Gorętsze niż Magda M.
W Polsce słowo "telenowela" to inwektywa. Szanujący się producent robi film odcinkowy, a nadawca pokazuje serial. Reżyser teatralny Paweł Nowicki nie tylko nie wstydzi się opowiadać o tym, jak od blisko 15 lat realizuje w Kolumbii telenowele, ale stwierdza ich niewątpliwą wyższość nad polskimi serialami.
15.02.2007 06:15
Jak się robi telenowele?
- Szybko. W Polsce dziennie kręci się jakieś 10 minut materiału. U Latynosów co najmniej dwa razy tyle, więc nie ma czasu na ileś tam dubli. Wystarczy, że aktorzy poprawnie powiedzieli swoje kwestie, i jedzie się dalej. Chodzi o to, by ekipy nie zamęczyć, ponieważ to jest ciężka robota. Od poniedziałku do soboty, po 12 godzin dziennie.
A więc na co panu - człowiekowi teatru - te telenowele?
- Tak naprawdę to pojawiły się przypadkiem. W Kolumbii także pracuję głównie w teatrze. Współpracuję z kilkoma scenami. Tyle że teatr w Ameryce Łacińskiej, choć kochany przez ludzi, jest biedny. W samej Bogocie jest ponad 200 grup teatralnych, więc aktorstwo jest traktowane jako oficio - zajęcie, a nie profesion - zawód. Pieniądze na aktorów, ale także scenarzystów czy reżyserów, czekają w telewizji. A tak naprawdę w królowej telewizji, czyli telenoweli.
Dlaczego właśnie tam?
- Bo to ogromny rynek. Rocznie w Ameryce Łacińskiej powstaje blisko sto telenowel. W Peru na pięciu kanałach można codziennie obejrzeć 30 różnych tytułów, w Kolumbii 10, a w Wenezueli 18. Najlepsze mają oglądalność na poziomie 70-90 procent. Telenowela, która odnosi sukces, zarabia ponad milion dolarów, a zyski z jej emisji utrzymują całą stację.
Pieniądze pieniędzmi, ale nie ma pan poczucia, że marnuje swój talent?
- To takie elitarne myślenie, że telenowelę jest łatwo zrobić. Dobra telenowela jest równie dużym wyzwaniem jak dobra, poruszająca sztuka. Jest tyle różnych gatunków telenowel, od novela rosa, czyli tradycyjnej, melodramatycznej, po komediowe, parodystyczne, że można znaleźć coś dla siebie.
Trudno mi w to uwierzyć. Nie oszukujmy się, przecież to takie proste opowiastki o miłości.
- Wie pani, z telenowelami jest - jak to powiedział kiedyś Arquimedes Rivero nazywany "carem wenezuelskiej telenoweli" - jak z szachami: 32 figury i tysiące kombinacji. Niby wszystko zawsze jest tak samo, ale ciągle jest inaczej. Oczywiście, najważniejsza jest miłość. Ona jest tu wielką autostradą, po której się jedzie. Ale to nie wystarczy. Diego Garcia, ważny scenarzysta, przeanalizował siedem największych hitów, jakie powstały w historii, i odnalazł 69 powtarzalnych elementów.
69? Sporo. Jakie są najważniejsze?
- Po pierwsze, obecność złych. Czasem jest tak, że nie pamięta się już wszystkich pozytywnych bohaterów, za to złych - jak najbardziej. Tak było z Isaurą i Leonciem. To jego dzikie spojrzenie wspominamy. Dalej telenowela nie ukrywa, że jest bajką, która obowiązkowo dobrze się kończy. Tylko ze dwa razy spróbowano innych zakończeń i były z tego powodu ogromne skandale. Tłum nawet pobił scenarzystę. Miłość musi być związana z tajemniczą przeszłością bohaterów. I tu pojawia się to, z czego my się tak bardzo śmiejemy. Ktoś musi się okazać czyjąś dawno zaginioną córką, siostrą lub ojcem.
A Latynosi się z tego nie śmieją?
- Śmieją się, śmieją, ale i tak to uwielbiają.
No dobrze, ale skoro tych wspólnych elementów jest tak dużo, to czym się różnią te seriale? Są jakieś różnice, które zależą od kraju, w którym powstały?
- Oczywiście. Ameryka Łacińska tylko z naszego punktu widzenia jest taka jednorodna. A telenowele różnią się tak jak poszczególne kraje. W Polsce przyjęło się mówić najgorzej o brazylijskich. To nasza zemsta za to, że kilkanaście lat temu zwariowaliśmy na punkcie Isaury. W rzeczywistości to telenowela brazylijska jest uznawana za najbardziej nowatorską i najlepiej realizowaną. Są w niej dwa nurty. Realistyczny, poruszający współczesne problemy, i "realizm fantastyczny", który sięga do brazylijskich legend. Pełen czarów, duchów. Tak jest na przykład w "Xica da Silva", opowieści dziejącej się w XVIII wieku. Xica to postać autentyczna. Była niewolnicą - podobno brzydką i do tego dzieciatą - w której zakochał się gubernator. W telenoweli jednak grała ją piękna Mulatka. Producenci zrobili naprawdę ogromne widowisko. W epizodzie rolę włoskiej burdelmamy zagrała nawet Cicciolina!
A seriale z innych krajów?
- Meksykańskie telenowele są dosyć konserwatywne, moralizatorskie i llornas, czyli płaczliwe, za to te z Wenezueli już gritona, czyli bohaterowie lubią sobie pokrzyczeć. W Kolumbii telewizję podobnie jak w Polsce postrzegało się poprzez pryzmat jej misji, więc początkowo telenowele były głównie adaptacjami klasyki literatury. W efekcie - jak mawiają Kolumbijczycy - Balzac i Tołstoj przewracają się do dziś w grobie. Równie chętnie ekranizowane są tam rodzime dzieła literackie. Z telewizją współpracuje nawet Gabriel Garcia Márquez. Dość szybko zaczęto tutaj bawić się samym gatunkiem, więc powstają liczne parodie telenowel. Chyba najbardziej znaną jest pokazywana także w Polsce "Yo soy Betty, la fea" ("Brzydula"), która wywołała taką furorę, że nawet Salma Hayek wyprodukowała jej remake na rynek USA.
Jestem pewna, że w "M jak miłość" nie będzie rozmowy na temat lustracji, choć w codziennym życiu nikt u nas nie może się przed tym powstrzymać. A czy Latynosi odwołują się do polityki?
- Z tym jest różnie. Z zasady tak jak w kolumbijskiej "Brzyduli", która w ogóle nie dotykała tematu partyzantek i porwań, choć ekipa serialu sama miała z tego powodu kłopoty. Ale zdarzają się też seriale, które opowiadają o polityce. Brazylijski "Roque Santeiro" ("Roch od świętych") był ostrą satyrą na świat polityki, a wenezuelska "Por estas calles" ("Na tych ulicach") według wielu miała zdecydowany wpływ na zmiany polityczne w tym kraju w połowie lat 90.
Są w telenowelach jakieś tematy tabu?
- Dziś już właściwie nie. Dwa lata temu cała Brazylia pasjonowała się telenowelą o miłości dwóch chłopaków. Coraz częściej w serialach pojawiają się także narkotyki, korupcja czy AIDS. Za to normą są pewne sztuczności fabularne. I tak przez lata w Kolumbii bohaterka nie mogła być Murzynką i Indianką, a nawet więcej: winna być blondynką. Gdyby więc na podstawie telenowel wyciągać wnioski na temat społeczeństwa Ameryki Łacińskiej, można by sądzić, że podbili ją nie Hiszpanie, tylko Szwedzi.
W takim razie nasze rodzime telenowele są już bardziej realistyczne.
- Tyle że w Polsce nie kręci się telenowel. "M jak miłość" czy "Klan" to seriale bliższe amerykańskim soap operom i od seriali latynoskich mocno się różnią. Po pierwsze, telenowela to forma zamknięta. W takiej na przykład Wenezueli sam rząd wydał rozporządzenie, że nie powinna mieć więcej niż 180 odcinków. Po drugie, to opowieści o wielkiej, niemożliwej i namiętnej miłości. U nas seriale ciągną się w nieskończoność i są opowiadaniami o codzienności, o tym, co wydarzyło u sąsiadów, jak się gotowało zupę. Jeżeli już jakaś miłość się przydarzy, to jest to miłość taka prosta, codzienna. Oczywiście nasze telenowele są bliższe rzeczywistości, ale są też nudniejsze. Boimy się strasznie kiczu, w związku z tym w polskich serialach jest monochromatycznie. Taki szary kicz. Ale jakoś trudno mi uwierzyć, że Polacy nie tęsknią za taką wielką miłością na ekranie. Wystarczy spojrzeć na sukcesy komercyjne, jakie odnoszą polskie komedie romantyczne.
A "Magda M." to już chyba klasyczna telenowela, tylko pokazywana w transzach? Ona kocha jego, ale na drodze do ich szczęścia piętrzą się przeszkody...
- Ale ta miłość nie jest namiętna! Ona jest letnia. Bohaterkom tego serialu nawet nie przychodzi do głowy ciąganie się za włosy w walce o bohatera. Wszystko jest takie ułożone, wręcz konserwatywne. U Latynosów jest więcej napięcia seksualno-zmysłowego: spojrzenia, muśnięcia rąk, pocałunki, prowokujące ubrania. Czysta gra wstępna. A w polskich serialach życie seksualne toczy się zgodnie z receptą polskiej aktorki Marii Ciunelis: leżą w łóżku i jedno wstaje.
rozmawiała Sylwia Czubkowska