Fotograf Nelsona Mandeli: byłem gotów umrzeć z aparatem w ręku
• Wieloletni fotograf Nelsona Mandeli: byłem gotowy zginąć z aparatem w ręku
• Peter Magubane przekonuje: Walka bez dokumentacji nie jest żadną walką. Nikt się o niej nie dowie. Świat musi się dowiedzieć"
• 6 czerwca w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku otwarto wystawę fotografa
20.06.2016 | aktual.: 20.06.2016 10:47
Wystawę blisko stu zdjęć Petera Magubane otwarto 6 czerwca w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku. W wernisażu udział wzięli m.in. Zindzi Mandela, córka Nelsona Mandeli oraz sam artysta.
Jak to się stało, że z bycia fotografem prasowym został pan mianowany osobistym fotografem Nelsona Mandeli?
Peter Magubane: - Gdy Mandela wyszedł z więzienia, w 1990 roku wybrał mnie na swojego fotografa. Myślę, że zadecydowała o tym praca, jaką wykonałem w kraju, gdy on był więziony - przedstawiając, odsłaniając to, co nie było dobre dla moich krajanów. Pokazywałem, jak działa apartheid, jego niesprawiedliwość, zbrodnie i brutalność. To, jak traktowano czarnych w Afryce.
Praca czarnoskórego fotografa w rządzonej przez apartheid Afryce bywała ekstremalnie trudna i niebezpieczna. Ale z drugiej strony pracowałem dla gazety, robiłem to, co chciałem robić, opowiadałem światu o mechanizmach apartheidu. Musiałem mieć około dwudziestu lat, gdy zacząłem pracować dla gazety. Stało się tak ponieważ czytałem magazyny, jak afrykański "Drum", a także zagraniczne pisma. W ten sposób dowiedziałem się, jak można fotografować świat. Zrozumiałem do czego zdolna jest fotografia i fotografowie.
Do czego jest zdolna?
- Fotografia ukazuje światu mechanizmy, według których działają rządy. Jak traktują ludzi. Chciałem być jednym z tych, którzy demaskują niesprawiedliwość. Być głosem tych ludzi, gotowych umrzeć w imię prawdy.
Ubłagałem kogoś w "Drum", by zatrudnili mnie u siebie jako kierowcę. Jeździłem przez trzy miesiące, w międzyczasie robiłem zdjęcia, uczyłem się od innych fotografów. Potem przenieśli mnie do działu fotograficznego, dowiodłem swoich umiejętności. Kupili mi aparat.
Z czym wiązała się ta wymarzona, zdawałoby się, praca?
- Bywałem wielokrotnie aresztowany, bity, nawet torturowany. Ale powtarzałem sobie, że póki żyję, póki mnie nie zabiją, dalej będę robił to, co robię. Skoro biją, to znaczy, że robię dobrze. Poza tym ukazywanie tych okrucieństw apartheidu dawało rodzaj satysfakcji.
Prześledzenie pańskiej kariery jest w gruncie rzeczy lekcją historii Południowej Afryki. Czy któreś z historycznych wydarzeń, które pan fotografował, okazało się szczególnie znaczące dla pana?
- Masakra w Sharpeville była czymś potwornym. Przybyłem na miejsce 30 minut po strzelaninie, w której policja zabiła prawie 70 protestujących. Nikogo o nic nie pytałem, po prostu zacząłem robić zdjęcia. Nikt mnie nie zaczepiał, choć było wokół mnóstwo policjantów. Sami byli w szoku, nie mogli uwierzyć w to, co właśnie zrobili. Nie dbali o fotografów. Niektórzy nawet pomagali rannym - tym samym ludziom, do których pół godziny wcześniej strzelali! Dopiero później zorientowali się, że nie powinni byli pomagać. Ale zadziałał, na chwilę, instynkt, ludzki odruch.
Wspominał pan, że jednym z najgorszych doświadczeń pańskiej kariery było fotografowanie powstania w Soweto, w którym życie straciło kilkaset osób.
- To było coś innego niż Sharpeville. Policja nie chciała żadnych fotografów na miejscu. Jeden z policjantów przystawił mi pistolet do głowy i powiedział, że mnie zabije. Ale nie oddałem mu mojego aparatu, dalej robiłem swoje. Potem zostałem zaaresztowany, zamknięty w karcerze na 586 dni. Wmawiali mi, że jestem komunistą. Kazali mi wejść na drewnianą skrzynkę - to twoja scena, komunisto. Gadaj, co czerwoni mówią o Południowej Afryce.
Byłem gotowy umrzeć z aparatem w ręku. Gdy studenci, biorący udział w demonstracjach, chcieli powstrzymać nas przed fotografowaniem, w obawie, że wszyscy trafimy do więzienia, mówiłem im: walka bez dokumentacji nie jest walką. Nikt się o niej nie dowie. Świat musi się dowiedzieć.
Czy łączyła pana z Mandelą przyjaźń, czy wyłącznie profesjonalna relacja?
- Poznałem Mandelę jako prawnika. Nie miałem z nim jednak nic wspólnego. Kontakt nawiązałem z nim dopiero, gdy mój ojciec został aresztowany i poprosiłem Mandelę o pomoc. Powiedział, że niestety nie może pomóc. Już wtedy był znaną postacią. Wkrótce potem został aresztowany za nawoływanie do strajków.
Był znaną osobistością, ale przywódcą stał się dopiero po swoim aresztowaniu. Gdy został oskarżony o zdradę, dostał dożywocie i wywieziono go do więzienia na Robben Island, usłyszał o nim świat. Otrzymałem pozwolenie na przyjazd na wyspę, dostałem pół godziny. Zrobiłem zdjęcia Mandeli w jego celi i na terenie więzienia.
Czy podejrzewał pan, że fotografuje przyszłego prezydenta?
- Nie. Mandela był wtedy tylko jednym z wielu bojowników, uwięzionych za swoją walkę o wolność dla ludzi. Ale to on stał się symbolem.