Dogmatyzm zwolenników in vitro
Zwolennicy zapłodnienia in vitro są głusi na wszelkie argumenty. Pragnienie posiadania dziecka jest dla nich tak ważne, że nie liczą się żadne inne względy. A przecież ta technika medyczna jest nie tylko kontrowersyjna moralnie, ale i zwyczajnie szkodliwa.
03.01.2008 | aktual.: 03.01.2008 13:56
Dogmatycy, religijni fundamentaliści, przeciwnicy badań naukowych i fanatycy – tak określają przeciwników metody zapłodnienia in vitro jej zwolennicy. Na łamach gazet, w mediach oraz oczywiście w Internecie wylano już morze pomyj na tych wszystkich, którzy delikatnie zwracają uwagę na fakt, że ta technika reprodukcji jest zwyczajnie niemoralna. Wszystkie te obelgi zawierają w sobie element potępienia ślepej wiary, jaka rzekomo charakteryzować ma katolików. Problem w tym, że argumentacja Kościoła w sprawie in vitro jest racjonalna i szczegółowo uzasadniona, podczas gdy obrońcy tej techniki (często są to lekarze czerpiący niemałe zyski z „konstruowania dzieci” w ten sposób) ograniczają się do pozbawionych argumentów emocji i miotania obelg. Nie trzeba być bowiem szczególnie spostrzegawczym, by dostrzec, że cała obrona technik in vitro ogranicza się do następującego rozumowania: każdy ma prawo do posiadania dziecka, jeśli więc istnieją techniki pozwalające to pragnienie zrealizować, to trzeba (można) to
zrobić. Problem polega na tym, że żadne z tych założeń nie zostało uzasadnione, a posługując się podobnym ciągiem rozumowania, można by doprowadzić do etycznej zgody na morderstwo, kradzież czy zdecydowaną większość przestępstw, które są technicznie wykonalne i prowadzą do spełnienia pragnień jakichś osób.
Prawo do dziecka a prawa dziecka
Podstawowym założeniem przyjmowanym bezdyskusyjnie przez zwolenników moralnej dopuszczalności zapłodnienia in vitro jest uznanie prawa do posiadania dzieci przez osoby dorosłe. Stopniowo poszerza ono zresztą swoje obowiązywanie, bowiem choć początkowo odnoszono je tylko do par małżeńskich, później rozszerzono je, obejmując wszystkie pary heteroseksualne, z czasem zaś także kobiety, które chcą mieć dzieci ze swoimi zmarłymi małżonkami (przypadek banku spermy Fairfax Cryo-bank, który oferuje wdowom po żołnierzach, którzy zginęli w Iraku – możliwość procedury stworzenia dziecka ze spermy ich partnerów). A ostatnio prawo to zostaje rozciągnięte również na osoby samotne oraz pary homoseksualne. Niezależnie jednak od tego, jak szeroko zakreślić przestrzeń obowiązywania takiego „prawa do posiadania dziecka”, trzeba zadać fundamentalne pytanie, czy rzeczywiście komukolwiek ono przysługuje?
Odpowiedź nie nastręcza specjalnych trudności. Według sprawdzonych zasad etyki kantowskiej, ale sięgającej swoimi korzeniami o wiele dalej, człowiek nigdy nie może być środkiem do osiągnięcia jakiegoś celu, powinien on zawsze stanowić sam cel. Uznanie, że dorosły ma prawo do posiadania dziecka oznaczałoby zaś traktowanie dziecka jako środka do osiągnięcia celu, jakim jest zadowolenie, spełnienie pragnień (nawet najlepszych) czy samorealizacja innej osoby ludzkiej. W ten sposób dziecko z podmiotu miłości rodziców przekształciłoby się w „przedmiot użycia”, zaspokojenia własnych pragnień, zakorzenionych w – naturalnym dla człowieka – egoizmie. Na owo uprzedmiotowienie relacji do upragnionego potencjalnego dziecka wskazuje również to, że w realizacji mojego pragnienia nie liczą się zupełnie jego (gdy ze stanu czystej możliwości przejdzie w stan realizacji) interesy czy nawet prawa. Najbardziej podstawowym prawem, jakie jest, a przynajmniej może być, łamane przy procedurze zapłodnienia in vitro, jest prawo do
życia i istnienia stworzonych w jej trakcie zarodków. Zgoda na to, by ceną za spełnienie mojego, nawet najszczerszego pragnienia, było istnienie kilku, kilkunastu bytów, z których każdy mógłby stać się moim dzieckiem.
Po pierwsze: nie szkodzić
Ale to niejedyny dowód na uprzedmiotowienie tejże relacji, czy nieliczenie się z interesami dziecka przez rodziców decydujących się na zapłodnienie in vitro. Nikt bowiem nie sprawdza (a dane, które się pojawiają, są często zatajane przed rodzicami i opinią publiczną), jakie są skutki zdrowotne tej techniki dla dzieci, które powstały w ten sposób. Nawet pobieżne dane (a szczegółowych badań nie prowadzono m.in. dlatego, że buntują się przeciwko temu kliniki, które doprowadziły w wielu krajach do tego, że w dokumentach dziecka nie ma informacji o tym, jak powstało) nie pozostawiają wątpliwości, że dzieci powstałe in vitro – do siódmego roku życia przebywają dwukrotnie częściej w szpitalach niż ich poczęci w naturalny sposób rówieśnicy. Później zaś zdecydowanie częściej zapadają na astmę, rozmaite choroby reumatyczne. Jakie będą skutki tej metody poczęcia w dalszym okresie ich życia (a dzieci poczęte w ten sposób dopiero wchodzą w dorosłość), wciąż nie wiadomo, podobnie jak nikt nie ma najmniejszej świadomości
tego, jakie mogą być skutki mikrozmian genetycznych, do jakich mogło dojść podczas operacji technicznych in vitro.
Nie mniej ważne są problemy z tożsamością, jakie mogą być spowodowane, szczególnie przez in vitro, dokonane przy użyciu materiału genetycznego niepochodzącego od „społecznych” rodziców dziecka. W sensie genetycznym taki człowiek pozostaje wyłącznie genetycznym dzieckiem jednego ze swoich rodziców. Drugie określić można, co najwyżej „ojcem/matką społecznym” – co trafnie wskazuje Eric N. Dorf, myśliciel żydowski, opowiadający się zresztą za zapłodnieniem in vitro. To zaś owocuje asymetrią stosunku poszczególnych rodziców do dziecka i dziecka do poszczególnych rodziców. W przyszłości zaś może nie tylko sprawić, że jeden z rodziców (mocniej dotyczy to ojca, który miłości do dziecka w zasadzie się uczy, a nie otrzymuje jej wraz z ciążą) będzie miał do dziecka inny stosunek, ale również, że dziecko doświadczać będzie kłopotów z własną tożsamością. Dowodem na istnienie takich problemów są poszukiwania biologicznych ojców (ale także matek) przez dzieci poczęte metodą in vitro.
Nieoszacowane skutki społeczne
Trudno też stwierdzić, jakie mogą być skutki społeczne tego typu technik. Wbrew temu, co próbuje się nam wmówić, nie jest bowiem tak, że decyzja ta niesie konsekwencje tylko dla rodziców, ewentualnie ich dziecka. Zgoda na tego typu procedury ma ogromny wymiar społeczny i prawny. Trzeba rozstrzygnąć: do kogo będą należeć ponadliczbowe embriony (czyli dzieci) w przypadku rozwodu ich rodziców? A co z sytuacją, gdy jeden z partnerów po rozstaniu z drugim zachorował na chorobę uniemożliwiającą mu poczęcie i chce do tego wykorzystać ich wspólne komórki (taka sprawa toczyła się w Wielkiej Brytanii)? Dzielić po połowie, zniszczyć czy może przekazać innym? Czy po śmierci jednego z małżonków drugi z nich powinien mieć prawo do wszczepienia pogrobowca? Kto i w jakim stopniu może dysponować zarodkami? Czy wreszcie jaki jest ich status – nie tyle nawet ontyczny czy moralny – ile prawny? Każda odpowiedź na to pytanie rodzi kolejne, które prowadzą do błyskawicznej przemiany tradycyjnego rozumienia miłości,
odpowiedzialności czy nawet rodzicielstwa.
Oddzielenie prokreacji od miłości i małżeństwa – nawet, jeśli tylko w nielicznych wypadkach – niesie ze sobą społeczną redefinicję ojcostwa, macierzyństwa, ale także wierności i niewierności małżeńskiej. Paradoksalnie zresztą to właśnie na te problemy największą uwagę zwracają myśliciele żydowscy, którzy rozpatrują tę technikę z perspektywy społecznej trwałości i jedności małżeństwa. Leon Kass, amerykański biolog, lekarz i filozof, idzie jeszcze dalej, wskazując, że może to doprowadzić do transformacji, a być może nawet zaniku normalnej rodziny. „Zniesienie rodziny i więzów pokrewieństwa (czy choćby ich mocna redefinicja – dopisek mój) oznacza faktycznie rozerwanie głównego kulturowego pasa transmisyjnego pomiędzy przeszłością a przyszłością” – podkreśla Kass. I trudno się z nim nie zgodzić. Trzeba tylko myśleć, a nie ślepo powtarzać opowieści o zbawiennych skutkach in vitro i zacofaniu katolików.
Tomasz P. Terlikowski, publicysta „Rzeczpospolitej”