"Gazeta Polska": Powrót tezy Lenina: inteligencja „to nie mózg, lecz gówno”
"Człowiek o moralności alfonsa” – mówił o Januszu Szpotańskim Władysław Gomułka. "Degradacja osobowościowa i moralna tego środowiska jest totalna” – tak filozof Jan Hartman napisał ostatnio o „smoleńszczykach”. Język nagonki na profesorów badających katastrofę smoleńską żywcem przeniesiony został z antyinteligenckich nagonek z czasów PRL - czytamy w "Gazecie Polskiej".
30.10.2013 | aktual.: 30.10.2013 06:45
"Człowiek szanujący własną godność broni swych przekonań w polemice, sięga po argumenty, pogardza zaś błotem kalumnii. Nigdy nie bierze udziału w nagonce” – napisał 16 września 2005 r., w czasach rządów PiS, Adam Michnik.
Michnik o ohydzie nagonek
Nagonki m.in. z czasów PRL Michnik opisał tak: „Bywały organizowane z nakazu władzy, ale bywały też inspirowane przez środowiska opiniotwórcze aspirujące do władzy; bywały również spontaniczną reakcją na wypowiedź jakiegoś śmiałka, który odważył się naruszać dogmaty uchodzące za niewzruszone”.
Jak zwracał uwagę Michnik, ofiarą takich nagonek padał zawsze ktoś wybitny: „Musiał to jednak być śmiałek cieszący się powszechnym szacunkiem, autorytet dla wielu środowisk, bowiem cechą wspólną nagonek był ich obiekt – ktoś wybitny i zasłużony – rzeczywista zawada dla naganiaczy. Nagonka miała tych ludzi zohydzić, opluskwić, uczynić przedmiotem zbiorowej nienawiści i pogardy”.
Szokujące? Nagonka na profesorów badających katastrofę smoleńską, którą zorganizowało środowisko „Gazety Wyborczej”, spełnia wszystkie warunki, trafnie opisane przez Michnika. Z tezami profesorów się nie dyskutuje, lecz obrzuca ich wyzwiskami. Kampania prowadzona jest przez władzę i „środowiska opiniotwórcze” wobec „śmiałków”, których badania podważyły obowiązujące dogmaty o przyczynach katastrofy smoleńskiej. I ma wywołać powszechną pogardę wobec nich.
W 1968 r. to środowisko Adama Michnika padło ofiarą nagonki o antyinteligenckim charakterze ze strony innej partyjnej frakcji. Dziś to ono używa tej samej broni.
Przypadek? Nie, konsekwencja pewnego ideowego rodowodu. Ale o tym za chwilę.
Gdy słyszę durnia profesora, nóż się w kieszeni otwiera
Zapewne młodsi czytelnicy mogą przecierać oczy. Przecież to „Gazeta Wyborcza” za rządów PiS organizowała „bunt wykształciuchów”. A propaganda dość skutecznie przypisała PiS wizerunek partii antyinteligenckiej.
Problem w tym, że wtedy chodziło o innych inteligentów. Bunt wykształciuchów był protestem przeciwko lustracji na uczelniach. Przeciwko planom odsunięcia dawnych komunistycznych donosicieli od wychowywania studentów.
Przy użyciu medialnej broni masowego rażenia udało się wykręcić kota ogonem. Profesorowie-donosiciele to tylko pretekst. Naprawdę to PiS chce zantagonizować lud i elity, wskazać wrogów. Żerując na antyinteligenckich kompleksach. A to postawa obrzydliwa i niegodna. Czy aby na pewno?
Oddajmy głos naganiaczom z ostatnich tygodni:
"Jak człowiek słyszy tych durniów, którzy mają przed słowem durnia jeszcze »prof.«, to nóż się w kieszeni otwiera" – tak o ponad setce naukowców badających katastrofę smoleńską powiedział Władysław Frasyniuk.
„Proszę nie nazywać mnie profesorem. Ten tytuł został zohydzony” – to z kolei Janusz Czapiński.
„Jaki jest sens rozmawiać z ludźmi, których polem twórczości są Tworki” – to niezawodny Stefan Niesiołowski.
„Pytanie, jak to możliwe, żeby tak wyprać mózgi tak ogromnej ilości ludzi w europejskim państwie, ludzi na ogół wykształconych (...), a niektórych wręcz profesorów” – to zatroskana Agnieszka Holland.
Nie, nie przesłyszeli się Państwo. Od kilku tygodni podobnych słów nie używa się już tylko wobec Kaczyńskiego czy Macierewicza. To język antyinteligenckich nagonek. Nie tylko i nie przede wszystkim tej z Marca 1968. To język nagonek na Aleksandra Sołżenicyna, Andrieja Sacharowa, Siergieja Jesienina, prof. Oskara Haleckiego, Hannę Szarzyńską-Rewską, Marka Hłaskę, autorów Listu 34 z 1964 r., notabene powstałego z inicjatywy mentora Michnika Antoniego Słonimskiego, i Jana Józefa Lipskiego.
Stróże moralności, czyli wstyd za tych od Smoleńska
Czy nagonka jest skierowana tylko przeciwko ponad setce profesorów? Nie, już nie. „Ludzie z tytułami naukowymi często nie są zbyt mądrzy. Można być pracowitym, zarobić na tytuły, a równocześnie nie reprezentować wysokiego poziomu odpowiedzialności za kraj, odpowiedzialności moralnej” – mówi Aleksander Smolar, już nie o profesorach od Smoleńska, ale o naukowcach w ogóle.
Moralność – to słowo użyte przez Hartmana (kolegę partyjnego Janusza Palikota)
i Smolara powtarza się przy atakach na ponad setkę naukowców nawet częściej niż w przemówieniach Gomułki.
Edward Łojek z komisji Macieja Laska twierdzi, że postępowanie profesorów „z punktu widzenia etyki naukowca jest nieuprawnione i niemoralne”.
Mecenas Rafał Rogalski: „…tworzy bardzo duży antagonizm w społeczeństwie i jest niemoralne”.
Dlaczego właśnie „moralność” pojawia się teraz w wypowiedziach ludzi, w których środowiskach raczej kpi się na co dzień ze „stróżów moralności”?
Nie ma wątpliwości: to kalka z propagandy PRL, w której przywódcy partyjni mieli usta pełne „moralności socjalistycznej”, wyższego rzędu, której pogwałcenie przez kwestionujących ją inteligentów stawiało ich poza dyskusją, a predestynowało do odbycia kary więzienia, jak w przypadku skazanego na trzy lata Szpotańskiego.
To nam dziś nie grozi? Oddajmy głos Donaldowi Tuskowi. O politycznych inspiratorach owych naukowców powiedział on ostatnio: „Zrobili rzecz straszną i powinni wziąć za to odpowiedzialność”.
Jaką? Mała podpowiedź: w PRL był paragraf za rozpowszechnianie informacji, „których treść zawierała fałszywe wiadomości, mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego i obniżyć powagę jego naczelnych organów”. Przecież to do profesorów pasuje jak ulał! Niemal tak samo jak niegdyś do Szpotańskiego i Szarzyńskiej-Rewskiej, która rozpowszechniała paryską „Kulturę”.
(...)
Pełna wersja artykułu w najbliższym numerze tygodnika „Gazeta Polska”. Piotr Lisiewicz