Germanizacja czyli troska niemieckich urzędników o dzieci
Czy w XXI wieku w zjednoczonej Europie można w majestacie prawa odebrać zdrowemu rodzicowi jego dziecko lub zakazać porozumiewania się w ojczystym języku? Można. Proceder ten całkiem nieźle funkcjonuje w Niemczech pod szyldem tzw. Jugendamtów. Czy to współczesna odmiana germanizacji?
Jugendamt to w wolnym tłumaczeniu urząd do spraw młodzieży. Jest to instytucja "rodzica z urzędu", który w świetle niemieckich przepisów, w imię niemieckiego "państwa opiekuńczego", jest opiekunem nadrzędnym wobec rodzica biologicznego. W założeniu Jugendamt jest nadzorcą rozwoju, ale wkracza też tam, gdzie na przykład dochodzi do rozwodu i konieczne jest zadecydowanie, z którym z rodziców dziecko pozostanie, a na jakich warunkach może się ono widywać z drugim rodzicem. Komórkę Jugendamtu zobowiązany jest ustanowić każdy okręg administracyjny w Niemczech.
Tyle teorii. W praktyce Jugendamt budzi, przynajmniej wśród Polaków pamiętających czasy hitlerowskiej okupacji, bardzo złe skojarzenia. To właśnie ta instytucja odbierała dzieci polskim rodzicom, podejrzanym o nordyckie pochodzenie i wywoziła je w głąb Rzeszy. Odpowiednia komórka tej organizacji znajdowała się wtedy w Łodzi przy ulicy Piotrkowskiej 113.
Współcześnie działanie Jugendamtów budzi kontrowersje i jest opisywane w mediach coraz częściej ze względu na krzywdzone przez te urzędy przede wszystkim małżeństwa mieszane, w których jeden z rodziców jest niemieckiego pochodzenia lub bardzo się w swoją "niemieckość" zaangażował. Problem dotyczy więc nie tylko Polaków, ale także Francuzów, Włochów czy Amerykanów.
Urząd działa na rozmaite sposoby. Najczęściej pierwsze rozpoznanie przeprowadza działający na zlecenie urzędu psycholog, który składa wizytę rodzinie i w jej trakcie wypytuje o znajomych, zarobki, pracę rodziców. Ale może być też tak, że urzędnik Jugendamtu świtem, w asyście policji, zapuka do drzwi, ponieważ sąsiad poinformował że dziecko jest w swoim domu zagrożone. Albo odbiera się dziecko w związku z zagrożeniem uprowadzenia. O "uprowadzeniu" jest zaś mowa, gdy rodzic z dzieckiem opuszczają teren Niemiec aby np. odwiedzić rodzinę w kraju ojczystym rodzica o innym niż niemieckie pochodzenie. W związkach mieszanych o zarzut "uprowadzenia" jest zatem naprawdę nietrudno.
W niektórych wypadkach dziecko zostaje na przykład zabrane, czy raczej porwane, z przedszkola przez przedstawiciela Jugendamtu. Rodzic zapraszany jest następnie na tzw. spotkanie nadzorowane. Na spotkaniach takich dochodzi nierzadko do skandalicznych scen, bardziej przypominających więzienne widzenia. Na przykład rodzic oczekuje na dziecko zamknięty, a samo dziecko zostaje przyprowadzone pod eskortą. Obowiązuje wtedy najczęściej zakaz rozmów w języku innym niż niemiecki pod groźbą zakończenia spotkania, gdyby zakaz ten został złamany. Sytuacja, kiedy polska matka nie może używać pieszczotliwych, niezastąpionych polskich słów wobec swojego dziecka jest zatem pogwałceniem największych istniejących na tym świecie więzi między dwojgiem ludzi. A stanowi to przecież niemal standard w tej instytucji. Zezwolenia wymagają najdrobniejsze szczegóły spotkania, na przykład - czy i kiedy rodzic może dziecko pocałować lub dać mu cukierka. Samo spotkanie nierzadko kończy się orzeczeniem urzędnika o "niekooperatywności"
rodzica względem Jugendamtu w sprawie wspólnego wychowania dziecka.