"Do Rzeczy": Wściekłość i władza
Rządzący Polską PiS znalazł się w sytuacji, kiedy jednocześnie jedzie na rowerze i próbuje go naprawiać. Tym bardziej szkodzi mu to, że za wiele sił traci na walkę z problemami, które sam wytwarza - pisze Piotr Gociek w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy".
To był długi miesiąc miodowy, ale właśnie się skończył. Przed rządem Zjednoczonej Prawicy wyrasta tor przeszkód, co nie jest zaskoczeniem, gdy wspomni się ambicje Jarosława Kaczyńskiego (demontażu III RP) i hojne obietnice Beaty Szydło z kampanii wyborczej. Zaskoczeniem jest natomiast, że w tym ważnym momencie partia rządząca najwięcej wysiłku musi marnować na walkę z problemami, które sama stworzyła. Wysyła przy tym sprzeczne sygnały i ma poważne kłopoty z budowaniem wizerunku oraz dbałością o spójność przekazu. A raf jest wiele: gorsza, niż się spodziewano, koniunktura w gospodarce, katastrofa wizerunkowa związana z niechlujnym przygotowaniem podatku od hipermarketów, równie kompromitujący finał próby stworzenia mediów narodowych, narastający w rządzie lęk przed konfrontacją z protestami kolejnych grup zawodowych (służba zdrowia, nauczyciele, rolnicy), wciąż niewygaszony spór o Trybunał Konstytucyjny i wreszcie najgłośniejsza w ostatnich dniach sprawa obsady spółek Skarbu Państwa.
"Domagamy się i apelujemy, jako posłowie, o powołanie komisji śledczej, która objęłaby swoim zasięgiem wszystkie spółki Skarbu Państwa, wszystkie podległe ministrowi Skarbu Państwa przedsiębiorstwa państwowe, dlatego że wiele sygnałów wskazuje na to, iż jest to proceder dotyczący całego obszaru resortu Skarbu Państwa" - to słowa, które padły pewnego razu w Sejmie. Nie wypowiedział ich kilka dni temu jakiś kąsający PiS harcownik z którejś z partii opozycyjnych. To cytat z lipca 2012 r., kiedy to dwaj posłowie Prawa i Sprawiedliwości - Dawid Jackiewicz i Przemysław Wipler - prezentowali dziennikarzom "Raport z kontroli w firmie ELEWARR" zawłaszczonej przez ludzi PSL i ich rodziny.
Wiplerowi jest dziś łatwiej, bo jako przedstawiciel opozycji wobec PiS (i to pozaparlamentarnej – partia KORWiN) może iść w krytyce na całość. Zaś Jackiewicz, do niedawna minister Skarbu Państwa, owszem, doczekał się działań śledczych w sprawie spółek Skarbu Państwa, tyle że postępowanie prowadzi CBA dowodzone przez wiceprezesa PiS Mariusza Kamińskiego, a przedmiotem zainteresowania są właśnie sam Jackiewicz oraz ludzie, których nominował do zarządów spółek Skarbu Państwa. Jednocześnie media podgrzewają tzw. sprawę Misiewicza – rzecznika MON oddelegowanego jednocześnie do pracy w radzie nadzorczej spółki ENERGA Ciepło Ostrołęka oraz w radzie nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej (zrezygnował już z obydwu funkcji), a opozycja tworzy "listy Misiewiczów" czy - jak chce PO - "PiSiewiczów". Listy te mają udowodnić, jak bardzo PiS promuje ludzi niekompetentnych i dobranych według klucza partyjnego (w domyśle: nagradzając partyjną robotę państwowymi fruktami). Na razie udowadniają niewiele. Pamiętam publikowane
przez „Puls Biznesu” raporty o „zielonym imperium” (PSL) czy "pajęczynie PO" - partia Kaczyńskiego musiałaby wystawić jeszcze wiele pułków „PiSiewiczów”, żeby dorównać rozmachem i żarłocznością poprzedniej koalicji rządzącej. Jednak obrona argumentem: "Bo inni też tak robili" nie jest dla PiS dobrym pomysłem. Bo przecież miało być inaczej.
Powtórka z błędów PO
Na razie skończyło się paradoksem: partia, która szła do zwycięskich wyborów pod hasłami sanacji państwa, odsunięcia od żłobu republiki kolesi i przywrócenia standardów, za chwilę będzie kojarzona głównie z walką z własnymi chciwymi stanowisk nominatami. Chwalebne to – potrafić zwalczyć patologię we własnych szeregach – ale jednak wyborcy powierzyli władzę Zjednoczonej Prawicy dlatego, że mieli dosyć grzechów poprzedniej ekipy, a nie po to, żeby nowa władza mogła metodą prób i błędów sprawdzać, kto w niej uczciwy, a kto nie. Zresztą umówmy się: sprawdzanie tego poprzez wysyłanie ludzi do spółek Skarbu Państwa, a potem spektakularne ich wywalanie za podejrzane obracanie pieniędzmi (wyrzucanie na razie jeszcze się nie zaczęło, ale przyjdzie czas i na to) jest nie tylko metodą najdroższą, lecz także najgłupszą, bo koszty wizerunkowe będą ogromne.
„Polacy mogą nam wiele wybaczyć, ale jednego nam nie wybaczą – takiej postawy, jaką prezentowali nasi polityczni konkurenci” – mówił w rozmowie z „Do Rzeczy” wiceprezes PiS Joachim Brudziński. Współbrzmią z tą deklaracją słowa Jarosława Kaczyńskiego z ostatniego posiedzenia Rady Politycznej PiS: „Brudne sieci wokół nas, musimy to od siebie radykalnie odcinać”. Chwilę później stanowisko traci minister Skarbu Państwa Dawid Jackiewicz, a szef CBA ogłasza zmasowane kontrole spółek. Wiem, że nie taka była intencja liderów PiS, ale niechcący wyszedł im taki oto przekaz: „Myśleliście, że wśród nas nie ma takich, którzy lubią kraść? Myliliście się! Mamy ich. I to ilu? Zaraz zaczniemy ich tuzinami wyprowadzać w kajdankach!”.
I znowu lekcja historii – cofnijmy się do września 2010 r. Podczas Konwencji Krajowej Platformy Obywatelskiej ówczesny premier i zarazem przewodniczący PO Donald Tusk grzmiał, że największym zagrożeniem dla partii nie jest wcale PiS, tylko „pycha i niskie standardy działaczy Platformy” i grozi grzesznikom: „Nie znajdą miejsca w tym ugrupowaniu”. Tyle że PO rządziła wtedy już trzy lata (w samorządzie, do spółki z PSL – cztery lata, od 2006 r.). Czasu na wyhodowanie własnej pajęczyny miała więc sporo. Czy rzeczywiście PiS zrobił to samo w 10 miesięcy?
Zanim spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, domknę sprawę Bartłomieja Misiewicza. Za absurdalne uważam zarzuty, że za młody i niedoświadczony. Podobnie jak za absurdalne uważałem jesienią 2015 r. sążniste teksty w gazetach o tym, że w Sejmie mamy w tej kadencji rekordowo wielu debiutantów. No i co z tego? Każdy poseł zanim nim został, był kiedyś nieposłem. A każdy doświadczony spec od czegokolwiek był najpierw niedoświadczonym specem od niczego.
Nie oczekuję od rzecznika MON siwych skroni ani jakichkolwiek zaawansowanych umiejętności poza organizowaniem pracy biura prasowego oraz dbaniem o dobry kontakt dziennikarzy z resortem. Nie brakuje także w Polsce tych, którzy uważają, że sformułowania „zaufany człowiek Macierewicza” albo „zdyscyplinowany członek PiS” są dyskredytujące. Jestem odmiennego zdania – wskażcie mi w Polsce normalną firmę, której szef w pierwszej kolejności zatrudnia osoby, którym nie ufa oraz niezdyscyplinowane. Jak rozumiem, Misiewicz nie został wysłany do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej po to, żeby brylować tam wiedzą na temat różnic między amunicją typu FAPDS-T a APFSDS-T tylko po to, żeby być oczami i uszami ministra obrony narodowej, żeby patrzeć na ręce tym, którzy mieliby ochotę kręcić lody na spółce.
Trafiło na Misiewicza
Minister ma prawo do swojego człowieka w PGZ i ma prawo wysłać tam osobę, której ufa. I nawet ekspresowe zmienianie statutu spółki, by poluzować warunki zatrudnienia dla Misiewicza mnie nie martwią (w iluż firmach państwowych przy rozmaitych nominacjach wydaje się specjalne ukazy, na mocy których prezes zezwala panu X czy pani Y pełnić jakąś funkcję mimo formalnych braków). Natomiast za skandaliczny uważam fakt, że Misiewicz został oddelegowany do PGZ (a wcześniej do spółki ENERGA Ciepło Ostrołęka), gdy jednocześnie pełnił funkcję rzecznika. Urzędnicy ministerialni innych funkcji sprawować nie powinni, koniec kropka. Albo jest się rzecznikiem, albo zawodowym członkiem rad nadzorczych. Podobnie jak niewłaściwe jest nagradzanie kogoś medalem za to, że wykonuje swoją robotę. Za pracę dla MON Misiewicz pobiera pensję. Jeśli wykonuje ją świetnie, to proszę dać mu talony na zakupy przed Bożym Narodzeniem. W normalnych firmach tak się robi. Nie widzę powodu, dla którego polskie ministerstwa miałyby być firmami
nienormalnymi. Przy okazji obwieszanie ludzi medalami za to, że redagują jakąś gazetę przez 20 lat, albo dlatego, że brali pensję jako aktor teatru XYZ przez ćwierć wieku, także uważam na nienormalne. Odznaczenia zostawmy dla ludzi dokonujących rzeczy niezwykłych.
To jeszcze nie kryzys
Wracając do pozostałych kłopotów rządu PiS: tak jak utrudnił sobie życie, niepotrzebnie walcząc o Misiewicza, tak sam zafundował sobie kłopoty przeciągającymi się i mało owocnymi pracami nad podatkiem od sklepów wielkopowierzchniowych. Weto Brukseli nie jest skutkiem spisku wrogów dobrej zmiany, nie jest także, wbrew sugestiom niektórych komentatorów, próbą ukarania polskiego rządu za walkę z Trybunałem Konstytucyjnym. Zajmująca się sprawami gospodarczymi prasa wielokrotnie i ze szczegółami opisywała w minionym roku, jak poszło z podobnym przedsięwzięciem Węgrom, co w którym momencie zostało zakwestionowane i z czego się trzeba było pod naciskiem Brukseli wycofać. Albo ministrowie PiS nie czytają gazet, albo nie potrafią nawet zatrudnić w swoich biurach prasowych ludzi, którzy czytaliby te gazety za nich. A dzisiejsze zapowiedzi, że polski resort finansów wprowadzi taki podatek, który będzie taki sam, ale będzie wyglądał inaczej, więc się Unia nie zorientuje, to już kompromitacja (połączona z liczeniem na
to, że może z kolei w Brukseli nikt nie czyta polskich gazet oraz deklaracji ministra finansów).
Tych kompromitacji jest więcej. Katastrofa projektu, jakim było budowanie nowych mediów narodowych, to kolejny przykład. Zostały po nim jedynie nierozwiązana kwestia odpowiedniego finansowania mediów publicznych w obecnym kształcie oraz Rada Mediów Narodowych, którą właściwie spokojnie będzie można za chwilę rozwiązać, bo jedyny powód jej istnienia to przeprowadzanie konkursów na szefów publicznych spółek medialnych. Dodajmy jeszcze ważną rzecz: jeśli bój o opcję zerową (czyli po prostu likwidację obecnej struktury mediów publicznych i powołanie nowej instytucji, którą można byłoby zaprojektować od początku) został przegrany – jak wieść niesie – z powodu sprzeciwu Solidarności broniącej pracowników TVP, to znaczy, że dobra zmiana może buksować także z powodu tych, którzy mieli ją wspierać. Jeśli zaś padła, bo projektanci zmian nie wiedzą, jak przeprowadzić tę zmianę w zgodzie z prawem unijnym, to reformatorzy sami sobie nie wystawiają najlepszej oceny.
Skoro zaś mowa o kłopotach z Unią – za spowolnienie gospodarcze w pierwszej połowie 2016 r. odpowiadać ma (wedle rządu) zbyt skąpe wykorzystanie środków unijnych („przestój między poprzednią a obecną perspektywą budżetową dla środków unijnych” tłumaczył wicepremier Mateusz Morawiecki). Jednak za chwilę upłynie rok od czasu objęcia rządów przez PiS i już nie będzie można się tłumaczyć, że zawinili poprzednicy i że mamy „przestój” – bo zastąpi go zastój.
Czy wszystko to oznacza kryzys rządów PiS? Nie, ale w krótkim czasie rządzący otrzymali wiele sygnałów ostrzegawczych. Wielu kłopotów mogli uniknąć, ale – jak już wspomniałem – w niejedne tarapaty wpadli na własne życzenie. Problem jest jednak poważniejszy i stawała przed nim każda ekipa rządząca.
Zdefiniuję go tak: w chwili, kiedy wygrywasz wybory i zaczynasz formować rząd, już jesteś w niedoczasie, już jesteś spóźniony. Nagle odkrywasz, że doba powinna mieć 48 godzin, bo na nic nie starcza czasu, że zamiast w spokoju przygotowywać fundamentalne reformy, wypalasz się i tracisz czas w setkach drobniejszych bieżących problemów – bo wielkie projekty swoją drogą, ale trzeba przecież kierować tym, co już jest. Państwo musi działać. Reformatorzy błyskawicznie zamieniają się w administratorów nie dlatego, że o reformach przestali marzyć, ale dlatego, że fizycznie nie starcza im czasu, siły i energii, by robić jedno i drugie. Są w sytuacji rowerzysty, który jednocześnie musi ostro pedałować, bo trzeba jechać i się nie przewrócić, ale w tym samym czasie próbuje rozpędzony rower rozkręcać i naprawiać. To karkołomne i niemożliwe do wykonania zadanie.
Nowy numer tygodnika "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach