Fabryka złych snów
Oscary zdominuje nowa fala zaangażowanego kina robionego za prywatne pieniądze. - Nasz produkt to zmiany społeczne, a film jest środkiem do tego celu - tłumaczą ich mecenasi.
23.02.2006 | aktual.: 23.02.2006 10:02
"Ludzie z natury są dobrzy - nawet w Hollywood" - to zdumiewająco naiwne (w kwestii dobroci Hollywood oczywiście) zdanie możemy znaleźć na stronach Participant Production. Wbrew pozorom nie są to jednak strony jakiejś poczciwej organizacji chrześcijańskiej przekonanej, że nawet Terminatora można namówić, żeby został wiejskim wikarym. Prezentują się na nich biznesowi wyjadacze, na czele których stoi 41-letni Jeffrey Skoll, współtwórca eBaya i pierwszy jego prezes, najmłodszy kanadyjski miliarder, 94. na liście najbogatszych "Forbesa" - a takiego człowieka trudno posądzać o naiwność. Jednak Skoll publicznie ową naiwność deklaruje, chcąc kręcić filmy, które "zmienią świat".
Koniec happy endów
Najbliższa oscarowa ceremonia będzie wyjątkowa - nie ze względu na jakiś rocznicowy charakter, ale na zestaw filmów ubiegających się o statuetki w najważniejszych kategoriach. Nie dość, że żaden z pięciu faworytów ("Miasto gniewu", "Monachium", "Good Night, and Good Luck", "Tajemnica Brokeback Mountain", "Capote") nie kończy się zwyczajowym w amerykańskim mainstreamowym kinie happy endem, to jeszcze wszystkie filmy wyrażają głęboki moralny niepokój. Wyparował gdzieś obecny w ostatnich latach optymizm i wiara w zbawczą, a choćby i eskapistyczną moc rozrywki oraz w to, że "show must go on", niezależnie od tego, co dzieje się na zewnątrz fabryki snów. Bo też ta fabryka produkuje coraz częściej koszmary: "Miasto gniewu" opowiada o międzykulturowych zderzeniach (tytuł oryginalny to "Crash") w rasowym kotle, jakim jest Los Angeles. "Monachium" szuka odpowiedzi na pytanie o źródła terroryzmu, "Good Night, and Good Luck" dostrzega paralelę między ciemną epoką makkartyzmu a rządami Busha, "Tajemnica Brokeback
Mountain" dekonstruuje konserwatywną amerykańską mitologię, zaś "Capote" to rzecz o wykorzystywaniu zbrodni dla sławy.
Ale o Oscary w rozmaitych kategoriach walczą również inne filmy "moralnego niepokoju", "Wierny ogrodnik", "Syriana", "North Country", "Historia przemocy" czy "Paradise Now". Ostatnie miesiące dobitnie pokazały, że Ameryka przeżywa dziś boom na kino zaangażowane, coraz częściej porównywany do tego, jaki przetoczył się przez Stany w latach 70. To wtedy właśnie powstały mroczne, często pesymistyczne polityczne thrillery zaliczane dziś do klasyki: "Wszyscy ludzie prezydenta" czy "Trzy dni Kondora".
Tworzeniu takiego kina sprzyjały niespokojne czasy (dogasała zakończona klęską wojna w Wietnamie, a afera Watergate obnażyła zepsucie władzy); dziś jest równie niespokojnie, nic więc dziwnego, że grunt pod zaangażowane kino jest doskonały i że jesteśmy świadkami kolejnej odsłony "hollywoodzkiego radykalizmu" (tytuł świeżo wydanej w USA książki o Hollywood i polityce). Nie wszyscy jednak poprzestają na konstatowaniu smutnych faktów, a już na pewno nie Jeff Skoll.
Budujemy nowy świat!
- Wiele razy słyszałem, że ulice Hollywood są wybrukowane ciałami takich jak ja - opowiada o początkach Participant jej założyciel. Skoll stworzył swoją firmę producencką w 2004 roku, cztery lata po odejściu z eBaya, ciesząc się jak dotąd głównie sławą filantropa chętnie wspierającego innowacyjne projekty ludzi, którzy łączą "pomysłowość z determinacją". Ale równie chętnie wspierał akcje mniej oczywiste - na przykład stworzenia arabskiego dubbingu do filmu "Gandhi" (w wykonaniu palestyńskich aktorów) lub wspólnych pokazów dla żołnierzy izraelskich i palestyńskich. Stąd był tylko krok do produkowania filmów. - Zwykle ludzie chcą znaleźć się w Hollywood z powodów finansowych albo dlatego, że uważają to za glamour - mówi. - Ja wierzę, że filmy to cudowny sposób, żeby zmieniać świat.
Participant Production wyłożyła pieniądze na "Good Night, and Good Luck" George'a Clooneya, "Syrianę" Stephena Gaghana, "North Country" Niki Caro - każdy z tych filmów porusza ważkie kwestie polityczne czy społeczne. Szpiegowska "Syriana" obnaża mechanizmy uwikłania się Ameryki w politykę na Bliskim Wschodzie, zaś w "North Country" Charlize Theron (znów "zbrzydzona", niestety) podejmuje samotną walkę z wykorzystywaniem kobiet pracujących jak ona w kopalniach. Wkrótce światło dzienne ujrzy inny wyprodukowany przez Participant film - "Fast Food Nation" Richarda Linklatera, zaglądający za kulisy przemysłu fastfoodowego - takie "Super Size Me", ale w wersji fabularnej.
Ale dla Skolla i jego ekipy (składającej się między innymi z działaczy organizacji pozarządowych) kino to za mało. - Naszym produktem są zmiany społeczne, a film jest środkiem do tego celu - tłumaczy. Dlatego też każdy produkowany przez firmę Skolla film musi być obowiązkowo wsparty kampanią społeczną o jak największym zasięgu. Premierze "Good Night..." towarzyszyła więc akcja "Report It Now" mająca na celu przekonanie dziennikarzy, przede wszystkim lokalnych, by uważniej spojrzeli na ręce władzy. "Syriana", nazwana przez "The New York Times" ,najbardziej politycznym filmem od czasów Wietnamu" (w Polsce od 3 marca), była pretekstem dla kampanii "Oil Change" (poszukiwanie alternatywnych źródeł energii), zaś "North Country" - dla "Stand Up", która namawia do przeciwstawiania się molestowaniu seksualnemu i przemocy domowej. Kampanie są przy tym organizowane przez cieszące się zaufaniem pozarządowe organizacje, Participant jest tylko łącznikiem - podsuwa organizacjom gotowe produkty do wykorzystania. Tym lepsze,
że firmowane nazwiskami hollywoodzkich gwiazd. Dla tych ostatnich to zaś bez wątpienia doskonała okazja do uszlachetnienia wizerunku i zamanifestowania, że stoi się po tej właściwej (czyli dziś - demokratycznej) stronie. - Z każdym naszym filmem budujemy społeczeństwo obywatelskie - przekonuje Skoll. Pionierów budowy nowego wspaniałego świata nie brakuje, a do drzwi Participant zastukali już tacy rewolucjoniści, jak Salma Hayek, Meg Ryan i Michael Douglas.
Propaganda dobra
Skoll traktuje kino do tego stopnia instrumentalnie, że warunkiem powstania produkcji jest przede wszystkim społeczna nośność tematu. Nawet najdoskonalszy scenariusz, pozbawiony jednak klarownego "przekazu" nie ma tutaj szans. Mimo że dotychczasowe filmy Participant bronią się jakością, trudno nie pomyśleć, że takie podejście do sztuki zalatuje propagandą - jakkolwiek szlachetna by ona była. Jeff Skoll, wygłaszając swoje naiwne tezy o wykorzystywaniu potęgi Hollywood dla czynienia dobra, w gruncie rzeczy sugeruje, że film może być narzędziem politycznej czy ideologicznej manipulacji. Zresztą nie tylko on w to wierzy - potęgę kina postanowił wykorzystać inny człowiek, niezwiązany dotąd z Hollywood Philip Anschutz, miliarder konserwatysta, który sfinansował i wypromował stworzone w duchu chrześcijańskim "Opowieści z Narnii".
I tym chyba różni się najnowsze zaangażowane kino od tego z lat 70., które było echem dramatycznych wydarzeń, ale obnażając ich kulisy, mniej chętnie posługiwało się propagandowymi chwyta mi. Więcej tam było odcieni i niuansów niż w dzisiejszych filmach ,na zamówienie", takich jak "Good Night, and Good Luck", "Opowieści z Narnii" czy "Syriana", które nie są wolne od moralizowania i dydaktyzmu. Nadchodząca oscarowa ceremonia pokaże, czy w walce o statuetki wygra gniew "słuszny", czy ten zrodzony z prawdziwego "moralnego niepokoju" (jak choćby "Tajemnica Brokeback Mountain"). Jedno jest pewne - czerwony dywan będzie nam się w tym roku na pewno kojarzył z rewolucją.