Fiedorczuk: Wszystko zostawia ślad. Nasz świat się już zmienił
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Konsekwencje pandemii czy wojny w Ukrainie zobaczymy za kilka, czy kilkanaście lat. Ale na pewno pokolenie, które teraz dorasta, wchodzi w świat zupełnie inny niż my. I on jest dużo bardziej przerażający. Stres związany z sytuacją na świecie nas przytłacza. I to jest doświadczenie powszechne – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Natalia Fiedorczuk.
Anna Śmigulec: Jak się pani czuje?
Natalia Fiedorczuk, psychopedagożka, psychoterapeutka w trakcie szkolenia, pisarka, autorka książek dla dzieci, publicystka, kompozytorka, wokalistka: W porządku, dziękuję bardzo.
Pytam zupełnie poważnie i ze szczerym zainteresowaniem. Bo mam poczucie, że za rzadko pytamy o to innych i samych siebie.
Ja już w sobie wyrobiłam ten nawyk, że codziennie pytam siebie samą: "Jak się czuję?". Ale wyrobienie go zajęło mi lata i stanowi istotny element dbania o swoje zdrowie psychiczne. Więc staram się to robić.
Z drugiej strony, nauczyłam się też, że nie zawsze i nie z każdym warto się dzielić szczegółami swojego samopoczucia, raczej ograniczać się do sytuacji, w których się czuję bezpiecznie. Ale siebie samą pytam codziennie, dzisiaj też siebie spytałam i czuję się dobrze.
Mówi pani, że zdrowie psychiczne to paliwo życia i że dzieciaki, które pani uczy, na szczęście już o tym wiedzą.
Tak, moi uczniowie zaskakująco dobrze rozumieją, że zdrowie psychiczne to nierozłączna część naszego zdrowia w ogóle. I zupełnie spontanicznie potrafią powiedzieć na głos, przy całej klasie: "Przepraszam, dzisiaj wcześniej wychodzę, bo mam wizytę u psychologa". Swobodnie mówią też: "No tak, połowa z nas jest na lekach psychotropowych".
Tylko że ja uczę w szkole niepublicznej, z innym programem niż systemowa. Zatem istotny jest fakt, że mam znacznie większą swobodę w prowadzeniu zajęć i nie jestem uwiązana podstawą. W dodatku mój przedmiot to sztuki wizualne. Na moich lekcjach uczniowie mają większą swobodę niż np. na matematyce.
Często szukam zaczepienia w rzeczywistości albo zaczynam od jakiegoś problemu związanego z kulturą w ogóle i zaczynamy od dyskusji. Kiedy okazuje się, że jestem ciekawa ich zdania, to szybko się otwierają i przechodzą do tego, co dotyka ich samych i stanowi ich rzeczywistość.
Np. pracowaliśmy nad różnymi kreatywnymi sposobami rozwiązywania social issues - problemów społecznych. Próbowaliśmy znaleźć takie, które dotykają ich samych. Oczywiście, bardzo istotne okazały się zmiany klimatyczne, ale też zdrowie psychiczne. I tolerancja na różnorodność wynikająca z tego, że każdy z nas trochę inaczej funkcjonuje - między innymi w obrębie zdrowia psychicznego.
Stało się to szczególnie widoczne i uciążliwe po doświadczeniu pandemii, kiedy brakowało nam kontaktu i interakcji z innymi. Każdy z nas tego doświadczył, niezależnie od tego, czy miał wcześniej do czynienia z kryzysami i załamaniami zdrowia psychicznego, czy nie.
Po prostu zostaliśmy do tego zewnętrznie przymuszeni. I zaczęliśmy czuć, jakie szkody potrafi czynić takie ograniczenie interakcji i jak bardzo stanowią one motor naszego życia. Tak samo zdajemy sobie sprawę z istoty zdrowia fizycznego, kiedy zaczynają dotykać nas choroby.
A młodzi ludzie i nastolatki są jak kanarki w kopalni: jako pierwsi odczuwają konsekwencje, w szczególności te związane z emocjami. Z racji wieku nie mają utrwalonych sposobów na samoregulację i najbardziej potrzebują kontaktów społecznych, bo to one są najważniejsze dla nich w tym momencie rozwoju.
To wtedy dokonuje się proces indywiduacji i kształtuje się ich tożsamość – trochę w opozycji do rodziców, trochę w porównywaniu się z rówieśnikami; w szukaniu cech wspólnych i różnic. Grupa staje się bardzo istotna. A jeżeli młodzież przez ostatnie dwa-trzy lata była pozbawiona kontekstu grupy rówieśniczej, to prawdopodobnie wydarzyły się rzeczy, z których konsekwencji nie do końca zdajemy sobie jeszcze sprawę.
Ale z zewnętrznych objawów tych zmian dostrzegam, że młodzież stała się bardziej otwarta w mówieniu o tym, że źle się czuje. Po prostu. I się tego nie wstydzi, co uważam, za bardzo dobry znak.
Jak oni o tym mówią? Bo pani jest psychopedagożką i używa fachowego języka, ale oni pewnie opowiadają o tym inaczej.
Oczywiście, nie mówią jak psychoterapeuta i nie roztrząsamy ich problemów, jak na terapii grupowej. Po prostu charakter zajęć, które prowadzę, jest dosyć luźny. To nie jest przedmiot akademicki. To szkoła, w której kładzie się spory nacisk na rezultaty, dzieci są bardzo ambitne, a moje zajęcia są dla nich oddechem. Przychodzą, siadają na ławkach i rzucają: "O Boże, może dziś porobimy coś fajnego".
Zobacz także
I jeżeli mamy w planie jakieś prace manualne, to "przy robocie"zaczynają się otwierać i zwyczajnie rozmawiać. Trochę między sobą, trochę ze mną. Opowiadają o swoich doświadczeniach i o tym, co dla nich trudne. Że ciężko im się odnaleźć, że czują się przeciążeni.
Zaczynają od zwykłego: "Ale fajnie, dzisiaj możemy trochę odpocząć! Bo mamy plastykę." Nie chcę opowiadać o szczegółach - że ten powiedział to a ten tamto, ale generalnie istnieje w naszej relacji przestrzeń na swobodną rozmowę, trochę jak w takiej terapii zajęciowej. Oni się w tym odnajdują i otwierają. I zaczynają być bardziej w kontakcie ze sobą.
Czyli pandemia była dla nich granicznym doświadczeniem. A inne rzeczy, jak wojna w Ukrainie, też przekładają się na ich życie i samopoczucie?
Wojna bardzo przełożyła się na szkolne nastroje. Od kiedy wybuchła, dużo o tym rozmawialiśmy. Warto jednak pamiętać, że ja jestem względnie profesjonalnie przygotowana, w jaki sposób otwierać takie dyskusje, nie podsycając trudnych emocji, złości czy lęku.
Tym bardziej że w naszej szkole pojawili się nowi uczniowie z Ukrainy, którzy uciekli przed wojną, a szkoła zaangażowała się w działania pomocowe. Zmodyfikowałam więc program i np. półtora miesiąca poświęciliśmy na dyskusje o tym, czym się różni sztuka od propagandy, o tym, jaki wpływ na kulturę ma wojna i kryzys. To dało pretekst do rozmów i działań skierowanych na to, jak oni sami w tym wszystkim się czują.
Wyraźnie tego potrzebowali. Może dlatego, że to się dzieje tuż obok nas, że w szkole jest punkt recepcyjny, w którym nocowali uciekinierzy z terenów wojennych, że organizowaliśmy zbiórki i inne społecznie pożyteczne działania. Że z jednej strony zyskali poczucie sprawczości, a z drugiej doświadczyli różnych uczuć, często sprzecznych. Np. mobilizacja do pomocy. Skąd się bierze? I poczucie bycia zjednoczonym w tej pomocy – które jest bardzo karmiące i budujące. Odczuwamy podobne emocje i w dodatku możemy o tym porozmawiać. A rozmowy, które bazują na tym silnym komponencie emocjonalnym, bardzo nas do siebie przybliżają.
To, o czym pani opowiada, brzmi trochę jak utopia.
Tak, mam świadomość, że nasza szkoła jest fajna i działa poza podstawą programową, a mnie nie dotykają frustracje związane z uczeniem w szkole systemowej i mam dużą swobodę.
Ale tak można pracować z nastolatkami w innych miejscach. Ja akurat uczę w szkole od niedawna. Wcześniej miałam do czynienia z nastolatkami jako edukatorka i pedagożka w różnych mniej formalnych strukturach: świetlicach terapeutycznych, przy instytucjach kultury czy organizacjach pozarządowych. Zajmowałam się uczeniem kreatywności i pracą z pogranicza treningu interpersonalnego i sztuki.
I robiłam to podobnie, jak teraz działam w szkole: rozmawiałam z młodymi ludźmi przez wspólne działanie. Wiem, że jest to dobry sposób, bo wypróbowałam to sama jako nastolatka, choćby grając w garażowych zespołach alternatywnych.
Oczywiście, nie zawsze przebiega to zgodnie z planem. Np. kiedyś chciałam zrobić z moimi uczennicami elementy medytacji mindfulness, czyli uważnego bycia tu i teraz. Poszłyśmy do parku, akurat była ładna pogoda, a klasa nieustannie rechotała: tu przeszedł pies i zaszczekał, tu przeleciała mucha, ktoś zapadł w drzemkę. Ale w tym też jest energia - że nie wszystko leci zgodnie z programem. A ja mogę sobie na to pozwolić, bo jestem ciekawa tego, kim są ci młodzi ludzie.
Czyli miała pani kontakt z dziećmi z różnych środowisk. Ma pani poczucie, że one potrzebują pomocy?
Oczywiście, że dzieci potrzebują pomocy. Co więcej, mają już taki odruch, że tej pomocy poszukują. Niestety, nie zawsze znajdują wsparcie w domu rodzinnym. Tu wtrącę ważną rzecz: jestem wielką fanką mediów społecznościowych i odkąd uczę w szkole, zaczęłam korzystać z TikToka, bo to z niego korzystają teraz dzieci. Jest dostosowany do tej koncentracji uwagi, jaką mają młodzi ludzie, którzy wyrośli już w stu procentach w świecie cyfrowym. I tam też jest dużo treści dotyczących zdrowia psychicznego, co mam wrażenie, przekłada się na ich większą świadomość.
A z rodzicami nastolatki zawsze mają konflikt - doświadczamy tego od pokoleń, ale z drugiej strony mają one ogromną potrzebę, żeby ci rodzice byli blisko. I akurat pokolenie moich rówieśników i osób trochę starszych, czyli 30-40-latków, które mają już nastoletnie dzieci, nie zawsze jest w stanie na to zapotrzebowanie odpowiedzieć.
Bo sami przecież – jako pokolenie boomerów czy millenialsów – byliśmy w deprywacji emocjonalnej, czyli mieliśmy niezaspokojone potrzeby ciepła i miłości. Wyrośliśmy w przekonaniu, że nasz potrzeby emocjonalne nie są ważne i nigdy nie zostaną zaspokojone. A żeby dać dziecku wsparcie emocjonalne, trzeba samemu być stabilnym i nie czuć zagubienia. W przeciwnym razie to jest tak, jak byśmy chcieli zrobić komuś sztuczne oddychanie, kiedy sami mamy atak astmy.
Zresztą, często kryzys dziecka to naprawdę nie tylko kryzys dziecka, lecz całej rodziny. Taki sygnał ostrzegawczy, pobudka: coś jest nie tak, zatrzymajmy się i zwróćmy uwagę na to, jak wyglądają nasze relacje. I dzieci podejmują takie próby, które nam, jak o dorosłym wychowanym w tym dużym piętnie problemów ze zdrowiem psychicznym, wydają się końcem świata. Że dziecko zaczyna mieć objawy depresyjne, zaczyna się samookaleczać albo ma próbę samobójczą. To bardzo częsty scenariusz. A rodzic nie rozumie: "Ale przecież mamy dobry kontakt!". Tyle że mama i tata są zajęci, mają inne dzieci, mają pracę, własne kryzysy…
Tymczasem dziecko cierpi i następuje moment załamania - dziecko ląduje na izbie przyjęć. I dopiero wtedy następuje przebudzenie, podczas którego rodzic sam potrzebuje zgłosić się gdzieś, gdzie otrzyma wsparcie. Pojawia się szansa, że cały rodzinny system zacznie zdrowieć i będziemy w stanie dawać sobie nawzajem takie oparcie, jakiego potrzebujemy.
No właśnie, wspomniała pani o tym, że z pani otoczenia co najmniej pięcioro nastolatków trafiło do szpitali psychiatrycznych.
To nie jest tak, że kiedyś tego nie było. Owszem, zdarzało się, tylko było zamiatane pod dywan. I rodzice, którzy doświadczali takiego kryzysu ze swoim dzieckiem, o tym nie rozmawiali.
A próba samobójcza nie zawsze jest oznaką, że dziecko nie chce już żyć - chociaż każdą z nich powinniśmy traktować poważnie. To oznaka, że dziecko jest bezradne, przytłoczone problemami i nie widzi wyjścia ze swojego stanu.
Jeśli chodzi o samookaleczenia - często są one przyczynkiem, żeby dziecko zostało przyjęte na oddział i dopiero kiedy te akty się powtarzają, jest traktowane jako zagrożenie życia. I oczywiście tak powinno być traktowane od strony medycznej, natomiast w systemie wewnętrznym dziecka jest to rodzaj samoregulacji. Sposób na przyniesienie sobie samemu ulgi, w sytuacji, w której dziecko doświadcza dużego bólu psychicznego, z którym nie jest w stanie sobie poradzić.
Akt naruszenia ciała zaczyna przypominać kompulsywny odruch - neurotransmittery, takie jak dopamina czy noradrenalina wydzielają się intensywniej i system wraca do chwilowej równowagi.
Samookaleczenia przerażają. Bywa to spostrzegane - szczególnie przez rodzica - jako próba zamachu na własne życie i dziecko trafia do szpitala psychiatrycznego. I cierpiące, wyrwane z domu rodzinnego, może się tam powtórnie straumatyzować.
Ale często to nie jest wina specjalistów, tylko całego niewydolnego systemu. Bo specjaliści, którzy decydują się na pracę z dziećmi, zazwyczaj są świetni. Robią wszystko, żeby to dziecko stanęło na nogi, bez stygmatyzacji, bez piętnowania, bez: "Boże, co ty zrobiłeś?!". Bo dziecko i tak już myśli w ten sposób i czuje się okropnie.
A co jest pod tym wołaniem o pomoc?
Potrzeba: "Zauważ mnie. Zobacz, jestem tutaj. Porozmawiaj ze mną". Pokolenie, które teraz dorasta, wchodzi w świat zupełnie inny niż my. I on jest dużo bardziej przerażający. Stres związany z sytuacją na świecie, i to taką, która naprawdę wkracza w nasze życie: że mamy zagrożenie wojną, że przez ostatnie lata żyliśmy w zamknięciu – to wszystko nas przytłacza.
I to jest doświadczenie tak powszechne, że nawet nie mamy punktu odniesienia, żeby porównać, co się działo z tymi, których to nie dotknęło, bo wszystkich dotknęło. To, że sytuacja jest po prostu niestabilna – ekonomicznie, klimatycznie, politycznie. Normalnie dziecko mogło planować, fantazjować o swojej przyszłości. Ja też tak robiłam, też zastanawiałam się jako nastolatka, co bym chciała robić w swoim życiu, jak je ułożyć, żeby być szczęśliwą, i co bym chciała osiągnąć.
A teraz mamy widmo zagrożenia zewnętrznego, że wszystko może się rozpaść. I tego lęku doświadczają i dzieci, i rodzice.
Czyli w przypadku dzisiejszych dzieci i nastolatków to już nie jest lęk: "O Boże, do jakiej szkoły zdam, jak będzie wyglądać moja przyszłość?", tylko: "Czy ja w ogóle mam przyszłość?".
Kiedy stajemy się dorośli, stwarzamy sobie takie modele zachowania i regulacji, które budują naszą odporność psychiczną, fachowo zwaną rezyliencją. Dzięki nim jesteśmy w stanie przezwyciężyć trudności. Np. pierwszy raz doświadczamy rozstania z partnerem, choroby bliskiej osoby czy nawet urodzenia dziecka, kłopotów zawodowych. Jeśli poradzimy sobie z tą sytuacją, to powstaje w naszej głowie przeświadczenie, że ten kryzys mija i będziemy w stanie zaadaptować się do nowej sytuacji, ale potrzeba na to czasu.
Np. kiedyś mnie wyrzucono z pracy i wiadomo, że to było smutne i nieprzyjemne. Ale jak przydarzyło mi się to drugi raz, to byłam w stanie powiedzieć sobie: "No trudno, jest to przykre i czuję się beznadziejnie, i moje poczucie własnej wartości chwilowo się załamało, ale kiedy to samo spotkało mnie już wcześniej, to przecież sobie poradziłam. Przeżyłam i znalazłam następną pracę".
Młodzi ludzie (przed 25. rokiem życia) mają jeszcze nie do końca rozwiniętą korę przedczołową odpowiedzialną za procesy poznawcze "wyższego rzędu". To kora przedczołowa zawiaduje funkcją wykonawczą, która pomaga sobie radzić w skomplikowanych sytuacjach. Zatem trudniej jest im planować strategie i nawet doświadczać takiego racjonalnego samouspakajania. Lęk, smutek, bezradność - to wszystko bardziej ich dotyka. Bo my, jako stetryczali już nieco dorośli, wiemy, że jeżeli na horyzoncie pojawią się problemy, to jesteśmy w stanie znaleźć punkt odniesienia w naszym życiorysie: było trudno, ale sobie poradziliśmy. I to pozwala nam zmniejszyć lęk. A młodzi - z racji mniejszych doświadczeń i samego, biologicznego momentu rozwojowego - niekoniecznie, zatem m.in. dlatego ich emocje są bardziej rozhuśtane i niestabilne.
No dobrze, czyli dzieci potrzebują pomocy. Ale czy ją dostają?
Nie zawsze. Ponieważ jest za mało psychoterapeutów i specjalistów pracujących z dziećmi i z młodzieżą. Za mało zrozumienia perspektywy takiej młodej osoby. A do tego pojawia się strach, że jeżeli będziemy mówić, że młodzież ma myśli samobójcze, albo się samookalecza, to zadziała jak samospełniająca się przepowiednia: że będzie "tego" jeszcze więcej.
Mówienie o tym stanowi tabu i jest trudne. Jeśli moje dziecko ma problemy, to ja nie dałem rady jako rodzic. Czyli tabu nie w sensie: "O, wariaci, szaleńcy!", tylko że rodzic czuje, że poniósł porażkę. I musi się skonfrontować z tym, co myśli o sobie jako matka czy ojciec.
Czasem też rodzic nie chce iść do szkoły i mówić, że dziecko ma problemy i potrzebuje pomocy, bo zwyczajnie nie ma zaufania do instytucji. Obawia się, że skoro dziecko przejawia jakieś "złe" zachowania, to zostanie uruchomiona opieka społeczna, a rodzica spotka jakaś straszliwa kara. Ważne też, że u dziecka trudności przejawiają się inaczej niż u dorosłych. Np. depresja czy ukryty kryzys u dziecka może wyrażać się poprzez zaburzenia zachowania, czyli tzw. bycie niegrzecznym, opornym, wchodzeniem w konflikty, w zachowania nałogowe i kompulsywne. Albo poprzez problemy psychosomatyczne: bóle brzucha, bóle głowy, migreny, wymioty, itd.
Zdarzają się też sytuacje, w których dziecko samo zgłasza: "Ja mam depresję, chcę iść do psychologa". A rodzice reagują: "Skądże! Wszystko z tobą w porządku. Co to w ogóle za pomysł!". Rodzice nie chcą uznać, że problem istnieje i jest to ich obrona przed zmianą. Powiedzenie "Wymyślasz! Po prostu za dużo siedzisz w tym internecie" może stanowić strategię - chociaż mało rozwojową - w którym istniejący system rodzinny będzie podtrzymany. Tymczasem konfrontacja i uznanie kryzysu to proces, w którym uczestniczy cala rodzina.
W terapii rodzinnej istnieje pojęcie "zidentyfikowanego pacjenta" - w wadliwie funkcjonującym systemie rodziny to właśnie ta osoba przejawia zachowania, które odzwierciedlają konflikt trawiący wszystkich jej członków. Czasem "najwrażliwsze" dziecko trafia do psychiatry albo wręcz do szpitala i kiedy dochodzi do momentu pracy z rodziną, okazuje się, że tato jest emocjonalnie nieobecny, bo ucieka w alkohol albo pracę, zaś mama od dobrych dziesięciu lat funkcjonuje we współuzależnionym wypaleniu. Nie każdy - i mówię tutaj o dorosłych! - ma siłę i zasoby, żeby się z taką prawdą konfrontować.
T. S. Elliot pięknie napisał o tym w sztuce "Zjazd rodzinny": "Możliwym jest//Że stanowisz sumienie swojej nieszczęśliwej rodziny//Ptakiem, który wypuszczono do lotu przez oczyszczający płomień".
Mówi się, że na psychoterapię nie da się nikogo zaciągnąć siłą, a klient sam musi chcieć zmiany. W przypadku dzieci jest o tyle trudniej, że na terapię muszą wyrazić zgodę prawni opiekunowie, nawet jeśli sami nie będą wchodzić z potomkiem w proces terapeutyczny. Tymczasem, szczególnie w takich rodzinach, gdzie jest niewielka motywacja całego systemu do radykalnej zmiany, to właśnie dziecko może bardzo potrzebować bezpiecznej przestrzeni gabinetu. Szczególnie jeśli nie ma tej przestrzeni w domu, a bardzo cierpi.
Ale nawet kiedy psycholog szkolny powie: "Proszę państwa, a może terapia rodzinna?", niektórzy rodzice reagują: "Ja nie mam czasu. A w ogóle co to za pomysły? To dziecko jest! To z nim jest problem, nie ze mną".
I wtedy- jako osoby z zewnątrz, nienależące do tej rodziny - możemy jedynie wspierać to dziecko. I czekać, aż skończy 18 lat i będzie mogło samo o sobie decydować. .
Ale najważniejsze: cały system wsparcia zdrowia psychicznego jest niewydolny. Od kilku lat dużo się o tym mówi, ale jedyne co wzrasta to zapotrzebowanie na ten sektor ochrony zdrowia. W praktyce wygląda to tak, że dostanie się do psychologa czy psychoterapeuty, który pracuje z dziećmi, nawet prywatnie i odpłatnie, graniczy z cudem.
Nawet jeśli dziecko samo zgłasza problem pedagogowi czy psychologowi szkolnemu, ten może pomóc tylko w pewnym zakresie. Nawet kiedy rodzice decydują: "Dobrze, no to terapia" i szukają w okolicy poradni, zderzają się ze smutną rzeczywistością, że wolnych terminów nie ma. Trzeba czekać. I często czeka się tak długo, że dziecku się tak pogarsza, że trafia na oddział.
Nie sposób umówić się na wizytę u psychiatry dziecięcego, więc dziecko trafia do niego dopiero w szpitalu, po próbie samobójczej, kiedy już jest bardzo źle i kryzys już rozkręcony na ostro. A wystarczyłoby mądrze poprowadzić to dziecko i leczenie, żeby do tego kryzysu w ogóle nie doszło.
Znam przypadek, w którym nastoletnia dziewczynka trafiła do szpitala po próbie samobójczej – tam też została zaopiekowana i ustabilizowana – i dopiero tam zdiagnozowano u niej ADHD. Okazało się, że to ono było źródłem jej problemu. Okazało się, że ma specyficzny układ nerwowy, który sprawia, że jest bardziej podatna na kryzysy emocjonalne.
Znalazła się w trudnym momencie życia: zaraz miała iść do szkoły średniej, za sobą miała lata izolacji w pandemii, następnie konflikty w klasie. Kiedy specjaliści zaczęli z nią pracować w tym kierunku i ta dziewczynka była w stanie zobaczyć, że to nie jej wina, że tak się czuje i że ma po prostu inny układ nerwowy, a nie jest gorsza czy wadliwa, zaczęła zwyczajnie…lepiej żyć.
Wiem, jak to jest, bo sama jestem neuroatypowa: mam ADHD i jestem w spektrum autyzmu. Czyli mam diagnozy psychiatryczne, za które jeszcze 50 lat temu mogłabym trafić do zamkniętego ośrodka. Na szczęście rodzice od początku mnie wspierali. Mimo że diagnozy dostałam w wieku dorosłym, to z trudnościami emocjonalnymi zmagam się od wczesnego nastolectwa. Zmagam się - ale z powodzeniem. Korzystam ze wsparcia i jest to mój zdrowotny priorytet.
Zdarza się, że te zaburzenia neurorozwojowe są diagnozowane dopiero na oddziale. I to jest straszne, że nikt nie zauważył i nie pokierował tym dzieckiem i całą rodziną wcześniej. Bo później cała praca nad wyprostowaniem tej traumy - że to się rozkręciło, że doszło tej próby samobójczej czy samookaleczania - jest dużo bardziej skomplikowana.
Mówi pani, że nie sposób się dostać. To ile trzeba czekać?
Na NFZ? Miesiącami, a nawet latami. I dotyczy to nie tylko dzieci i nastolatków. One są najbardziej narażone i najmniej zaopiekowane, ale to problem wszystkich grup wiekowych.
Zobacz także
Jeżeli kogoś nie stać, żeby opiekę psychologiczną otrzymać prywatnie, to jest droga przez mękę. Do "dobrych" gabinetów prywatnych i doświadczonych specjalistów też czeka się dosyć długo.
A jak z pokoleniem dorosłych ludzi i ich zdrowiem psychicznym? Jak ono sobie radzi bądź nie radzi?
W Polsce mamy dosyć dobrze zaopiekowaną przez samorządy kwestię terapii uzależnień, współuzależnień i DDA – dorosłych dzieci alkoholików. I to są miejsca, w których najszybciej można się nieodpłatnie dostać do specjalisty. Wprawdzie to specjaliści terapii uzależnień, ale zazwyczaj są nimi psychologowie, po szkoleniu terapeutycznym i ze sporym doświadczeniem. Bo, nie ukrywajmy, w Polsce problem uzależnień jest dosyć palący. Głównie od alkoholu.
Bo jak Polacy sobie radzą z problemami psychicznymi? Bardzo często uciekają się do substancji psychoaktywnych albo do zachowań kompulsywnych - bo to jest najłatwiej dostępna forma rozładowania napięcia. Ale jeśli chce się dobrze funkcjonować w grupie albo w rodzinie, to zazwyczaj tego rodzaju patent szybko przestaje wystarczać i przekształca się w uzależnienie i współuzależnienie.
Przychodni, w których prowadzone są terapie uzależnień i współuzależnienia jest prawie tyle samo, jeśli nie więcej, co refundowanych poradni zdrowia psychicznego. Dobrze, bo od tego można zacząć zdrowienie. Załóżmy, że mamy mężczyznę przed czterdziestką, który wpada w tzw. wysoko funkcjonujący alkoholizm.
Prawdopodobnie czuje się wypalony w pracy zawodowej, odzywają się traumy z dzieciństwa, brakuje mu poczucie sensu i celu, jest też rozczarowany swoim życiem albo małżeństwem. Do tego nigdy nie nauczył się wyrażania uczuć, a nawet nie akceptuje tych uczuć, które się w nim pojawiają. I wtedy świetnym lekarstwem i samoleczeniem okazuje się ucieczka w jakąś substancję psychoaktywną: marihuanę, alkohol, mefedron, dopalacze lub w zachowanie kompulsywne: uzależnienie od seksu, od porno, hazard.
I kiedy taki człowiek zdecyduje się na trzeźwienie, to w pewnej chwili musi zacząć drążyć: co sprawia, że sięgnął po tę substancję, która zaczęła wpływać na niego destrukcyjnie? I tam już trzeba głębiej pogrzebać i trochę nad sobą popracować. Ale jak już raz się wejdzie do tej rzeki, to dostaje się drogowskazy i wsparcie.
Z kolei, jeżeli chodzi o pokolenie kobiet w moim wieku, to mamy podobny mechanizm zachowań kompulsywnych, tylko że częściej są to problemy związane z jedzeniem. Czyli wszelkiego rodzaju historie związane z wizerunkiem, z sylwetką, zaburzenia odżywiania, kompulsywne objadanie, niedoleczone zaburzenia odżywiania z okresu nastoletniego. Bo np. ja dorastałam pod koniec lat 90. i zderzyłam się wtedy z kulturą bycia piękną, szczupłą, wyfotoszopowaną modelką.
Może dzisiejsze pokolenie dziewczyn, które wyrastają w klimacie body positivity, nie czuje już takiej presji, bo ma więcej przykładów, że ciała są różne. W każdym razie fiksacja na ciele też jest formą odwrócenia uwagi od tego, co się z nami dzieje naprawdę. Zaczynamy się na tym koncentrować, więc nie musimy się zajmować swoim wewnętrznym światem emocjonalnym, poczuciem krzywdy czy zranieniem, i innymi rzeczami, z którymi sobie nie radzimy.
Oczywiście, nie twierdzę, że nie ma mężczyzn z zaburzeniami odżywiania i kobiet, które uciekają w uzależnienia. Ale to jednak najczęstsze scenariusze. Jest to forma samoleczenia, samoukojenia. Znalezienie sobie czegoś, co odwróci uwagę i czegoś, co nam trudne, nieakceptowane emocje wyreguluje.
Czy działa? Owszem. Gdyby nie działało, to nie mielibyśmy w Polsce całych pokoleń dorosłych dzieci alkoholików. Zachowanie kompulsywne czy substancja będzie działać, ale na krótką metę. Nie sprawi, że sięgniemy głębiej do tego, co nami kieruje. Zacznijmy od tego, że już następnego dnia zaczniemy odczuwać negatywne skutki naszej "kuracji", np. kaca po alkoholu albo ból brzucha po nocnym objadaniu się. Wówczas pojawi się wstyd i poczucie winy - kolejne niefajne uczucia, które będą domagały się "wyregulowania" ich substancją lub nałogowym zachowaniem.
Zwykle pod naszymi zaburzeniami nastroju czy zaburzeniami depresyjnymi zakopane są głębokie deficyty i problemy wyniesione z domów rodzinnych. Doświadczyliśmy niemal pokoleniowo traum na etapie budowania wzorców przywiązania. Brakuje nam bezpiecznej więzi, całe życie musieliśmy być dzielni i silni. Rodzice bywali przemocowi, niedostępni, uzależnieni, albo niedojrzali - czyli to nas, dzieci, obsadzali w roli dorosłych i dojrzalszych. Od małego dźwigaliśmy więcej, niż byliśmy w stanie unieść.
Nasi rodzice z kolei byli dziećmi swoich rodziców, którzy dorastali w cieniu wojny. A wtedy nawet nie chodziło o to, żeby się dobrze czuć, tylko żeby przeżyć. O tym, czego się doświadczyło, "po wszystkim" zwyczajnie się nie mówiło. Moi nieżyjący dziadkowie byli wręcz modelowymi obywatelami powojennej Polski - nauczyciele, przewodnicy PTTK, zaangażowani pedagodzy, społecznicy. Oni uciekali w pracę, bo nie umieli poradzić sobie w rodzinie i relacji. Miało to ogromny związek z ich osobistym doświadczeniem II wojny światowej - straszliwą przemocą. jakiej byli świadkami i ofiarami.
Nawet jako wnuczęta owego straumatyzowanego pokolenia nieszczególnie mieliśmy szansę na otrzymanie tego, czego współczesny świat od nas wymaga. Ponadto dość boleśnie zderzyliśmy się z kulturą sukcesu. Ja sama wchodziłam na rynek pracy już w okresie umów śmieciowych i załamania się kapitalistycznego hurraoptymiznu na początku lat 2000. Już nie można było wsiąść do tej wspaniałej karuzeli i dać się ponieść - że się zaczynało pracę w dużej korporacji i zajmowało od razu wysokie stanowisko. Moje wczesne lata dorosłości były pozbawione takiej stabilizacji, mimo lat zainwestowanych w edukację i rozmaite pożądane umiejętności.
Wielu z nas doświadczyło tego zachwiania bezpieczeństwa.
Tak. A jak się nie doświadcza takiego wewnętrznego poczucia bezpieczeństwa, do którego również przyczyniają się pozytywne pierwsze doświadczenia z bycia dorosłym, to często się je lokuje w fiksacji na finansach, w materialnej stronie życia, w statusie i prestiżu, na przykład w odniesieniu do wychowania dzieci. Bardziej myślimy o tym, żeby mieć hajs na wysłanie dziecka do prywatnej szkoły, niż jak zbudować z nim zdrową relację, która da mu lepszą bazę niż jakakolwiek placówka edukacyjna.
Wpadamy w pułapkę: jesteśmy zmęczeni tym, że dzieci od nas wymagają – bo dzieci są potwornie absorbujące i wymagające emocjonalnie – zatem uciekamy w robotę, żeby "kupić" te usługi na wolnym rynku. Tylko tego nie za bardzo da się kupić. Sami nie wiemy, skąd brać siłę, energię i zasoby emocjonalne do tego, żeby naszym dzieciom dawać to, co chcemy. Bo pamiętamy, czego sami nie dostaliśmy od naszych rodziców. I kiedy dzieci się pojawiają, a potem rosną, to wszystko nam się przypomina. Trochę zaczynamy własnych rodziców rozumieć, ale trochę jesteśmy wkur…
Ludzie na takim etapie życiowym często trafiają do gabinetu, bo poważnie załamuje im się świat. Nie są już w stanie funkcjonować jak dawniej, zaczynają cierpieć na chroniczne objawy z ciała, których nie da się w żaden sposób wytłumaczyć chorobą czy kontuzją. Kiedyś się na to mówiło nerwica. Tymczasem jest to rodzaj maski, poprzez którą ciało nas informuje, np. że powinniśmy zwolnić, że za dużo pracujemy, że nie jesteśmy w kontakcie z własnymi emocjami.
Czyli czym ta nerwica może się objawiać?
Teraz się już nie mówi nerwica, tylko zaburzenia lękowe. I ten lęk może się objawiać np. atakami paniki, czyli gwałtownymi stanami, podczas których wydaje nam się, że dostajemy zawału, wylewu albo zawalają się na nas ściany pokoju. Oprócz tego dochodzą objawy depresyjne, bezsenność, poirytowanie, wybuchy złości, apatia, wypalenie, brak apetytu, kompulsje, mam wyliczać dalej?
I jedziemy tak na zmianę - w tych objawach albo na autopilocie, dopóki nie dotknie nas poważna zmiana życiowa: śmierć bliskiej osoby, rozwód, utrata pracy. Albo, kiedy rodzą się nasze dzieci i zaczynamy sobie zdawać sprawę, że nasze własne dzieciństwo nie było takie super. Albo w przypadku innych: dlaczego nie chcemy mieć dzieci. Albo: dlaczego nie wychodzą nam relacje? Dlaczego wybieramy nie takie osoby, które dadzą nam poczucie bezpieczeństwa i stabilności? Bo przecież wszyscy tego szukamy. Dlaczego nie odnieśliśmy sukcesu? I wreszcie - dlaczego nasze dziecko do cholery wylądowało na izbie przyjęć?
Dopiero w o wtedy zaczynamy czuć, że coś jest nie w porządku i jesteśmy gotowi, by przyznać to przed sobą. Miało być jak na amerykańskim filmie: rodzina, praca, biały płotek i labrador, tymczasem wyszedł z tego jeden wielki klops.
W amerykańskim filmie to ja pierwszy raz widziałam, że ludzie chodzą na psychoterapię. A w Polsce to my chyba jesteśmy pierwszym pokoleniem, które ma do niej dostęp.
Psychoterapia przestała stanowić tabu i wtopiła się w krajobraz. Dla niektórych jest to nawet pewien desygnat przynależności do klasy średniej lub wyższej.
Z różnych przyczyn trafiamy do gabinetu, z różnych przyczyn to doświadczenie okazuje się dla nas cenne lub kompletnie nietrafione. Ciągle jest z zawodem psychoterapeuty pewien ambaras, bo żeby zacząć proponować innym płatne usługi w tym zakresie wcale nie trzeba zdać branżowego egzaminu w krajowej komisji. Certyfikacji udzielają polskie i europejskie stowarzyszenia psychiatryczne i psychoterapeutyczne. Coraz popularniejszy robi się sektor tzw. "mental health wellness", czyli usługi trenersko-mentorskie w obrębie np. toksycznych relacji, zaburzeń jedzenia, pozytywnego doświadczenia rozwodu albo żałoby.
Dobrze jest sprawdzić certyfikację specjalisty, do którego się udajemy, spytać o szkołę, w której ramach buduje proces terapeutyczny, zapytać o doświadczenia. To my "zatrudniamy" specjalistę, nie on nas.
Pamiętajmy, że w przypadku poważnych trudności ze zdrowiem psychicznym najskuteczniejsze jest połączenie farmakoterapii i psychoterapii. Leki zapisuje lekarz psychiatra, psycholog - diagnozuje, lub konsultuje, psychoterapeuta - terapeutyzuje. Nawet mniej istotny jest nurt, najważniejsza jest relacja z terapeutą. Bo to ona jest uzdrawiająca. Albo z grupą – bo terapia grupowa też bywa bardzo skuteczna, szczególnie w terapii uzależnionych lub współuzależnionych, ale też osób depresyjnych, z doświadczeniem traumy albo przedłużającej się żałoby.
A co panią denerwuje w podejściu do zdrowia psychicznego w Polsce?
Że system jest niewydolny. Co prawda kilka lat temu powstał program pilotażowy Centrów Zdrowia Psychicznego, bardzo ciekawy i obiecujący. Ale to są działania wyspowe i wciąż nieadekwatne do rekordowo rosnących potrzeb. Tymczasem zmienia się rząd i zawsze ma istotniejsze sprawy do załatwienia niż kryzys zdrowia psychicznego swoich obywateli.
A teraz, w związku z sytuacją na świecie, zapotrzebowanie na pomoc psychologiczną będzie coraz większe. I ponieważ od pandemii dużo mówi się o zdrowiu psychicznym, ludzie zaczynają w ogóle dostrzegać i rozumieć, że ono jest istotne, więc częściej szukają pomocy. Ale odbijają się od ściany. Bo nagle odkrywają, że albo muszą płacić 800 zł miesięcznie za sesje z psychoterapeutą, a nie mają takich pieniędzy, albo muszą czekać rok, aż ktoś powie: "No dobrze, mogę pana / panią przyjąć na NFZ, ale raz miesiącu ". Więc żeby znaleźć pomoc, to trzeba by mieć dodatkowy etat. A paradoks polega na tym, że taka osoba jest w kryzysie i nie ma zasobów, żeby to zrobić.
Więc fajnie byłoby móc po prostu pójść do przychodni tak, jak się idzie z grypą i powiedzieć: "Dzień dobry, źle się czuję, mam kryzys psychiczny i proszę mi powiedzieć, co mam zrobić". Tak w założeniu miały właśnie działać - i często działają wspomniane przeze mnie Centra Zdrowia Psychicznego. Dobrze wyszkolony lekarz pierwszego kontaktu, psycholog, interwent kryzysowy, pielęgniarka psychiatryczna wiedzą jak rozmawiać w takim przypadku i powinni dalej takim pacjentem pokierować.
Oczywiście, ja nie jestem twórcą rozwiązań systemowych, ja je sobie tylko tak wyobrażam i roję: gdyby ta dostępność była większa... Ale na razie jedyne, co mogę robić, to rozbudzać świadomość. W perspektywie, jako osoba, która kształci się na psychoterapeutkę, mogę mieć nadzieję, że kiedyś przynajmniej kilku osobom pomogę.
Denerwuje mnie też, że zdrowie psychiczne jest traktowane jako inny rodzaj zdrowia, którego problemy dotykają albo uprzywilejowanych, albo wyrzutków społecznych. Że to nie dotyczy tego środka, tego przeciętnego Polaka. Tymczasem to dotyczy każdego z nas. I nie chcę, żeby to zabrzmiało złowróżbnie: "Jeszcze zobaczysz. Oby cię to nie dotknęło". Ale prawda jest taka, że może dotknąć.
Kryzys może dosięgnąć każdego, w tym ciebie. Niezależnie od tego, w jakiej rodzinie się wychowałeś, z kim przestajesz, jak drogim jeździsz autem albo jak tanim rowerem.
W kontekście chorób lub zaburzeń: jeden ma cukrzycę, a inny ma chroniczną depresję. Jeden ma ADHD i ciągle gubi kluczyki do auta, a inny ma stwardnienie rozsiane i chodzi tak wolno, że co chwilę trzeba na niego czekać. Jesteśmy inni i jako społeczeństwo ponosimy za siebie nawzajem odpowiedzialność. Inaczej społeczeństwo w ogóle nie ma sensu, jeśli mamy sobie nawzajem nie pomagać.
Zauważyłam jeszcze, że w różnych dyskusjach wybrzmiewa, jakby dbanie o zdrowie psychiczne było jakąś fanaberią.
O zdrowie psychiczne dba się tak, jak o zdrowie w ogóle. Profilaktyka jest bardzo podobna w obu przypadkach. Też chodzi o to, żeby się wysypiać, mieć regularny rytm dobowy, nie przeciążać się pracą i zdrowo odżywiać. Żeby nie nadużywać swojego ciała i nie "korzystać" z niego jak z gadżetu, tylko żebyśmy byli w tym ciele i go słuchali.
A w szkołach przydałyby się zajęcia psychoedukacyjne. Gdybyśmy zaczęli opowiadać młodzieży o mózgu? To on zarządza układem nerwowym, a ten z kolei stanowi centrum sterowania wszystkim w naszym ciele, w tym innymi układami: krwionośnym, oddechowym, trawiennym.
Kilka lat temu ze stołówek szkolnych wycofano cukier, bo stwierdzono się, że wcale nie "krzepi".. O piramidzie żywieniowej uczy od lat. Ale dzieci i dorosłych z chorobą otyłościową wciąż przybywa. Bo problem leży głębiej niż tylko w usunięciu z jadłospisów cukrów prostych. Jedzenie też uzależnia i też ma określony wpływ na funkcjonowanie psychiczne.
Warto mieć tego świadomość i uczulać na to dzieci: Dobrze, żebyś nauczył się rozpoznawać swoje emocje, bo wtedy może wykształcisz w sobie zdrowy mechanizm samoregulacji". Wtedy mamy szansę usunąć przyczynę, a nie tylko przynudzać o piramidzie żywieniowej i zrzędzić "Nie jedz cukru!"
Akurat w szkole, w której uczę, mamy zajęcia z psychologii. Niezwykle ważne jest to, żebyśmy już na tych wczesnych etapach wchodzenia w dorosłość dostawali narzędzia. Ważne jest zapobieganie, a nie tylko zmaganie się z kryzysem, kiedy już jesteśmy w oku cyklonu i leżymy w szpitalu po nieudanej próbie samobójczej.
Co by pani powiedziała temu przeciętnemu Kowalskiemu, którego podobno problemy ze zdrowiem psychicznym nie dotykają?
Trudno jest przyznać przed samym sobą: "Dzieje się ze mną coś złego". Ale jeżeli jest nam ciężko i powiemy o tym przynajmniej jednej osobie, a ona okaże nam zrozumienie i wsparcie, to może zmienić nasze życie.
Z drugiej strony, jeżeli zmienia się zachowanie kogoś bliskiego: nie może spać albo śpi cały czas, jeśli więcej pije, albo zaczyna mniej jeść, albo odczuwa ból i chodzi po lekarzach, ale żaden nie wie, co mu jest, to przyglądajmy się. Nie bagatelizujmy, nie umniejszajmy jego problemom, nie porównujmy: "inni mają gorzej".
Zwykłe "widzę, że jest ci trudno. Co mogę dla ciebie zrobić?" może być przełomem dla osoby osamotnionej i ciężkim kryzysie.
Naprawdę żyjemy w trudnym czasie. I to wszystko, co się dzieje w ostatnich latach, od wybuchu pandemii po wojnę w Ukrainie, w jakiś sposób nas dotyka. Nawet jeśli wydaje nam się, że na nas bezpośrednio nie wpływa. Że przecież nas nie dotyczą i nie obejmują działania wojenne. Ale nasz świat się już zmienił, a poczucie bezpieczeństwa zostało zachwiane. To wszystko zostawia ślad.
Jeszcze nie wiemy, czy to tylko stres, czy już trauma. Ale nie bagatelizujmy tego.
Anna Śmigulec jest dziennikarką Wirtualnej Polski