Frontmani
Misja i sensacja. Strach i pieniądze. Sława i śmierć. Oto różne wymiary życia współczesnego korespondenta wojennego
29.10.2007 | aktual.: 29.10.2007 09:42
Przerażenie? Chwila namysłu. Nie, nie zdarza się często. Ostatnio czuł je trzy miesiące temu w Iraku. Paraliżujący strach kazał wyobrażać sobie koszmar, który może zdarzyć się za chwilę. – Ostrzelali konwój, z którym jechałem – mówi powoli Benjamin Lowy, 28‑letni fotograf, którego na front wysyłają takie pisma, jak „Time” czy „The New York Times Magazine”. – Po strzelaninie zapadła cisza. Połowa samochodów płonęła, reszta stała i czekała na pomoc. Siedziałem pół dnia w opancerzonym humvee i nie mogłem zrobić kompletnie nic. Byłem bezsilny – wspomina w rozmowie z „Przekrojem”. Właśnie bezsilność i bezczynność sprawiły, że Benjaminowi zaczęła pracować wyobraźnia. Po co tu jest? Co robi? Co może mu się przytrafić? Zazwyczaj w pracy tyle się dzieje, że na podobne refleksje nie ma czasu.
Dziennikarzy i fotografów, którzy giną na wojnach, każdego roku jest coraz więcej. Organizacja Reporterzy bez Granic kolejne lata z rzędu ogłasza czarnym rokiem dziennikarstwa. W 2005 roku zabito 68 wysłanników mediów. Rok później – 113, a w 2007 na liście jest już 88 nazwisk. Ostatnie z nich to Kenji Nagai – japoński fotoreporter, któremu 27 września strzelił w plecy żołnierz pacyfikujący demonstrację w Birmie.
Rosnąca liczba martwych dziennikarzy nie znaczy, że wojny stały się bardziej krwawe. Wzrosła po prostu liczba reporterów jeżdżących na front. Korespondenci docierają do samego epicentrum zdarzeń, gotowi na coraz więcej, aby zdobyć relację. „Jeżeli twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy, że nie podszedłeś dość blisko” – mówił ojciec wojennej fotografii Robert Capa. Reporterzy podchodzą więc blisko. Coraz bliżej.
Wyścig na linię ognia
Relacje z pierwszej linii frontu kiedyś były dziełem nielicznych. Miłośnicy gatunku znają te nazwiska. Robert Capa, w którego obiektywie przeglądały się wojna domowa w Hiszpanii i druga wojna światowa. Don McCullin, dzięki któremu świat zobaczył ludzki wymiar wojny w Wietnamie. Korespondencje wojenne pisali autorzy takiej klasy jak Erich Maria Remarque czy Ernest Hemingway. Potem były pierwsze telewizyjne transmisje na żywo. Gdy 17 stycznia 1991 roku widzowie na całym świecie przez 16 godzin mogli oglądać dziennikarza CNN Petera Arnetta na tle bomb spadających na Bagdad, jego przekaz tak utrwalił się w świadomości widzów, że już po zakończeniu działań wojennych stacja dostawała od widzów listy z prośbą o kontynuowanie widowiska. To były przełomy jakościowe. Jednak sześć lat temu w dużo mniej spektakularny sposób dokonał się inny przełom – ilościowy. – Kiedyś, podróżując po Afganistanie, spotykałem tylko stałych korespondentów z największych światowych redakcji – mówi mi Wojciech Jagielski, reporter „Gazety
Wyborczej”. – Zmieniło się to w 2001 roku. Wtedy pierwszy raz przyjechał tam po prostu tłum dziennikarzy. Pierwszy raz ktoś z tego odległego Afganistanu ośmielił się zaatakować Nowy Jork. A to stało się pretekstem do wojny o globalnym znaczeniu – wyjaśnia.
Tę wojnę chcieli pokazać wszyscy. Także freelancerzy – wolni strzelcy sprzedający swoje materiały do różnych mediów. Zaczęła się rywalizacja, jakiej nie było w czasach, gdy po świecie jeździła garstka specjalistów. O najlepszy materiał, o okładkę, o coś, czego nie mają inni. Granice w tym wyścigu stale się przesuwają. Jak blisko frontu można się znaleźć? Jaką zapłacić za to cenę? – Nieszczęścia przyciągają uwagę odbiorców, dlatego wojna jest popularna wśród dziennikarzy – mówi Jagielski. – Chęć zdobycia materiału jest tak silna, że freelancerzy często namawiają lub przekupują lokalnych tłumaczy, aby im pomogli. Jednak biały zazwyczaj wychodzi z opresji cało. Jego zagrożenie stawia na baczność pół zachodniego świata. Po zdobyciu relacji wraca do domu. Miejscowi zostają. I to oni często płacą potem śmiercią za cudze ambicje – przypomina.
Kenji Nagai, reporter zastrzelony w Birmie, też miał miejscowego przewodnika. Przed fatalnym czwartkiem 27 września przewodnik podobno prosił, aby nie szli na demonstrację. – Nagai go przekonał. On sam zginął. Co się dzieje z przewodnikiem, nie wiemy – mówi mi Sinichi Murata, fotograf wojenny z Tokio i kolega Nagai.
Cywil, ale i cel
„Dziennikarze biorący udział w misjach na terenach objętych konfliktem zbrojnym powinni być uważani za cywilów” – głosi rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ przyjęta w 2006 roku. – Niestety, coraz częściej nie jest to oczywiste – martwi się Rachel Cohen z Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy. – Im więcej osób relacjonuje konflikt zbrojny, tym łatwiej postrzegać je jako strony tego konfliktu. Czasem wręcz uważa się korespondentów za przedłużenie politycznej linii reprezentowanej przez kraj, z którego pochodzą – dodaje.
Tym można tłumaczyć porwania dziennikarzy. Alan Johnston, korespondent BBC w Afganistanie, Uzbekistanie i Strefie Gazy, przebywał w tym roku w niewoli radykalnej palestyńskiej Armii Islamu 114 dni. Telewizja Al‑Dżazira nadała film, na którym dziennikarz siedzi ubrany w pas z ładunkami wybuchowymi, a porywacze za jego uwolnienie domagają się od Brytyjczyków wypuszczenia palestyńskich więźniów.
– Dawniej, podróżując po Afganistanie, nie czułem się zagrożony – opowiada Wojciech Jagielski. – Ludzie rozumieli, że przyjeżdżam, żeby obserwować, rozmawiać z nimi, poznać prawdę o ich życiu. Znałem ich nazwiska, starałem się rozumieć. Dziś ze swoją białą twarzą jestem dla miejscowych stroną konfliktu. Jestem celem – mówi.
Oczywiście nie znaczy to, że korespondenci wojenni żyją w ciągłej sytuacji zagrożenia. – To mit, że cały czas siedzimy w okopach. Zwariowałbym, gdybym miał się bać za każdym razem, gdy wychodzę z hotelu – przekonuje mnie przez telefon z Kabulu Marcin Firlej, reporter TVN. – Nie próbuję heroizować swojej pracy. Czuję się bezpiecznie, mam tu przyjaciół. Fascynuje mnie, że z ludźmi żyjącymi w sytuacji ekstremalnej rozmawia się zupełnie inaczej niż w Polsce. Są szczerzy. Nie mają siły kłamać na temat swojego losu.
Jednak także bezpieczeństwo bywa złudne. Mówi się, że najczęściej giną ludzie na pierwszym zleceniu lub starzy wyjadacze, którzy uwierzyli, że są kuloodporni. W maju 2004 roku zginął w Iraku jeden z najbardziej doświadczonych polskich korespondentów – Waldemar Milewicz. Weteran wojen bałkańskich, kaukaskich, afrykańskich i bliskowschodnich. Ostrzelano samochód, którym jechał z Bagdadu do Karbali.
Koczownicze plemię wojenne
Misja. To słowo łączy korespondentów. Także Kenjiego Nagai. – Miał silne poczucie sprawiedliwości. Był wrażliwy na krzywdę ludzi. Twierdził, że musi do nich jechać i tę krzywdę pokazać – wspomina Sinichi Murata.
To piękny obraz – płomienny reporter dociera na wojnę i naraża się, aby nieść świadectwo światu. Taki wizerunek stworzyli nestorzy gatunku. Jeden z najsłynniejszych fotografów wojennych James Nachtwey w filmie dokumentalnym o jego pracy mówi: „Gdyby każdy mógł być na wojnie i zobaczyć na własne oczy ten strach i rozpacz, zrozumiałby, że nic nie usprawiedliwia sytuacji, w której czuje je choćby jedna osoba, a co dopiero tysiące. Ale nie każdy może być na wojnie i dlatego jadą tam fotoreporterzy”. Te słowa stały się dewizą całych zastępów fotografów. – Jako ludzie Zachodu jesteśmy uprzywilejowani – mówi Benjamin Lowy. – Wojny nie dotykają naszego życia. Możemy chodzić do restauracji i jeździć na wakacje, nie myśląc o tym, co się dzieje w świecie. Moja rodzina pochodzi z Polski. Babcia cudem przetrwała powstanie w getcie warszawskim, a dziadek przeżył Auschwitz. Wojna zawsze była obecna w mojej świadomości. Może dlatego ją pokazuję – opowiada.
Magdalena Hodalska z Wydziału Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UJ twierdzi, że korespondenci to współczesne plemię koczownicze. Nieustannie przemieszczają się z miejsca na miejsce, w domu nie ma ich przez wiele miesięcy, a jedynym kluczem geograficznym, według którego dobierają cele podróży, jest natężenie tragedii i wojen na danym obszarze. – Spotykałem Nagai w Izraelu czy Afganistanie. Choć obaj mieliśmy mieszkania w Tokio, widzieliśmy się tam tylko raz, w lipcu 2006. Właśnie zaczynała się wojna w Libanie i rozmawialiśmy tylko o tym, jak tam się dostać – opowiada Murata.
To plemię jest z sobą zżyte. – Ekstremalne emocje zbliżają. Wszyscy moi przyjaciele to fotografowie wojenni, fotografuje też moja żona. Nie mam znajomych prawników czy lekarzy. Najważniejsze relacje są na froncie – mówi Benjamin Lowy. Korespondenci często mieszkają w tych samych hotelach, domach czy namiotach, a ich „koczowisko” zmienia się w enklawę zachodniego świata w środku wojny. Enklawę, z której prawdziwy obraz wojny trudno jest uchwycić. – To prawda, że kule z karabinu maszynowego tak samo brzmią w Afganistanie, w Serbii czy w Somalii. Ale chodzi o to, aby rozumieć ludzi, z którymi się rozmawia. A konflikty w różnych częściach świata są zupełnie inne – mówi Marcin Firlej. Wojciech Jagielski uważa, że nie ma już prawdziwych korespondentów wojennych. Bo nie można być specjalistą od wszystkich konfliktów. – Prawdziwi korespondenci siedzieli na wojnie tygodniami i znali się na niej tak, jak rolnik zna się na uprawach. Znali strategie, taktyki, rodzaje broni. Dziś żadna redakcja nie ma pieniędzy, aby
kogoś takiego utrzymywać – twierdzi. Korespondent, który nie umie opowiedzieć o wojnie, opowiada o tym, na czym się zna – o sobie. Z autora staje się bohaterem. Nosi wojskową kamizelkę i przyciemniane okulary. Dobrze, jeśli wierzy przy tym w misję.
Joanna Woźniczko-Czeczott
Korespondenci legendy
William Howard Russell – pierwszy wysłannik „The Timesa” na wojnę, jego relacje z wojny krymskiej w latach 1853–1856 doprowadziły do upadku brytyjskiego rządu Robert Capa – węgierski reporter wojenny, ojciec gatunku i pierwszy fotograf, który zginął na froncie od wybuchu miny w Wietnamie w 1954 roku
Ernie Pyle – amerykański korespondent ze wszystkich linii frontu drugiej wojny światowej, zginął w 1945 roku na japońskiej wyspie Okinawa
Peter Arnett – dzięki jego relacji na żywo z bombardowania Bagdadu wojna w Zatoce Perskiej zyskała miano pierwszej wojny telewizyjnej
Ryszard Kapuściński – polski reportażysta, relacjonował niemal wszystkie konflikty zbrojne w procesie deko-lonizacji Afryki, Azji i Ameryki Południowej