Dzienniki telewizyjne
W czasie reżimu słusznie minionego
państwowa prop-maszyna miała do dyspozycji potężną broń - nadawany
w obu programach jednocześnie "Dziennik Telewizyjny" o 19.30.
Telewidz nie miał wyboru - albo "DTV", albo nic - pisze w
"Trybunie" jej red. naczelny Marek Barański.
Było to bardzo niedemokratyczne i obrażało licznych demokratów. Dziś każda stacja ma swój własny dziennik. Jak zacznie się w Polsacie, to ciągnie się przez TVN aż po publiczną.
Każdy niby inny, ale... studio w zasadzie wszędzie takie samo, a i zawartość podobna, co podczas grobowego weekendu widać było nadto wyraźnie: Ukraina - prezenterzy o twarzach nijakich memłali te same komunały, z których wynikało, że Juszczenko jest OK., a Janukowycz to pachoł Rosji. No i że w każdej sekundzie należy spodziewać się komunikatu o sfałszowaniu wyborów i w związku z tym krwawych rozruchów.
Z naszych spraw: te same dojazdy na te same cmentarze, ten sam wypadek komentowany przez tego samego policjanta, w tej samej nowiutkiej czapce... W jednym tylko telewizja publiczna była nie do pobicia: w relacji o zniczach, chryzantemach i modlitwach nad grobami znalazła się krótka rozmówka z termalnym pacjentem hospicjum. Można powiedzieć - reportaż z ostatniej chwili. Konkurencja kucnęła z wrażenia - konkluduje Marek Barański. (PAP)