Dobry Ukrainiec pracuje na czarno
Jak wygląda ziemia obiecana? To niewielki telewizor, czasem nowa bluzka, może używany samochód. Aha, ten raj powinien pachnieć paczkowanym łososiem. Dlaczego więc smakuje tak gorzko?
Wlewają się do nas już nie wąską stróżką, a rwącą rzeką. Jeszcze do niedawna było ich milion, jest dwa, a do końca roku w Polsce ma pracować nawet 3 mln Ukraińców. U siebie nie mają nadziei na lepszą przyszłość. Chcą spełnić marzenia o spokoju, stabilizacji i wypłacie na czas. Wizja rzucenia się w nieznane jest przerażająca, ale to nic w porównaniu do potencjalnego zysku. Okazuje się, że najtrudniejsza wcale nie jest decyzja o opuszczeniu ojczyzny. Najtrudniejsze czeka ich po przekroczeniu granicy. Wtedy rozpoczyna się konkurencja: szukanie pracodawcy na czas. Na stracie biegu stanęły też Ania i Olga.
Urzędowy bieg przez płotki
Do skrzynki mailowej modnej warszawskiej piekarni od roku spływa coraz więcej CV piekarzy z Ukrainy. – Wcześniej to były sporadyczne przypadki i nie byłem specjalnie zainteresowany – przyznaje Marek, właściciel biznesu. – Zatrudniam 30 osób, do tej pory tylko Polaków. Kilka miesięcy temu postanowiłem zatrudnić dwie Ukrainki. Miłe dziewczyny, a do tego wydawały się bardzo kompetentne. Wręcz rwały się do pracy i to od zaraz.
Przedsiębiorca chciał zatrudnić je legalnie. I zaczęło się. Najpierw musiał sprawdzić w Urzędzie Pracy, czy na miejsce Ukrainek nie czeka jakiś bezrobotny Polak.
– I to był dla mnie pierwszy szok. Dlaczego, ja, właściciel, nie mogę zdecydować, kto będzie u mnie pracował? Moje pieniądze, moja firma, moja decyzja. A to wyglądało jak jakiś narodowy socjalizm – denerwuje się. – Dopiero gdy okazało się, że kolejki Polaków nie ma, mogłem działać dalej. Myślałem, że teraz będzie już z górki. Nie było.
Piekarz musiał dostarczyć zaświadczenie o niekaralności. Swoje. Potrzebny był również notarialny odpis dowodu osobistego, zaświadczenie o niezaleganiu ze składkami ZUS.
– Znajomi ostrzegali, że nawet jak już skompletuję wszystkie papierki, to na decyzję będę czekał nawet 4-5 miesięcy – irytuje się przedsiębiorca. Wskazuje również na inny absurd – po zakończeniu tego urzędowego biegu przez płotki miałby zaledwie kilka miesięcy spokoju. To dlatego, że mógłby zatrudnić Ukrainki tylko na pół roku, a potem procedurę trzeba powtarzać.
– A zresztą wyliczyłem, że ze względu na kilkumiesięczne kolejki, prośbę o pozwolenie na zatrudnienie musiałbym składać co trzy miesiące. A kiedy sprawa jest w toku, dziewczyny nie mogłyby pracować, tylko musiałyby czekać na decyzję – wskazuje.
To, co opisuje, nijak się ma do oficjalnych informacji. Według nich na decyzję urzędu powinno się czekać około 30 dni, a w sprawach szczególnie skomplikowanych 2 miesiące. Najwyraźniej większość spraw jest bardziej niż skomplikowana, bo urząd często zwraca się z prośbą o dostarczenie dodatkowych dokumentów albo powtórne przyniesienie tych samych, przedłużając czas wydania decyzji niemal w nieskończoność.
Zaprosimy cię, a potem radź sobie sama
Ania, drobna brunetka, przyjechała do nas 1,5 roku temu. Przed wyjazdem z Kijowa słyszała o Polsce same dobre rzeczy – że da się zarobić, że życie jest wygodniejsze, że robota czeka. Dziewczyna jest przyzwyczajona do ciężkiej pracy. Na Ukrainie pracowała w sklepie meblowym. Za harówkę dostawała 500 zł miesięcznie, czasem kilkadziesiąt złotych więcej, ale to od święta, gdy udało się jej złapać zlecenie przy rozstawianiu towaru w innych sklepach.
– Wiesz, miałam proste marzenia. Na przykład, że będę mogła czasem zjeść łososia albo krewetki. Na Ukrainie nie było mnie stać na ryby ani na mięso dobrej jakości – przyznaje z rozbrajającą szczerością. – Każda kobieta chce sobie kupić nową bluzkę czy kieckę. To było moje kolejne marzenie: wchodzę do sklepu i fajnie się ubieram.
W opowieściach znajomych Polska była dla niej niczym ziemia obiecana – lepsze zarobki, stosunkowo blisko do domu, ludzie podobni, a i język brzmi trochę jak "swój". Pierwszym rozczarowaniem były pieniądze. Firma, która załatwiała jej zaproszenie do pracy od polskiego przedsiębiorcy, zapewniała, że zarobi tyle, że sama będzie żyła wygodnie i zostanie jej jeszcze, żeby wysłać coś mamie.
– Zgadza się tylko to, że jest lepiej niż na Ukrainie, ale odłożyć nic nie mogę. Mimo obietnic nie mam ubezpieczenia, bo pracuję na czarno – mówi Ania.
Jak do tego doszło? Ukraińcy, tak jak Bengalczycy i Hindusi, przyjeżdżając do Polski często korzystają z firm pośredniczących w zatrudnieniu. W grę wchodzą dwie możliwości – albo dostarczy ona zaproszenie od firmy, która rzeczywiście chce zatrudnić obcokrajowców, albo zaproszenie jest realne, ale zatrudnienie w ogóle nie wchodzi w grę. Nawet takie kosztuje około 1000 zł. W tej sytuacji Ukraińcy pracują na czarno, a w wolnych chwilach – o ile je mają, a najczęściej nie mają – szukają legalnej pracy.
– Ja wolałam dostać takie fikcyjne zatrudnienie, przecież lepiej takie niż żadne, prawda? – pyta retorycznie Ania. – Udało mi się znaleźć robotę na czarno w sklepie spożywczym. Jestem sumienna, pracowita. Myślałam, że jak się sprawdzę, to właściciel zatrudni mnie legalnie. To dopiero byłaby nagroda.
Rozkładała towar na półkach, była sprzedawcą na stoisku z serami. W sumie robiła za takie "przynieś, wynieś, pozamiataj". Zarabiała 9 zł na godzinę, o 4 zł mniej niż Polki zatrudnione legalnie.
Pogadamy, jak wróci księgowa
– Kierownik ciągle powtarzał, że mnie zatrudni. Najpierw podobno księgowa była na długim urlopie. A jak wróciła, to zapewniał, że już po najbliższym weekendzie, tak zupełnie na spokojnie, załatwimy wszystkie formalności. Przez pół roku tak mnie zwodził. W tym czasie przybyło kolejnych Ukraińców, a każdy słyszał to co ja: "Legalne zatrudnienie? Tak, ale chwilę jeszcze poczekajcie".
Po pół roku, kiedy pobyt i pozwolenie o pracę się skończyło, Anie groziła deportacja. Zdesperowana zdecydowała się pójść do urzędu zapytać, co ma robić. Kolejka wychodziła daleko za budynek urząd, kilkadziesiąt osób. – Nawet tam chcieli na mnie zarobić. Jakiś mężczyzna zaproponował, że odsprzeda mi miejsce w kolejce za 10 zł. Dużo. Wolałam stać cztery godziny – opowiada.
Kiedy nadeszła jej kolej, wyrzuciła z siebie potok pytań: gdzie, jak, co zrobić żeby nie wyrzucili jej z Polski.
– Najgorsze było to, że ta pani w eleganckiej koszuli, nawet na mnie nie spojrzała znad papierów. Powiedziała tylko: "Nie udzielamy żadnych informacji. Proszę dzwonić albo zobaczyć w internecie” – na wspomnienie upokorzenia Ania smutnieje. – Byłam w szoku.
Dopiero potem dowiedziała się, że w kolejce pod urzędem nie można sobie tak po prostu stanąć i czegoś się dowiedzieć. Trzeba zarejestrować się w kolejce w internecie. Więc najpierw "stoisz" w kolejce wirtualnej, a potem (na miejsce czeka się nawet 3 miesiące) stoisz w realu. – Do urzędu dzwoniłam codziennie, po kilkanaście razy, żeby może coś przyśpieszyć – mówi Ukrainka. – Pierwszy telefon robiłam już kilka sekund po 8 rano, tyle że ciągle było zajęte, jakby ktoś specjalnie odłożył słuchawkę. Nigdy nie doczekała się na swoją kolej – znowu zatrudniła się na czarno.
– W tydzień wszystko było gotowe – mówi dziewczyna. – Nawet nie chcę myśleć, co będzie później. Pewnie wszystko się powtórzy, bo na czarno to każdy mnie weźmie. Tylko "czarna" jestem dobra. Jakbym była jakimś gorszym człowiekiem.
Jestem, a jakby mnie nie było
Anna nie może uwolnić się od jednego pytania: „A co, jeśli stanie się jej coś złego”. Niedawno spotkała chłopaka, też Ukraińca, który pracował w masarni. Pokazał jej dłoń bez dwóch palców. Prawie płakał, gdy opowiadał, jak właściciel zakończył ich współpracę: "Jakoś to załatw, będzie dobrze".
Jest jeszcze jeden element w tym zaklętym kole. Żeby dostać zezwolenie na pracę, oprócz dowodu osobistego i paszportu, obcokrajowcy muszą być zameldowani w Polsce. A żeby to zrobić, muszą podpisać umowę o wynajem pokoju albo mieszkania. Nie każdemu właścicielowi chce się odprowadzać podatek i biegać do urzędu, żeby meldować obcego. Do tego z Ukrainy.
– Jak masz szczęście, to cię zameldują. Ja nie miałam. Pokoju szukałam miesiąc, spałam po znajomych. Kiedy mówiłam właścicielom mieszkań o meldunku, odpowiadali: "Żartujesz sobie, prawda?" – mówi Ania. – Wygląda na to, że jestem, a jakby mnie nie było.
W sklepie Ania oglądała nowy telewizor. Rata 50 zł przez 36 miesięcy. Na taki nigdy nie byłoby jej stać na Ukrainie. Ale w Polsce też go nie kupi. Bo niczego nie może niczego kupić na raty, nawet z zezwoleniem na pobyt i pracę. Powód? Brak numeru PESEL.
– Powiedziałam sobie, że spróbuje ostatni raz znaleźć legalna pracę. Nie uda się, to wracam na Ukrainę – mówi dziewczyna.
Popatrz, ja jestem Polką
Rodzice i dziadkowie Olgi to Polacy. Katolicka rodzina. Ona, choć nie ma naszego obywatelstwa, czuje się Polką. Drobna, uśmiechnięta blondynka, ma 28 lat. Dla niej i jej męża Piotra przyjazd nie był ostatecznością. Ona w Kijowie miała małą piekarnię, Piotr pracował w urzędzie. Mieli dość łapówkarstwa ukraińskich urzędników i wszechobecnej beznadziei. Olga przekonała męża do wyjazdu podczas Święta Bożego Narodzenia.
– Popatrz, to sprzed wyjazdu – Olga puszcza mi z telefonu film. Widzę, jak jej kilkuletnia córeczka śpiewa z dziadkiem polskie kolędy. – Jak ona pięknie mówi po polsku – zachwyca się Olga.
Przyjechali ponad pół roku temu. Podobnie jak Anna, i oni korzystali z pośrednika i kupionych zaproszeń od polskich pracodawców. Skończyli tak samo – pracując nielegalnie, w piekarni i cukierni. Powoli układali sobie jednak życie. Wynajęli mieszkanie, szybko sprowadzili dzieci. Olga złożyła dokumenty o przyznanie jej stałego pobytu – mama i brat mają Kartę Polaka. Teoretycznie i ona nie powinna mieć problemu.
Znów teoretycznie. W ciemny zimowy poranek urzędniczka, od której zależy przyszłość Olgi, zapaliła lampkę na biurku i włączyła komputer. Nie odrywając wzroku od ekranu z szybkością karabinu maszynowego zaczęła czytać kolejne pytania. Jedno po drugim, jak na przesłuchaniu.
– Nie pozwalała mi dokończyć żadnej odpowiedzi. Przerywała i leciała dalej – opowiada Ukrainka. – Pytała o Smoleńsk, Katyń i Stepana Banderę. Uczyłam się o polskich poetach, bohaterach narodowych. A tu nagle pytanie o banderowców. Historycznie wiedziała, kim byli, ale nie miałam żadnego zdania o nich.
Choć od wizyty w urzędzie minęło kilka tygodni, kobiecie ciągle przypominają się odpowiedzi, których udzieliła.
– Zastanawiam się, co mogłam powiedzieć lepiej, więcej. Wydaje mi się, że zdecydowanie za mało powiedziałam o Katyniu – denerwuje się. – Ale chyba wystarczająco dużo o Mickiewiczu. Już sama nie wiem!
Nie wie, jaka będzie decyzja w jej sprawie. Po 30 minutach egzaminu przesłuchująca nagle wstała zza biurka.
– Podjęłam już decyzję w pani sprawie – oświadczyła i wyszła.
Jaka to decyzja? Tego Olga dowie się drogą oficjalną. Na razie mija drugi miesiąc i wie tylko to, że dostanie SMS-a z informacją. Dlatego nie rozstaje się z telefonem.
Niech te "wakacje" wreszcie się skończą
Wiadomość dobra: Piotr ma szansę na legalną pracę w piekarni pod Warszawą.
Wiadomość zła: musieli odesłać dzieci na Ukrainę. Wiktor ma 8, Julia 5 lat. Przez 3 miesiące dzieci były w Polsce z rodzicami, ale skończyła im się wiza i musiały wracać. Ale ani Olga, ani mąż nie mogli z nimi jechać. Ich sprawy są w toku, więc nie mogą opuszczać Polski.
– Jeśli w trakcie rozpatrywania sprawy wyjadę, to już mnie nie wpuszczą. Taka procedura – mówi Olga. – Piotr zawiózł dzieci do granicy autobusem, a tam przejęła je babcia. Mąż mówi, że dzieci nie płakały. Wierzę, że tak było. Zaraz się przecież zobaczymy.
Kobieta codziennie rozmawia z dziećmi, które chcą być już w Polsce i skończyć przymusowe "wakacje" u babci. Olga jest przekonana, że SMS z urzędu szybko nadejdzie, a wtedy, posiadając prawo pobytu, będzie mogła zabrać dzieci na stałe, bez wiz, bez problemu.
– Nie wyobrażam sobie, żebym nie miała dostać karty stałego pobytu – mówi Olga. – Gdzie miałabym wracać? Ale gdybym wiedziała, że będzie tak trudno, to nie wiem, co bym zrobiła.
Mijają tygodnie. Marek, właściciel warszawskiej piekarni, nadal czeka na zakończenie spraw w urzędzie. Nie rezygnuje z zatrudnienia kobiet z Ukrainy. Miejsca pracy, na które nie znalazł chętnych Polaków, czekają.