Granica tureckiej cierpliwości
Stutysięczna armia turecka czeka w pełnej gotowości przy granicy z Irakiem. Ale jeśli ją przekroczy, będzie to największa pomyłka w 83-letniej historii Republiki Tureckiej.
12.11.2007 | aktual.: 12.11.2007 13:28
Takie akcje przeprowadza się nocą. Ciche wtargnięcie na terytorium wroga, szybki atak i ucieczka. Dzięki zaskoczeniu straty w ludziach są minimalne. Kolejny etap wtajemniczenia to porywanie zakładników. Są bardzo „funkcjonalni”. Podczas odwrotu służą za żywe tarcze, a potem za przynętę. Ci, którzy chcą ich odbić, przeważnie już nie wracają z misji. Ale partyzanci z Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), którzy nocami coraz częściej atakują tureckie garnizony przy granicy z Irakiem, sami tego nie wymyślili. Członkowie tej marksistowskiej organizacji na co dzień ukrywający się w górach na iracko‑tureckim pograniczu mieli doskonałych nauczycieli. Palestyńscy nauczyciele
Ponad rok temu identyczną taktykę stosowali członkowie Hamasu i Hezbollahu wobec izraelskiej armii. I to z jakimi sukcesami! Ubiegłego lata po kilkunastu nocnych wypadach Hezbollahu Izrael zdecydował się interweniować w południowym Libanie. W czerwcu 2006 roku, gdy Hamas porwał nieodbitego do dziś kaprala izraelskiej armii, Tel Awiw na jego poszukiwania wysłał do Strefy Gazy kilka batalionów czołgów.
W obu przypadkach palestyńska prowokacja okazała się bardzo skuteczna. Izrael przegrał wszystko – Gaza wpadła w niepodzielne władanie prowokatorów, czyli Hamasu, a po wycofaniu się Izraelczyków z południowe-go Libanu Hezbollah ogłosił wielkie zwycięstwo nad syjonistycznym tworem i wciąż paraliżuje działanie libań-skiego rządu. Kurdowie z PKK są pojętnymi uczniami. 7 października w zorganizowanej przez nich zasadzce zginęło 13 tureckich komandosów. Do ataku doszło kilkadziesiąt kilometrów od irac-ko‑tureckiej granicy. Po jej tureckiej stronie. Zanim przybyła odsiecz, Kurdowie byli z powrotem na terytorium Iraku.
Dwa tygodnie później historia się powtórzyła. Dwustuosobowy oddział zaatakował batalion tureckich żołnierzy. Zginęło dwunastu, ośmiu zostało uprowadzonych.
Według tureckich gazet „zuchwałość kurdyjskich rebeliantów przekroczyła wszelkie granice”. Przez ostatnie dwa tygodnie setki tysięcy ludzi na ulicach Stambułu i Ankary domagały się natychmiastowej interwencji wojskowej w północnym Iraku. Premier Turcji Recep Tayyip Erdogan obiecał, że Turcja nie zawaha się użyć siły. Pod koniec października turecki parlament formalnie go do tego upoważnił. Przy granicy z Irakiem stanęła stutysięczna armia.
Erdogan ominie bagno
Ale premier Erdogan wie, że jeśli ci żołnierze wkroczą do Kurdystanu, to Turcja wpakuje się w największe polityczne bagno od czasów I wojny światowej, gdy imperium osmańskie stanęło po stronie Niemiec. Dlatego można zaryzykować twierdzenie, że 7 listopada, gdy ten numer „Przekroju” ukaże się w kioskach, armia będzie tkwić na swoich pozycjach w roli straszaka.
Interwencja tureckiej armii – poza tym, że byłaby nieskuteczna (tak jak wcześniejsze 24 tureckie interwencje w północnym Iraku) – wywołałaby według Ertugrula Ozkoka, reda-ktora naczelnego tureckiego dziennika „Hurriyet”, kolejną bliskowschodnią wojnę bez końca. Gdyby tureckie jednostki rozpoczęły okupację północnego Iraku, amerykańskie oblężenie nad Eufratem i Tygrysem w latach 2003–2007 byłoby wspominane jako czas względnego spokoju. Przeciwko Turkom wystąpiliby nie tylko rebelianci z PKK, ale także 80 tysięcy peszmergów, żołnierzy podległych rządowi Kurdyjskiego Okręgu Autonomi-cznego w Iraku. Turcja na lata ugrzęz-łaby w konflikcie. Interwencja w Iraku pociągnęłaby za sobą żałosne skutki dla Turcji i całego regionu. Nie wiadomo, jak na walki na północy Iraku zareagowaliby Amerykanie, dla których przecież iraccy Kurdowie to najbliżsi sojusznicy nad Eufratem. Wiadomo natomiast, jak zareagowałaby Unia Europejska. Turcja mogłaby zapomnieć o członkostwie w UE, a być może także o jakimkolwiek układzie
stowarzyszeniowym z Europą.
Ostatnią konsekwencją – być może najważniejszą z tureckiej perspektywy – byłaby dezintegracja społeczeństwa Turcji, w którym Kurdowie stanowią aż 25 procent. W ciągu ostatnich pięciu lat, za rządów Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), ich sytuacja znacząco się poprawiła: dzieci mogą uczyć się języka kurdyjskiego, wychodzą kurdyjskojęzyczne gazety, Kurdowie mają swoją stację telewizyjną. Trudno jednak przypuszczać, by mniejszość kurdyjska w Turcji pozostała obojętna w obliczu turec-kiej inwazji na iracki Kurdystan. Właśnie na tym najbardziej zależy rebeliantom z PKK. Nie przypadkiem do ataków na tureckich żołnierzy doszło kilka miesięcy po ostatnich wyborach parlamentarnych- w tym kraju. W lipcu większość tureckich Kurdów (52 procent) odwróciła się od typowo kurdyjskich ugrupowań i poparła rządzącą od 2002 roku AKP. Dzięki poprawie warunków życia tureckich Kurdów popularność radykałów z PKK sięgnęła dna. Dlatego jej przywódcy uznali, że jedynym sposobem na odbudowanie pozycji jest sprowokowanie tureckiego
rządu do „nowej wojny z Kurdami”, jak szefostwo PKK określa ostatnie przygraniczne starcia.
ajatollahowie byliby zachwyceni
Skąd jednak chłopcy z gór, jak nazywani są partyzanci PKK, mają broń i pieniądze na tak szeroko zakrojone akcje przeciwko Turcji? Przecież pod koniec lat 90. armia turecka doszczętnie zniszczyła bazy PKK w północnym Iraku. Samych partyzantów nie byłoby stać na odbudowę potencjału militarnego. W dodatku odwrócili się od nich walczący o własną autonomię iraccy Kurdowie.
Partyzanci PKK wcale nie musieli szukać bogatego sponsora. Sam ich znalazł. Okazuje się, że interesy marksistowskiej PKK pokrywają się z interesami pewnego potężnego i bardzo konserwatywnego państwa – Iranu. Ten na turec-kiej inwazji na Irak skorzystałby najbardziej, bo jej skutkiem byłaby międzynarodowa izolacja Ankary. A gdyby jeszcze Stany Zjednoczone pokłóciły się o Kurdów z Turcją, która jest obecnie najważniejszym sojusznikiem Amerykanów w regionie, ajatollahowie byliby zachwyceni.
– Nie przypadkiem podopieczni Teheranu, czyli Hamas, Hezbollah, a teraz PKK, stosują tę samą taktykę nocnych rajdów na teren wroga – mówi „Przekrojowi” Metehan Demir, ekspert od wojskowości tureckiego dziennika „Sabah”. Ale kurdyjscy partyzanci prawdopodobnie przeoczyli to, że nie wszystkie interesy Iranu są zbieżne z ich interesami. W Iranie mieszka liczna mniejszość kurdyjska (około pięciu milionów), dlatego silny i autonomiczny irac-ki Kurdystan jest Teheranowi stanowczo nie na rękę. Gdyby jeszcze udało się go zniszczyć obcymi (tureckimi) rękami, sukces Irańczyków byłby pełny.
Nakreślony powyżej czarny scenariusz nie spełni się, bo można przypuszczać, że premier Erdogan dobrze go zna i dlatego nie wyda rozkazu przeprowadzenia zmasowanej lądowej inwazji na północny Irak. Na naszych oczach realizuje się jednak inny pesymistyczny scenariusz. Turcja, która przez ostatnie lata była sojusznikiem Zachodu, powoli odwraca się na Wschód. Tureccy politycy mają pretensje do Amerykanów i Europejczyków, że zbyt słabo wspierają Turcję w jej walce z kurdyjskimi partyzantami, którzy przecież chronią się w okupowanym przez Amerykanów Iraku. Wszystkie płynące z Zachodu apele o powstrzymanie się od działań wojskowych premier Erdogan zbywa stwierdzeniem, że „tu chodzi o bezpieczeństwo Turcji i nikogo nie powinno obchodzić, co turecki rząd robi w tej sprawie”.
Miejsce zachodnich sojuszników zajmują powoli- dwaj sąsiedzi Turcji – Syria i Iran. Pierwszy- z nich 10 lat temu o mało nie został zaatakowany przez Turcję, która chciała w ten sposób ukarać Damaszek za wspieranie kurdyjskiej partyzantki. Dwa tygodnie temu podczas wizyty w Ankarze prezydent Syrii Baszir Assad oświadczył, że Turcja ma „pełne prawo” do pogoni za partyzantami na terytorium Iraku. Z kolei Iran dzieli się swoimi- danymi wywiadowczymi- o irackich Kurdach i roztacza przed Ankarą wizję współpracy przy wydobyciu- i transporcie ropy naftowej oraz gazu ziemnego. Europejczycy z głową w piasku
Sto tysięcy tureckich żołnierzy zapewne niedługo opuści prowizoryczne garnizony przy granicy z Irakiem i wróci do domu. Niedługo potem w górach spadnie śnieg, który powstrzyma Kurdów przed kolejnymi nocnymi wypadami na terytorium wroga. Jeśli tej zimy wielu Turków dojdzie do wniosku, że Zachód znów ich zawiódł, będzie to bardziej klęska Europejczyków- niż Amerykanów. I to zarówno tych, którzy widzą przyszłość Turcji w Unii Europejskiej-, jak i tych, którzy sobie tego nie wyobrażają. Z prostej przyczyny. Unia już wkrótce może nie mieć żadnego wyboru, bo sami Turcy nie będą już zainteresowani członkostwem w organizacji, która – gdy trzeba było im pomóc – schowała głowę w piasek.
Łukasz Wójcik
Historia konfliktu
Po zakończeniu I wojny światowej traktat z Sevres przyznał Kurdom prawo do samostanowienia. Ale Królestwo Kurdystanu istniało tylko cztery lata. Słabość młodego państwa wykorzystali Turcy, którzy pod wodzą Mustafy Kemala siłą wcielili większość kurdyjskich terytoriów do nowej Republiki Tureckiej.
W ten sposób ludność kurdyjska znalazła się w czterech różnych państwach: w Turcji (dziś około 17 milionów), w Iraku (5 milionów), Iranie (5 milionów) i w Syrii (2 miliony).
Tureckich Kurdów spotkał najcięższy los. Zakazano im używać języka kurdyjskiego, zamknięto wszystkie kurdyjskie szkoły i wydawnictwa. Po tym jak Ankara przed I wojną światową trzykrotnie stłumiła kurdyjskie powstania, ruch oporu odrodził się dopiero w latach 70. Wtedy też powstała marksistowska Partia Pracujących Kurdystanu (PKK), która na początku lat 80. podjęła zbrojną walkę o niepodległy Kurdystan. Dopiero pod koniec lat 90. Ankarze udało się spacyfikować partyzantów z PKK i złapać ich przywódcę Abdullaha Ocalana. Po tej klęsce PKK dopiero dziś powraca do dawnych działań.
Znacznie lepiej wygląda sytuacja irackich Kurdów. Prześladowani i mordowani przez Saddama Husajna mają teraz na północy kurdyjski region autonomiczny, który jest najspokojniejszym miejscem w Iraku. Iracki Kurdystan stał się bazą i schronieniem dla prześladowanych w sąsiednich państwach Kurdów. Dlatego rządy tych państw nie chcą dopuścić, aby powstało tam niezależne państwo kurdyjskie.
LUC