Dopóki piłka w grze
Gdy myślimy: Kazimierz Górski... W mojej pamięci pojawia się wtedy ciepły październikowy wieczór 1973 r., gdy zaraz potem jak Domarskiemu piłka „zeszła” z nogi, wybiegłem na balkon i ze wszystkich stron wielkiego blokowiska usłyszałem niesamowity ryk radości. I wcześniejszy o cztery miesiące mecz w Chorzowie z Anglią, wciąż trenowaną przez sławnego Alfa Ramseya, ze składem budzącym wręcz strach: Peters, Ball, Clarke, brutalny Mc Farland, a przede wszystkim Bobby Moore, ta „ostatnia instancja”, którego Lubański ograł jak dziecko, strzelając drugą bramkę. I zdumiewający początek mistrzostw świata, gdy Argentyna, nie wiedząc, co się dzieje, już po dziewięciu minutach przegrywała 2:0. I wspaniały mecz z Włochami, kiedy to Jan Ciszewski po fenomenalnej bramce strzelonej na 2:0 przez Deynę powiedział: „Tak gra zespół Polski”. I moment triumfu, bodaj większy nawet od zwycięstwa z Brazylią, gdy 10 września 1975 r. reprezentacja geniuszy, którzy pechowo w Monachium zajęli tylko drugie miejsce, w najsilniejszym składzie (Cruyff, Neeskens, van Hanegem, van de Kerkhof i inni), cztery razy wyjmowała piłkę z siatki po strzałach Laty (2), Gadochy i Szarmacha. Polacy, zapewne z grzeczności, w ostatnich minutach pozwolili im zdobyć honorowego gola. To chyba wtedy pojawiła się myśl, by nazwę Kazimierz Dolny zmienić na Kazimierz Górski. Ba, może był to nawet za wielki sukces dla naszych piłkarzy, pojawiła się woda sodowa, a miesiąc później w rewanżu ta Holandia, kompletnie zlekceważona przez polskie gwiazdy, odprawiła nas z trzema bramkami.
29.05.2006 12:45
Wiem, to powinien być tekst o Kazimierzu Górskim, a nie o tym, co się komu z nim kojarzy. Ale co można poradzić na to, że gdy o nim myślimy, przypominają się wszystkie sukcesy, których nie mieliśmy ani przedtem, ani potem? Tak, potem też, bo nic nie ujmując świetnej reprezentacji Antoniego Piechniczka, trzecie miejsce w RFN, tytuł króla strzelców dla Laty i wicekróla dla Szarmacha były jednak większym osiągnięciem niż takie samo trzecie miejsce w Hiszpanii. A jeszcze do tego mistrzostwo olimpijskie w 1972 r. i dziewięć bramek Kazimierza Deyny, cztery lata później zaś w Montrealu wicemistrzostwo i tytuł króla strzelców dla Szarmacha. Wicemistrzostwo, uznane zresztą wtedy za klęskę. – Zostało to potraktowane niemal jak tragedia – wspominał po latach trener.
Cóż, Polska grała wtedy tak, że drugie miejsce na igrzyskach było niezrozumiałą porażką i bolesną wpadką. Przegrany mecz w finale z NRD okazał się ostatnim, w którym Kazimierz Górski prowadził reprezentację. Ale 16 lat później nasze wicemistrzostwo olimpijskie w piłce nożnej było już wielkim osiągnięciem, które wyniosło „cudotwórcę” Janusza Wójcika do wielu zaszczytów. Bo bardzo szybko okazało się, że bez Górskiego polska reprezentacja nie może osiągnąć takich sukcesów, jakie miała pod jego wodzą. Przecież zaledwie dwa lata po Montrealu mieliśmy ponoć najlepszy skład na świecie, z wyleczonym i głodnym gry Lubańskim, z zadziornym Bońkiem, ze wszystkimi wielkimi z 1974 r., skład prowadzony przez Jacka Gmocha, człowieka, któremu w futbolowej wiedzy mało kto mógł dorównać. I nie wyszło, było „tylko” miejsce piąte-szóste. Wtedy „tylko”, ale po 10 latach nasz awans do mundialu był już sennym marzeniem.
Szczęście się nie powtarza
Kazimierz Górski nie był alchemikiem ani filozofem futbolu. Uważał, słusznie, że to prosta gra. I dlatego, niesłusznie, uważano niekiedy, że miał szczęście, że mu to wyszło, ot tak sobie. No bo gdy pan Kaziu – jak go nazywali niemal wszyscy z wyjątkiem członków jego drużyny – mówił: „Dziś wieje mocno, więc gramy dołem”, „Ten mecz można wygrać, tylko trzeba cośkolwiek zagrać” czy „Kiedy my jesteśmy przy piłce dłużej, no to oni są krócej”, rzeczywiście wydawało się, że to żadna filozofia.
Nie zawsze zauważano, że jego trenerski nos i wyczucie były poparte ogromną wiedzą na temat futbolu, wielką pracą, no i myśleniem. Już gdy przed wojną grał w lwowskim RKS czy po zdobyciu miasta przez Rosjan w Spartaku lub do 1953 r. w stołecznej Legii, to na boisku przede wszystkim myślał. Może dlatego dobrze zapowiadał się również jako szachista. Jego przyjaciel, Jerzy Lechowski, który jako jeden z niewielu już ludzi widział ligowe mecze Kazimierza Górskiego w Legii, wspomina: – Miał dobry strzał z rzutu wolnego, technikę, ale wyróżniał się tym, że myślał podczas gry. Był napastnikiem-łącznikiem, jednym z mózgów drużyny, umiał współpracować z innymi zawodnikami.
W reprezentacji zagrał tylko raz, przez 34 minuty, w meczu, który był najcięższą klęską polskiego futbolu, 0:8 z Danią na wyjeździe. Na lewym i prawym łączniku grali dwaj wybitni piłkarze, Cieślik i Gracz. Trener wystawił więc Górskiego na środek napadu, a to nie była jego pozycja.
Jak mówił Kazimierz Górski, „jak szczęście się powtarza, to to już nie jest szczęście”. On nie miał więc szczęścia, że trafił na całą generację wybitnych piłkarzy. On ich stworzył. Gdy po okresie trenowania Marymontu, Gwardii i Lublinianki, pod koniec lat 50. został trenerem reprezentacji Polski juniorów, a potem, w 1966 r., reprezentacji do lat 23, bez przerwy jeździł po kraju, oglądał młodych piłkarzy, porównywał, wybierał. Pierwszą reprezentację prowadził wtedy Ryszard Koncewicz, trener uchodzący za apodyktycznego, może trochę bez tego trenerskiego szczęścia, ale szkoleniowiec znakomity. Obaj panowie ze Lwowa doprowadzili do unowocześnienia i unifikacji metod treningowych w polskim futbolu. I przyszły efekty. To wtedy dojrzewały talenty całej generacji polskich piłkarzy, od Deyny i Lubańskiego po Żmudę.
– W 1970 r. pan Kazimierz przyjechał do Mielca po to, żeby mnie, 20-letniego chłopaka, obejrzeć na boisku. Stal była wtedy w II lidze, graliśmy z Wałbrzychem, strzeliłem obie bramki. Po meczu pan Kazimierz podszedł do mnie i powiedział: „Dzień dobry, no to za tydzień widzimy się w Łodzi, na zgrupowaniu przed meczem młodzieżówki z Danią”. Mogę powiedzieć, że jestem dzieckiem pana Kazimierza. On mnie wybrał, ułożył, poprowadził. Pan Kazimierz miał dobrą rękę i trenerskiego nosa, ale miał też fachowość i wiedzę – mówi Grzegorz Lato. – Miał rentgen w oczach, natychmiast wychwytywał dobre i złe cechy każdego piłkarza – dodaje Jan Tomaszewski.
Za „dzieci Górskiego” uważa się wielu jego „orłów”, zwłaszcza tych, którzy pod jego ręką grali już w juniorach. To wtedy rodził się niesamowity wręcz autorytet, jakim cieszył się i cieszy u swoich piłkarzy. – Żaden z nas, nawet w ostatnich latach, nie przeszedł z panem Kazimierzem na ty. Byłoby to niewyobrażalne – podkreśla Grzegorz Lato. Trener z wynikami
Gdy jesienią 1970 r. Ryszard Koncewicz odszedł ze stanowiska trenera, to, że jego następcą został Kazimierz Górski – choć uznane za zaskoczenie – było w istocie logicznym wyborem.
– Górski był zupełnie inną osobowością niż Koncewicz, choć też ze Lwowa. On prawie z każdym się zgadzał, gdy trzeba było, poczekał, pozornie ustąpił, a i tak swoje zrobił. Jego pierwsze zdanie po objęciu reprezentacji było niby proste. Powiedział: „Trzeba grać lepiej i inaczej”. Powołał dwóch asystentów, Jacka Gmocha i Andrzeja Strejlaua. Pomysł okazał się znakomity, bo oni mieli zupełnie inne spojrzenie na futbol i różnili się w ocenach. Dzięki temu mógł dokonywać przemyślanych wyborów – mówi Jerzy Lechowski.
Już pierwszy mecz nowego trenera, wiosną 1971 r., 4:2 ze Szwajcarią, pokazał, że pojawiła się nowa jakość w polskim futbolu. Nawet porażka w tym samym roku 1:3 z RFN, mimo pechowego debiutu Tomaszewskiego, wykazała, że reprezentacja walczy i nie boi się przeciwnika. Przecież prowadziliśmy z Niemcami. Prowadziliśmy też z Bułgarią w przegranym 1:3 eliminacyjnym meczu do igrzysk, po którym nazwisko rumuńskiego sędziego Padureanu na wiele lat stało się synonimem sędziego kalosza. A Kazimierz Górski wiedział, co i jak chce osiągnąć. Słowa: „To jest dobry trener, tylko wyników nie ma”, jakie wypowiedział kiedyś na temat jednego z najbardziej znanych polskich szkoleniowców, dokładnie oddawały sens pracy trenera Górskiego. Chodziło nie o piękną grę, ale właśnie o wynik, o to, by strzelić jedną bramkę więcej niż przeciwnik. A gdy przyszły wyniki, okazało się, że reprezentacja gra też porywająco.
O jedną bramkę więcej
Wspaniałe mecze na igrzyskach pokazały, że Kazimierz Górski potrafi również być twardy i nieustępliwy. Dramatyczny moment, 20 minut do końca meczu, bronimy remisu 1:1 z ZSRR. – Pan Kazimierz posyła do gry Jarosika. Siedzę obok i słyszę: „Teraz? Teraz to ja nigdzie nie wchodzę!”. Pan Kazimierz wtedy bez mrugnięcia okiem mówi do Zygi: „Mały, wchodzisz” – opowiada Grzegorz Lato.
Szołtysik wchodzi, strzela i wygrywamy 2:1. Po meczu rada drużyny broniła Jarosika, ubłagali trenera, by go nie zawieszać. Ale Andrzej Jarosik, znakomity napastnik z wielkimi perspektywami, porównywany z Lubańskim, nie dostał złotego medalu olimpijskiego, a jego kariera reprezentacyjna skończyła się po meczu z ZSRR, bo trener już nigdy nie powołał go do składu.
Mniej dramatyczny wymiar miało słynne spóźnienie Adama Musiała, który w 1974 r., już po wygraniu przez nas wszystkich trzech meczów w grupie, gdy było co świętować, wrócił do ośrodka o pół godziny za późno i po piwie. Następnego dnia trener postanowił odesłać go do kraju. Odbył się swoisty sąd nad Musiałem. – Oczywiście trener nie chciał go nigdzie odsyłać, więc łaskawie dał się przegłosować przeze mnie i Gmocha. Był człowiekiem dobroci i kompromisu – mówi Andrzej Strejlau. Skończyło się na odsunięciu winowajcy od jednego meczu. A dziś Adam Musiał mówi: – Trener był dla mnie jak ojciec, którego nie miałem.
Po latach Kazimierz Górski przyznał, że po prostu drużynie potrzebny był wstrząs, by sukcesy nie zawróciły jej w głowie. A spóźnienie Musiała było doskonałą okazją. I pomogło. Przed meczem o trzecie miejsce z Brazylią Jerzy Gorgoń narzekał, że boli go noga, nie chciał grać. Kazimierz Górski posłał go jednak na boisko. Doskonale znał Gorgonia, jak każdego ze swoich piłkarzy, i wiedział, że po prostu trochę się boi ośmieszenia przez wspaniałych brazylijskich techników. Gorgoń grał dobrze, Lato strzelił, wygraliśmy.
Cztery lata później Jacek Gmoch postąpił dokładnie odwrotnie. Przed meczem z Argentyną zdjął Gorgonia, bo bał się, że argentyńscy napastnicy go ośmieszą i przegramy. Gdy Argentyńczycy dowiedzieli się, że potężny obrońca nie stanie na ich drodze, nie mogli uwierzyć swemu szczęściu. I wygrali 2:0.
Coś wam się nie podoba?
Znajomością piłkarskiej duszy Kazimierz Górski wykazywał się nieraz. Po przykrej porażce 0:3 z Holandią reprezentanci nie mieli odpoczynku. Pojechali na zgrupowanie do Rembertowa, przed kolejnym meczem w eliminacjach mistrzostw Europy nastroje były nie najlepsze. Kazimierz Deyna urwał się do żony, inni zawodnicy też chcieli zrobić sobie przerwę. – Do pana Kazimierza poszli wtedy Tomek z Szarmachem. Pan Kazimierz mówi: „Siadać. Czy coś wam się nie podoba?”. Tomek od razu, jak to on: „Tak, nie podoba się nam!”. „I bardzo dobrze. I będzie się wam nie podobać”, odparł pan Kazimierz. Zupełnie ich rozbroił – wspomina Grzegorz Lato. Deyna został skarcony „w indywidualnym trybie”, dyscyplina wróciła. Po kilku dniach był remis 0:0 z Włochami, żądnymi rewanżu za mistrzostwa świata. Wtedy szczęścia trochę zabrakło, ale grupa Holandia, Polska i Włochy to była prawdziwa grupa śmierci.
– Kazimierz Górski potrafił skarcić zawodnika wzrokiem czy gestem. Nie spoufalał się z nimi, ale naprawdę traktował ich jak synów – wspomina Andrzej Strejlau.
Potrafił też podejmować decyzje trudne, niepopularne i bolesne dla swych piłkarskich dzieci. Po triumfie na Wembley w ciągu kilku miesięcy poprzedzających mistrzostwa świata wymienił ponad jedną trzecią reprezentacji; zanim ostatecznie zbudował zespół, przetestował 65 zawodników.
– Mógł zaimponować intuicją, miał naprawdę szósty zmysł. Zanim podjął decyzję, chętnie słuchał rozmaitych „podpowiadaczy”, ale zawsze stawiał na swoim. Ustalając skład na mecz z Argentyną, postawił na młokosa, na debiutanta Władka Żmudę. I okazało się, że słusznie wybrał, bo Żmuda grał doskonale i do dziś spośród polskich piłkarzy ma na koncie najwięcej występów w mistrzostwach świata (22 razy w czterech finałach) – mówi Henryk Loska, współpracownik trenera i kierownik drużyny. Jego żona Krystyna nie tylko miała udział w sukcesach naszej reprezentacji (przyjęło się, że gdy ona zapowiadała mecz, zwłaszcza na Stadionie Śląskim, to wygrywaliśmy), ale dzięki niej świadkowie mogli jeden jedyny raz widzieć wielkiego trenera w tańcu (właśnie z panią Krystyną na balu Mistrzów Sportu)
. Bo Kazimierz Górski nie tańczył – podobno, jak twierdzili złośliwi, by partnerki nie zadeptały jego wspaniale lśniących butów, których blaskiem pan Kazimierz rywalizował z Ryszardem Kuleszą. Czym wyróżniał się zresztą od najmłodszych
lwowskich lat, kiedy to mogło być biednie, ale but musiał mieć fason. Eliksir sukcesu
Selekcja przed mistrzostwami nie skończyła się wraz z eliminacjami, do RFN mieli pojechać naprawdę najlepsi. I pojechali. Decyzje trenera były wtedy krytykowane, a on z pełnym przekonaniem mówił: „Wykonaliśmy dużą pracę, drużyna jest dobrze przygotowana do mistrzostw”.
– Mieliśmy trzy mecze: z ligą węgierską, Anderlechtem i Malagą, w trzydniowym rytmie, jak na mistrzostwach świata. Rzeczywiście zagraliśmy słabo, na ostatniej konferencji przed wyjazdem dziennikarze atakują, że nie jesteśmy w formie. „A kto powiedział, że teraz mamy być w formie?”, odpowiedział trener Górski. Potem w RFN na konferencji spytał: „Jest tu może ten dziennikarz, co się tak martwił o naszą formę?” – mówi Andrzej Strejlau. I wspomina, że linia dzieląca sukces od porażki była bardzo cienka: – Kamery szły za piłką i tego nie pokazywały, ale przecież w meczu z Argentyną (3:2) nasi byli tak zmęczeni, że siadali na boisku.
Wielki sukces nie zmienił Kazimierza Górskiego. I nie wzbogacił. Jak wspominał, po meczach reprezentacji, gdy wpisywał na listę premii piłkarzy siebie i Andrzeja Strejlaua, to oni dwaj byli zawsze wykreślani. Bo nie było odpowiedniego przepisu. Po igrzyskach w Montrealu odszedł niedoceniony. Wynagrodziła mu to Grecja, gdzie w latach sukcesów z Panathinaikosem, Olimpiakosem czy Kastorią traktowany był jak król. Dzięki niemu przetartą drogę mieli tam Jacek Gmoch i Andrzej Strejlau.
Rok temu zmarła żona Kazimierza Górskiego, Maria. Mówił, że tak naprawdę szczęście w życiu miał tylko raz – gdy ją poznał. Po jej śmierci napisał: „Moja najukochańsza Marysiu! Byłaś mi najlepszym przyjacielem, oparciem w trudnych chwilach naszego życia. Przeżyliśmy razem 57 lat. Bóg nas szczęśliwie złączył i nikt nas nigdy nie rozłączy. Kochający mąż, Kaziu”.
Dziś Pan Kaziu pożegnał się z nami. Ostatnie dni były trudne, przed drzwiami jego sali trzeba było postawić ochronę, bo szefowie stołecznych brukowców, oczywiście w trosce o rzetelne informowanie czytelników, koniecznie chcieli zamieścić zdjęcia umierającego Kazimierza Górskiego.
Co jego następcy potrafili zaczerpnąć z dorobku wielkiego trenera? Na razie żaden mu nie dorównał. I pewnie nie dorówna, bo do sukcesu potrzebna jest delikatna kombinacja fachowości, wiedzy, charakteru, psychologii, umiejętności współpracy z ludźmi. Tylko u Kazimierza Górskiego te dary występowały w odpowiednich proporcjach.
Andrzej Dryszel