Trwa ładowanie...
21-09-2006 19:40

Emerytury pod znakiem zapytania?

Za reformę emerytalną przeprowadzoną w 1999 roku chwaliła Polskę cała Europa. Dziś już wiadomo, że były to pochwały na wyrost.
W zreformowanym, rzekomo lepszym systemie politycy zostawili bowiem dziury, przez które wyciekają nasze przyszłe świadczenia. Jeśli nic się nie zmieni, wielu Polaków na starość może zostać z pustymi rękami.

Emerytury pod znakiem zapytania?
d2aru6t
d2aru6t

„Kto zarządza składkami wpłacanymi na przyszłe emerytury: państwo czy prywatne firmy?” – takie pytanie José Pineira, były minister pracy w rządzie Augusto Pinocheta, zadał kilka lat temu polskiemu dziennikarzowi. „Państwo” – brzmiała odpowiedź. Ekonomista machnął ręką: „W takim razie to nie była żadna reforma”. Twórca chilijskiej reformy emerytalnej, na której wzorowała się większość krajów świata, trafił w sedno: reforma ubezpieczeń społecznych przeprowadzona przez rząd AWS w 1999 r., która na pierwszy rzut oka przypomina chilijską, w rzeczywistości nie ma z nią wiele wspólnego. Chilijska reforma opiera się na całkowitej prywatyzacji i zdroworozsądkowym założeniu, że każdy obywatel dostanie na starość tyle pieniędzy, ile przez całe życie sobie wypracował. Zmiany wprowadzone przez ekipę Jerzego Buzka polegały na bardzo wybiórczej prywatyzacji i utrzymaniu fikcji „sprawiedliwości społecznej”, czyli założeniu, że jedne grupy społeczne mają obowiązek finansować inne.

Skąd się wzięła reforma?

Do 1999 r. mieliśmy w Polsce system ubezpieczeń społecznych rodem z bismarckowskich Niemiec, polegający na tym, że pokolenie dzieci i wnuków pracuje na emerytury ojców i dziadków. Taki system, w którym wysokość emerytur zależy od relacji liczby osób młodych (pracujących) do starych (niepracujących) miał sens w XIX wieku, kiedy średnia życia wynosiła 45 lat, a jedna kobieta rodziła nawet czwórkę, piątkę dzieci. Stracił go natomiast w wieku XX, kiedy obywatel Unii Europejskiej żyje średnio lat 76, a przeciętna kobieta rodzi w ciągu całego życia najwyżej jedno dziecko. Już w połowie lat 90. eksperci obliczyli, że system wprowadzony przez Ottona von Bismarcka zbankrutuje najpóźniej za 35 lat. Polski rząd był jednym z pierwszych w Europie, który, jak się wydawało, zrozumiał powagę sytuacji i przystąpił do wdrażania zmian. Teoretycznie pierwowzorem rodzimej reformy emerytalnej była ta, którą w roku 1981 przeprowadziła w Chile ekipa generała Augusto Pinocheta. W praktyce polska reforma okazała się parodią
chilijskiej.

Jak to zrobiono w Chile, a jak zepsuto w Polsce

W książce „Dzwonek dla kota – bitwa o reformę emerytalną” José Pineira wyjawia, że tajemnica sukcesu przygotowanych przez niego zmian tkwi w ich... logice i prostocie. System chilijski jest przejrzysty: obywatele mają obowiązek odkładania na poczet przyszłej emerytury 13 proc. swoich dochodów, ale mogą sami zdecydować, czy chcą odkładać w prywatnym czy państwowym funduszu emerytalnym. Polacy też mają obowiązek płacenia składki emerytalnej (19,52 proc.), ale nie mogą wybrać sobie funduszu. Czy im się to podoba, czy nie, muszą swoje pieniądze oddawać niewydolnemu państwowemu molochowi (ZUS), choćby ten trwonił je na prawo i lewo. A zaledwie 7,3 proc. składki emerytalnej trafia do wybieranych przez nas otwartych funduszy emerytalnych, określanych jako II filar.

W Chile każdy obywatel co najmniej 3 razy w roku dostaje wyciąg ze szczegółową informacją o stanie konta, co sprawia, że ma nad nim pełną kontrolę. Polacy informację o stanie konta emerytalnego dostają od ZUS raz w roku. W dodatku jest to wyłącznie informacja, jakie składki emerytalne wpłacił nasz pracodawca; nie ma w niej ani słowa o tym, czy i z jakim skutkiem Zakład próbował pomnożyć te pieniądze. Chilijczycy wiedzą, że zarządzanie przez państwo zawsze może skończyć się tak, że jakiś cierpiący na brak gotówki premier populista zadzwoni do zarządzanego przez państwo funduszu emerytalnego i powie: „Proszę mi przysłać pieniądze”. Dlatego składki emerytalne są tam trzymane na indywidualnych rachunkach oszczędnościowych, do których państwo nie ma dostępu, i traktowane jak nienaruszalny depozyt bankowy. Rząd może jedynie pilnować, żeby fundusze zachowały odpowiednie proporcje w strukturze inwestowania pieniędzy należących do obywateli (np. początkowo było to nie więcej niż 30 proc. w papiery wartościowe i 6
proc. w inwestycje zagraniczne, później odpowiednio do 37 i 12 proc.). Składkami Polaków zarządza natomiast rządowa agenda, której długi, nawet kosztem przyszłych emerytur, muszą spłacać wszyscy podatnicy. A długi są niebagatelne: z szacunków samego ZUS wynika, że w latach 2006–2010 Zakład odnotuje deficyt w wysokości od 154 do 195 mld zł!

d2aru6t

Obywatele równi i równiejsi

Chilijska reforma zrównała wiek emerytalny kobiet i mężczyzn i zlikwidowała tzw. grupy uprzywilejowane. Chodziło o to, żeby emerytura zależała wyłącznie od wielkości zgromadzonego przez obywatela w ciągu lat pracy kapitału, a nie od widzimisię polityków. Tymczasem emerytura Polaka nadal w dużym stopniu zależy od tego, czy jest on członkiem uprzywilejowanej (rolnicy, kobiety, górnicy, pracownicy mundurowi, nauczyciele), czy „zwykłej” grupy zawodowej. Około jednej trzeciej Polaków płacących dziś składki będzie miało na starość głodowe uposażenia. Ich pieniądze pójdą na konto „obywateli lepszej kategorii”, którym w imię interesów politycznych państwo gwarantuje specjalne lub/i wcześniejsze emerytury. Mało tego, biedni będą dokładać do emerytur osób zamożniejszych! Polska częściowa prywatyzacja systemu emerytalnego (w rzeczywistości sprywatyzowano jedną trzecią systemu) jest bowiem modelowym potwierdzeniem tezy, że zawsze najgorzej na przymusie państwa wychodzą ubodzy. To dzieci ubogich rodzin zwykle zaczynają
pracować, a więc i płacić podatki w postaci składki, w stosunkowo młodym wieku, a dzieci z rodzin o wyższych dochodach – znacznie później. Osoby o niższych dochodach żyją przeciętnie znacznie krócej od ludzi z wyższymi dochodami. W rezultacie biedni płacą podatki dłużej niż bogaci, a krócej od nich otrzymują świadczenia.

W przeciwieństwie do chilijskiego, polski system różnicuje kobiety i mężczyzn pod względem wysokości przyszłej emerytury. Kobiety płacą składkę o 5 lat krócej niż mężczyźni, na ogół pobierają niższe pensje (nawet za tę samą pracę), a żyją dłużej. Powoduje to sytuację, w której do ich emerytur muszą dopłacać mężczyźni.

Także inaczej niż w Chile nasze składki nie trafiają do funduszy bezpośrednio, ale za pośrednictwem ZUS, którego niesprawny system komputerowy powoduje znaczne opóźnienia w przekazywaniu ich do celu. Efekt? Obecnie zobowiązania ZUS wobec funduszy wynoszą 400 mln zł bez odsetek. A skoro fundusze nie mogą dostać należnych im środków, nie mogą także inwestować i pomnażać naszego kapitału. Pomnażanie zaś bardzo by się przydało – w 1999 r. wpływające do ZUS składki emerytalne pokrywały zaledwie 83% wydatków, a w 2005 r. – zaledwie 72,8%.

To zresztą bodaj najgorszy minus Buzkowej „reformy”: składka ubezpieczeniowa została potraktowana jak „kapitał” w komercyjnym systemie finansowym. Jest ona zapisywana na indywidualnym koncie ubezpieczonego i powiększana o ustalone ustawowo odsetki. Tyle że „kapitał” ów pojawia się na koncie ubezpieczonego tylko na moment. A następnie zostaje przeznaczony na wypłatę bieżących świadczeń i raz na zawsze, razem z odsetkami, zostaje skonsumowany przez obecnych emerytów.

d2aru6t

Błędy i wypaczenia

Z reformą emerytalną jest jak z komunizmem: nie można z nim walczyć, naprawiając błędy i wypaczenia, trzeba obalić cały system i zbudować zupełnie nowy, funkcjonujący na innych zasadach. A reformę, wprowadzoną 1 stycznia 1999 r., w najlepszym wypadku można uznać najwyżej za pierwszy etap niezbędnych zmian. Rząd, który będzie je chciał kontynuować, nie musi wymyślać trzeciej drogi. Specjaliści z Centrum im. Adama Smitha już dawno opracowali wykaz niezbędnych „rzeczy do zrobienia”. W okresie przejściowym (zanim nie dojdzie do całkowitej prywatyzacji) trzeba wprowadzić gwarantowane przez państwo minimalne zasiłki emerytalne dla wszystkich obywateli, finansowane z dochodów z podatku VAT, częściowo zaś z niskooprocentowanej pożyczki, jaką na ten cel chciał udzielić nam Bank Światowy. Zmniejszyć obowiązkowe składki emerytalne z 19,5 do 13–15 proc. i pozostawić obywatelom możliwość wyboru, czy chcą je wpłacać do prywatnego czy państwowego ubezpieczyciela, którym, nawiasem mówiąc, nie byłby ZUS, przekształcony w
urząd zajmujący się wyłącznie wypłatą zasiłków emerytalnych. Żeby nasze emerytury nie stały w przyszłości pod znakiem zapytania, trzeba by też pozwolić obywatelom wpłacać składki bezpośrednio na konta funduszy, które bez zbędnej zwłoki będą pomnażać ich pieniądze.

Jeśli kolejne rządy będą ociągać się z wprowadzeniem tych zmian, za kilkanaście, może 20 lat, może się okazać, że niewydolny system w końcu się zawali, a spora część Polaków nie dostanie żadnej emerytury. Zatem do roboty, panowie politycy, bo, jak mówi znana reklama – choć cuda się zdarzają – nie warto na nie liczyć!

Eliza Michalik, dziennikarka ekonomiczna i polityczna

d2aru6t
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2aru6t
Więcej tematów