ŚwiatDrugie życie naznaczonych - historia żołnierza z PTSD

Drugie życie naznaczonych - historia żołnierza z PTSD

Misja w Iraku miała być przepustką do długoletniej służby. Niestety, okazała się początkiem jej końca. Na Bliskim Wschodzie widział śmierć swoich kolegów, a po powrocie do Polski wydawało mu się, że spotyka żołnierzy z misji. Pojawiły się napady paniki i strachu. W końcu zapadła diagnoza: PTSD - zespół stresu pourazowego. Musiał zamienić mundur na garnitur. Ale teraz stara się pomagać innym żołnierzom.

Drugie życie naznaczonych - historia żołnierza z PTSD
Źródło zdjęć: © AFP | Mustafa Tauseef

20.08.2012 | aktual.: 23.08.2012 10:30

Na ulicach miasta widział kolegów, których poznał na misji w Iraku. Spotykał ich spacerujących głównymi ulicami Jarosławia, byli też w przejeżdżających obok samochodach i autobusach. Nie sypiał, dużo pił. Czuł, że pogrąża się coraz bardziej.

Służba przed zmianą

Edward Zalewski był towarzyskim, otwartym człowiekiem. Ambitnym, upartym, z planami na przyszłość. Misja w Iraku zmieniła go nie do poznania. Stał się nerwowy, nadpobudliwy, nie radził sobie z problemami. To jeden z pierwszych żołnierzy, u których zdiagnozowano PTSD, czyli zespół stresu pourazowego.

Służył w 21 Brygadzie Strzelców Podhalańskich, w dywizjonie artylerii rakietowej w Jarosławiu. Zajmował różne stanowiska: od dowódcy załogi po szefa eksploatacji sprzętu uzbrojenia. Miał za sobą roczną misję w Syrii.

Jako jeden z dwóch żołnierzy ze swojej jednostki dołączył do składu III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Poszukiwano wówczas specjalistów do ruchomych węzłów łączności (RWŁ), a ponieważ miał odpowiednie kwalifikacje, zgłosił swój udział. Decyzję o wyjeździe podjął sam, nie skonsultował tego z żoną. Kierowały nim głównie względy finansowe. Rodzina miała problemy mieszkaniowe, na utrzymaniu było czworo dzieci, misja stała się więc szansą na zarobek.

- Pojechałem na rozmowy do Elbląga. Zaproponowano mi etat starszego operatora RWŁ przy sztabie dywizji, który przyjąłem - opowiada. - W Jarosławiu coraz częściej mówiło się o rozformowaniu naszej jednostki. Zapewniano nas jednak, że dla uczestników misji praca na pewno się znajdzie. Nie miałem się więc nad czym zastanawiać - dodaje. O swoich planach poinformował najbliższych, gdy rozpoczynał już szkolenie przedmisyjne. Wyjaśniał, że będzie miał spokojną, sztabową pracę, więc na pewno nic mu nie grozi.

Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. De facto ani godziny nie przepracował w węźle łączności cyfrowej. - Chodziłem na tak zwane dragony, pełniłem ośmiogodzinne służby jako wartownik na wieży. Z czasem wyznaczano nas też do sprzątania sztabu dywizji. Buntowałem się - wspomina. - Pojechałem na misję jako dwugwiazdkowy chorąży, a zadania miałem na poziomie szeregowego - mówi.

W negatywnym nastawieniu do misji utwierdził chorążego Zalewskiego wypadek, który przytrafił się jednemu z żołnierzy. Otóż któregoś ranka w rozmowie z sanitariuszem zażartował, żeby ten nie przyzwyczajał się do jeżdżenia na noszach w sanitarce, bo do Polski też wróci na leżąco. - Dwie godziny później chłopak już nie żył. Nie mogłem sobie z tym poradzić. Nie byliśmy bliskimi kolegami, ale te ostatnie zdania dźwięczały mi w uszach. Załamałem się - przyznaje chorąży.

Ze względu na nie najlepszą kondycję psychiczną został odsunięty przez przełożonych od pełnienia wart i przeniesiony do batalionowego Centrum Operacji Taktycznych (TOC). Kolejne miesiące służby były dla niego coraz trudniejsze. Ostrzały bazy i śmierć innych żołnierzy pogrążały go jeszcze bardziej. Odsunął się od kolegów, nie zwierzał się żonie, pochłonięty był "przeprowadzką" bazy Babilon do nowej siedziby. Cierpliwie czekał na koniec swojej zmiany.

Kiedy wrócił do kraju, okazało się, że jego jednostka wyrusza do Iraku na V zmianę. A ponieważ on dopiero wrócił, jechać ze swoimi już nie mógł. W pracy zaczęły się kłopoty.

Świat "po"

W domu czekali na niego stęsknieni żona, dwie córki i dwóch synów. Chciał wynagrodzić im swoją nieobecność, postanowił więc wykorzystać zaległy urlop. Tego czasu nie wspomina jednak najlepiej. Chodził ulicami miasta, miał wrażenie, że wśród spacerujących ludzi widzi kolegów z misji. - Na początku tłumaczyłem sobie, że to na pewno przez emocje. Myślałem, że minie. Z czasem sytuacja stawała się bardzo uciążliwa. Potrafiłem jechać za samochodem, bo wydawało mi się, że siedzi w nim kolega. Okazywało się jednak, że to wcale nie żołnierz z mojej zmiany, lecz jakaś obca kobieta - mówi.

Wtedy też pierwszy raz zgłosił problem swojemu przełożonemu i pani psychoprofilaktyk z jednostki. Dostał skierowanie na turnus rehabilitacyjny do Krynicy. Tam niestety nie potrafiono mu pomóc. Całymi dniami przesiadywał w pokoju, nocami nie wyłączał światła. Po dwutygodniowym pobycie wrócił do domu w jeszcze gorszej kondycji.

Był przewrażliwiony i sfrustrowany. Sypiał źle albo wcale. Zaczął sięgać po alkohol, wpadał w ciągi. Wódka pomagała mu zasnąć. - Jak nie piłem, to nie spałem, a jak nie spałem, to byłem nerwowy. Żona czuła się zastraszona, bała się mnie. Zdarzało mi się uderzyć dzieci - przyznaje. Wstydził się iść do psychiatry. Nie chciał, żeby ktoś powiedział mu, że jest wariatem. W końcu się przełamał i zgłosił do emerytowanego wojskowego specjalisty. W 2005 roku niewiele mówiło się jeszcze w Polsce o PTSD, więc rozpoznanie lekarza, do którego trafił, nie było właściwe. Dostał leki, ale jak się później okazało, źle dobrane. - Dla mnie najważniejsze było to, że w końcu mogłem zasnąć - wyznaje. Jego złe samopoczucie pogłębiała nie najlepsza sytuacja w pracy. Ostatecznie w rozkazie dziennym jednostki ukazał się zapis mówiący o tym, że w związku z leczeniem psychiatrycznym starszy chorąży Zalewski zostaje odsunięty od wszystkich zajęć z bronią. - Nie przeszkadzało to jednak moim przełożonym wyznaczać mnie na służby, w których
czasie przecież miałem pistolet. To był cios - przyznaje. - Rozkaz dotarł do wszystkich pododdziałów, każdy wiedział, że się leczę. Odsunęli się ode mnie jak od trędowatego - wspomina.

Wspominając chorobę, Zalewski opowiada o napadach paniki i strachu. Przywołuje historię z pewnej podróży do Rzeszowa, w której czasie w budynku dworca kolejowego wpadł w histerię, bo nie mógł znaleźć wyjścia. - Znam ten dworzec doskonale, często tam bywałem. Stałem na środku hali, rozglądałem się dookoła, bałem się, bo nigdzie nie widziałem drzwi - opowiada.

Przez przypadek przeczytał w "Polsce Zbrojnej" artykuł o tym, że w Dowództwie Wojsk Lądowych powstaje zespół do spraw rannych i poszkodowanych w misjach. Zadzwonił pod wskazany w tekście numer telefonu. Opowiedział swoją historię. Niemal od razu otrzymał zaproszenie do nowo powstałej Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie.

Trafiona diagnoza

Pojechał na organizowane tam dwutygodniowe warsztaty. Od razu po nich został przyjęty na stacjonarne, czteromiesięczne leczenie. Był szczęśliwy, że ktoś go rozumie, a co więcej - że zdaje sobie sprawę, co się z nim dzieje. Uczył się rozmawiać, uczestniczył w zajęciach z psychologami. Poprawę było widać już po dwóch tygodniach. - Wreszcie normalnie funkcjonowałem. Nie czułem się już wariatem. Znów miałem po co żyć. Określiłem priorytety. Miałem 35 lat, żonę i małe dzieci. Wszystko było przede mną - mówi. Przyznaje, że bardzo pomogła mu świadomość, że nie tylko on ma podobny problem. Z żołnierzami, którzy mu towarzyszyli w szpitalu, wymieniał doświadczenia, dużo rozmawiał.

Powrót do Jarosławia mocno go rozczarował. Jego jednostka była wówczas likwidowana i to właśnie jemu powierzono obowiązki szefa logistyki rozformowywanego dywizjonu z zadaniem rozliczania i przekazywania sprzętu. Zaczął szukać sobie wolnego etatu. - Nigdzie mnie nie chcieli. A ja przecież walczyłem o miejsce w wojsku i nigdy nie zakładałem, że odejdę ze służby. Myślę, że po prostu nikt nie chciał mieć u siebie w jednostce wariata - mówi.

Szybko przyszło kolejne załamanie. Wrócił na Szaserów. Kiedy zobaczył na oddziale nowe twarze, zdał sobie sprawę, że PTSD to nie tylko jego problem. - Do profesora Ilnickiego wracałem jak do domu. Wiedziałem, że jestem chory i muszę się leczyć. A klinika dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Miałem do lekarzy stuprocentowe zaufanie. Wiedziałem, że postawią mnie na nogi - wspomina.

Wrócił do domu. Naprawił relacje z rodziną i w końcu był szczęśliwy. Ówczesny pełnomocnik dowódcy Wojsk Lądowych do spraw rannych i poszkodowanych w misjach pułkownik Jan Patoka zadbał o jego służbę. Zalewski otrzymał propozycję pracy w rzeszowskim dywizjonie przeciwlotniczym. Tuż przed wyznaczeniem na nowe stanowisko poszedł na zaległy urlop. Wypoczynek nieszczęśliwie zbiegł się z egzaminem z wuefu. - Myślałem, że skoro jestem na urlopie, to mogę zdawać w innym terminie. Okazało się, że wszystkich, którzy nie przystąpili do egzaminu, dowódca skierował na wojskową komisję lekarską - opowiada. Stawił się w Przemyślu, ale kiedy przewodniczący zobaczył historię jego choroby, odesłał go z powrotem na obserwację do kliniki stresu WIM. Gdy wrócił po dwóch tygodniach, otrzymał kategorię zdrowia N, czyli niezdolny do zawodowej służby wojskowej. Został cywilem.

Jak skrzynka kontaktowa

Przecież miesiącami walczył o siebie, rodzinę i możliwość dalszej służby, a wojsko nie dało mu szansy. - Wszystko co miałem w związku ze służbą wojskową, w ciągu tygodnia sprzedałem, a za pieniądze kupiłem garnitur - opowiada.

Próbował odnaleźć się w nowej, niewojskowej rzeczywistości. Początki nie były łatwe. Najpierw starał się zarabiać na dmuchanych zabawkach dla dzieci - zjeżdżalniach, trampolinach. Ostatecznie odprawę, którą dostał po odejściu z armii, zainwestował w małą gastronomię. Ten biznes prowadzą z żoną do dziś. - Do końca życia będę brał leki, ale stoję już twardo na nogach. Nie mam do nikogo żalu - widocznie tak musiało być. Ale ponieważ ktoś kiedyś pomógł mnie, teraz ja mogę spłacić ten dług - wyznaje.

Koledzy z 21 BSP traktują go jak skrzynkę kontaktową. Piszą e-maile, dzwonią, przyjeżdżają. Bywa, że w ciągu jednego miesiąca kilku wojskowych przychodzi do niego, by się wyżalić. Pytają o jego historię, opowiadają o swoich przeżyciach. Zalewski podpowiada, co mają zrobić, gdzie się zgłosić, jak rozpocząć leczenie. - Mam nadzieję, że kiedyś w jednostkach wojskowych powstaną etaty dla pełnomocników do spraw rannych i poszkodowanych. Myślę, że z moim doświadczeniem pomógłbym wielu żołnierzom mówi.

Magdalena Kowalska-Sendek, "Polska Zbrojna"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)