, kto wyprowadzi ten kraj, kogo poprosimy, żeby nam pomógł? Chyba jesteśmy w stanie sami jakoś się dogadać, by dźwignąć nasz kraj z przepaści". I zapytał "czy pomożecie mi w tym?" Odpowiedzieliśmy chórem - "pomożemy!".
Na razie byliśmy pełni zapału. Nasz duch był naprawdę bojowy. Jak tu nie wierzyć? Wierzyliśmy. Minister Spraw Wewnętrznych rozpłakał się jak dziecko. Płakał jak jedenastoletni chłopczyk. Mówił, że za jego kierownictwa tym resortem nigdy Polak do Polaka nie będzie strzelał. Minister Spraw Wewnętrznych - Szlachcic...
Jako jedyny z komitetu strajkowego byłem w grudniu zatrzymany, siedziałem w areszcie. Jak była zmiana, to mnie wypuszczono. Widziałem na ulicach parę papierków. Pisano, że nie będę przeszkadzał nowej władzy...
Chyba do 1973 roku, to trochę wierzyłem, trochę nie wierzyłem... Dopiero gdzieś w 73-74 roku zorientowałem się, że jednak wszystko wraca do starych, znanych norm. Do starego drylu. Ponieważ w tym okresie nie byłem w żadnej organizacji, nawet i legalnej, nie miałem możliwości na żadnym forum o tym powiedzieć. Taka okazja zdarzyła się w 76 roku, gdy zaczęły się wybory do związków zawodowych. Mogłem się wtedy wypowiedzieć i podzielić moimi wnioskami. Stwierdziłem, że wraca się do starych metod, zostaliśmy więc oszukani. Mimo że wtedy cały zakład wybrał mnie na delegata do dalszych wyborów w stoczni, to z mandatem delegata zostałem wyrzucony z pracy...
Po Grudniu założyliśmy Komisję Robotniczą, zajmującą się m.in. sprawami bezpodstawnych, bezprawnych wymówień. Mimo wszystkich przeszkód nam stawianych i naszych czasem niedociągnięć - trzy razy udało się nam zorganizować wiece.
Efektem pracy tej Komisji jest wymuszenie na dyrekcji stoczni zaprzestania zwolnień, wycofania się z redukcji pracowników. Sprawy nasze jeszcze się toczą. Jeden już wygrał. Moja sprawa była poruszana w czasie wyborów związkowych do rady zakładowej. Powiedziano, że to ze strony dyrekcji był "niewypał". Jakiś baran z partii nie pomyślał co robi, dlatego też takie rzeczy miały miejsce. Wszyscy ci, którzy byli zwolennikami, a byli w Radzie - z tej Rady wypadli. Do Rady weszli tylko ludzie, którzy nas bronili. Jeśli załatwimy problem zwalniania pracowników, to będziemy w następnej kolejności zajmowali się innymi sprawami dotyczącymi ludzi, ich pracy i płacy...