Polska"Do Rzeczy": Skąd się bierze strach przed PiS

"Do Rzeczy": Skąd się bierze strach przed PiS

Nic dziwnego, że partia rządząca nie ma na świecie dobrej prasy. Większość zachodnich mediów ma profil liberalno-lewicowy. Jednak politycy PiS wkładają zbyt mało wysiłku w to, by pozyskiwać sojuszników - pisze Dominika Ćosić.

"Do Rzeczy": Skąd się bierze strach przed PiS
Źródło zdjęć: © PAP

Ten rząd miał już za granicą złą opinię, jeszcze zanim powstał. PiS przyprawiono gębę ksenofobów, homofobów, nacjonalistów, ultrakatolików, ultraprawicowców, antyeuropejczyków i antysemitów. Po wyborach w 2005 r., jeszcze przed powstaniem rządu, „Gazeta Wyborcza”, belgijski „Le Soir” na przemian alarmowały, że doszły do władzy antyeuropejskie siły. I właściwie każda decyzja tamtego rządu była oceniana pod z góry założoną tezę. Przez lata rządów PO-PSL negatywny stereotyp o PiS wzmacniano. W postępowych mediach i instytucjach straszono tą partią.

Sytuacja powtórzyła się po 10 latach. Tuż przed wyborami znajomi z instytucji unijnych i dziennikarze zagraniczni pytali mnie z niepokojem, co będzie, gdy wygra PiS. Ktoś nawet się na poważnie zastanawiał, czy Polska wystąpi z Unii Europejskiej. Atmosfera zagrożenia i lęku była stworzona. Następnego ranka po wyborach liberalna fundacja Friedrich Naumann Stiftung zorganizowała w swojej brukselskiej siedzibie debatę o znamiennym tytule „Kołysanie łodzią: Polska po wyborach”. Sama debata, w której obok przedstawiciela Nowoczesnej byłam panelistką, była rzetelnie zorganizowana i mogłam przedstawić odmienny widzenia. Jednak w kolejnych debatach organizowanych przez inne instytucje, a było takich sporo, niekoniecznie dbano o balans polityczny.

Mechanizm nakręcania spirali jest prosty: najpierw "Gazeta Wyborcza" (polski "Newsweek" nie cieszy się taką renomą wśród zagranicznych mediów) publikuje tekst krytyczny w stosunku do rządu. Następnie na podstawie tego tekstu powstają artykuły w belgijskim "Le Soir" czy hiszpańskim "El Pais", które są z kolei punktem odniesienia, a nawet główną bazą dla tekstów w kolejnych gazetach.

Potem o tych krytycznych publikacjach piszą polskie gazety. Nic więc dziwnego, że polski odbiorca ma wrażenie, że świat krytykuje Polskę, a skoro wszyscy prezentują taką opinię, to oznacza, że rząd popełnił kolejny błąd. Taki mechanizm działa nie tylko w stosunku do Polski. Podobnie jest w przypadku Węgier.

Jak faszyści

Skąd to negatywne z założenia nastawienie zagranicznych mediów? Przykład stronniczych i jednoznacznych materiałów na temat Polski w CNN i „The New York Times” pokazał, że źródłem inspiracji dla tych mediów byli Radosław Sikorski, szef MSZ w rządzie PO, i jego żona, amerykańska dziennikarka Anne Applebaum. Mają oni szerokie kontakty w międzynarodowych mediach i wykorzystują je. Jednak to niejedyne wytłumaczenie. Bez odpowiedniego nastawienia ze strony właścicieli i szefostwa mediów poświęcone Polsce jednostronne artykuły by się nie ukazały. Większość wpływowych zagranicznych mediów ma określoną orientację światopoglądową, którą można określić jako lewicowo-liberalną lub progresywną. Belgijski „Le Soir”, francuski „Le Monde”, „El País”, brytyjski „The Guardian”, amerykański „The New York Times” w warstwie ideologicznej w zasadzie się od siebie nie różnią. Odmienny światopogląd uważają za obskurancki.

Podobnie też postrzegane są partie polityczne niepodzielające uwielbienia dla liberalno-lewicowej ideologii. Nie jest ważne, z jakiego kraju są to partie. – Za granicą jesteśmy przedstawiani niemal jak faszyści. O mojej partii pisze się zawsze z epitetem „skrajnie nacjonalistyczna” lub „skrajnie populistyczna” zamiast konserwatywna. Dziennikarze zagraniczni w Brukseli, pisząc o Belgii, opierają się głównie na „Le Soir”, który ma bardzo określone poglądy i partie o profilu podobnym do naszej uważa za niemal faszystowskie. Niestety, flamandzkie gazety nie mają takiej siły oddziaływania, choćby ze względu na barierę językową. To błędne koło – mówi polityk flamandzkiej partii NVA (Nowy Sojusz Flamandzki).

Bezpośrednie kontakty

Mimo niechęci większości zachodnich mediów rząd powinien postawić na polepszenie komunikacji z zagranicznymi dziennikarzami – także tymi obecnymi w Warszawie. Oficjalnie w Polsce akredytowanych jest ponad 50 osób, z czego połowę stanowią Polacy pracujący dla zagranicznych mediów. Czy rząd nie powinien częściej organizować dla nich spotkań? Skoro są tweetupy dla polskich dziennikarzy i blogerów, czy nie można zorganizować takiego wydarzenia, po angielsku, dla zagranicznych korespondentów? Oni też kształtują wizerunek Polski.

- Rząd powinien postawić na lepszą komunikację, po angielsku, z zagranicznymi dziennikarzami i dyplomatami w Polsce. Także bardziej nieformalną, choćby podczas przyjęć, spotkań – mówi pracownik jednej z zagranicznych ambasad w Warszawie. – Tylko w bezpośrednim kontakcie można udowodnić, że nie jest się średniowieczną fortecą. A dyplomaci mają kontakt głównie z politykami opozycji, którzy w większym stopniu potrafią komunikować się w językach obcych, chętniej się spotykają z przedstawicielami innych państw i utwierdzają negatywną opinię o rządzie PiS. Politycy prorządowi powinni być bardziej aktywni i otwarci. Nawet jeśli zakładają negatywne nastawienie dyplomatów, to powinni próbować z nimi rozmawiać, przekonywać ich - dodaje.

Ważną kwestią jest przegląd polskiej prasy dla dyplomatów. Ambasada francuska przygotowuje własny w języku francuskim. Rozsyła go później do placówek dyplomatycznych w krajach frankofońskich. Tłumaczy głównie materiały z „Gazety Wyborczej”, czasem z „Rzeczpospolitej”. Inne tytuły w takich przeglądach pojawiają się sporadycznie. Tygodników i dzienników prawicowych w zasadzie się nie cytuje. – Może dobrze by było, gdyby to MSZ robiło szerszy i bardziej pluralistyczny przegląd prasy w kilku językach – angielskim, niemieckim i francuskim – i rozsyłało do zagranicznych ambasad? Przecież większość zagranicznych dyplomatów nie zna polskiego – dodaje nasz rozmówca.

Polem do działania powinna być także Bruksela. Akredytowanych jest tam obecnie ok. 800 korespondentów z całego świata. Do nich powinni starać się dotrzeć nie tylko polscy dyplomaci, lecz także eurodeputowani. Trudno jednak mieć kontakty wśród zagranicznych dziennikarzy i dyplomatów, jeśli się nie zna żadnego języka obcego. Przy kolejnych wyborach do Parlamentu Europejskiego PiS powinien wprowadzić kryterium obowiązkowej znajomości przynajmniej jednego języka obcego i wymagać od europosłów, by nawiązywali kontakty z przedstawicielami zagranicznych mediów, dyplomatami. Na razie nie wszyscy to rozumieją.

Osobna kwestia to komunikacja z instytucjami unijnymi. Na tym polu rząd już na początku popełnił sporo błędów. Największym z nich była retoryka stosowana w oficjalnych listach. Chodzi zwłaszcza o korespondencję ministra Zbigniewa Ziobry do komisarza ds. gospodarki cyfrowej i społeczeństwa, Güntera Oettingera. Odwoływanie się do argumentu II wojny światowej („Niemcy nie mają prawa moralnego do pouczania Polski”) było kompletnie nietrafione. Podobnie jak ostra retoryka w liście do wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej – Fransa Timmermansa. Takiego języka i argumentacji się nie używa. Nie dość, że nie przynosi to dobrego efektu, to jeszcze szkodzi. Przyznają to nawet życzliwi Polsce i rządowi PiS politycy oraz eksperci. Premier Szydło wyciągnęła z tego wnioski i w czasie debaty w Parlamencie Europejskim nie używała emocjonalnych argumentów.

Jak Węgrzy

Wzorem dla Polski powinien być Viktor Orbán. W komunikatach skierowanych do Węgrów jest bardziej konfrontacyjny i stanowczy. W Brukseli, zwłaszcza w rozmowach z unijnymi komisarzami, prezentuje się jako skłonny do kompromisu.

- Jest w ciągłym kontakcie z KE, odpowiada na wątpliwości, pisze prawnicze epistoły, tłumaczy, sam się zwraca z pytaniami, używa prawniczej, merytorycznej argumentacji. Nie daje się ponieść emocjom. Polski rząd powinien pójść tym tropem, komunikować się na bieżąco z KE, unikając nadmiernie emocjonalnego języka. I nie wpadać w antyeuropejską retorykę – radzi węgierski eurodeputowany György Schöpflin.

Jeden z unijnych urzędników zwraca uwagę na to, że Orbán się nie obraża, obiecuje poprawki, idzie na kompromis. – Zmienia, załóżmy, 10 proc. budzącej wątpliwości legislacji, a dzięki temu przeforsowuje to, co dla niego jest ważne. Umie też grać na zwłokę. Polska też powinna demonstrować otwartość, chęć dialogu, co nie jest tożsame z uległością – dodaje.

Premier Węgier postępuje podobnie w czasie unijnych szczytów. Za postulat zamykania zewnętrznych granic UE i budowy zasieków na granicy z Serbią początkowo sypały się na niego gromy. W czasie spotkania szefów państw uparcie argumentował, odwołując się do litery prawa i zobowiązań wynikających z traktatu z Schengen. Jego oponentów do szału doprowadzało to, że w zasadzie nie mogli się przyczepić do tego, o czym mówił.

Próbą podobnego zachowania było wystąpienie ministra Witolda Waszczykowskiego o opinię Komisji Weneckiej. Gdyby tego nie zrobił, zrobiłaby to w tym samym czasie Komisja Europejska. Z dwojga złego lepiej, że to polski rząd wystąpił z taką inicjatywą. W przeciwnym razie Polacy odnieśliby wrażenie, że obcy ingerują w polskie sprawy. Jeszcze bardziej zwiększyłoby to napięcie między rządem a instytucjami unijnymi. A to jest niekorzystne dla Polski, bo współpraca z Komisją Europejską to konieczność. Nie ma sensu robić sobie z niej wroga.

W przypadku Parlamentu Europejskiego sytuacja jest inna, bo to instytucja polityczna, w której swoich posłów mają i rząd, i opozycja. Delegacja PiS należy do frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, PO i PSL – do chadeckiej. Interesy niemającej europosłów Nowoczesnej reprezentuje frakcja liberalna, która właściwie jest głównym krytykiem polskiego rządu (wcześniej, przed powstaniem Nowoczesnej, polskim partnerem liberałów była partia Palikota). Na te polskie podziały nakładają się dodatkowo te europejskie. Najlepszym przykładem jest styczniowa debata na temat Polski w Strasburgu, w której udział wzięła premier Szydło. Polski rząd najbardziej krytykowali liberałowie, używając argumentów i języka zbliżonego do tego, którym mówią politycy Nowoczesnej oraz Zieloni i socjaliści.

Stygmatyzowani urzędnicy

Bruksela to nie tylko instytucje unijne, lecz także think tanki. PiS ma od niedawna do dyspozycji konserwatywny think tank New Direction. Dlaczego nie miałby on zorganizować jakiegoś spotkania na temat Polski? Kilka lat temu pojawił się pomysł, by w Brukseli stworzyć oddział Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych lub Ośrodka Studiów Wschodnich. To słuszna koncepcja, bo Bruksela jest miejscem, w którym powinien być reprezentowany polski punkt widzenia. Aktywny oddział któregoś z ośrodków mógłby dobrze wpłynąć na wizerunek Polski.

W różnych instytucjach unijnych pracuje ponad 2 tys. Polaków. Niestety, do tej pory nie była prowadzona kompleksowa polityka wspierania polskich urzędników, głównie na niższych szczeblach. Nie jest tajemnicą, że wielu z nich sympatyzuje z KOD. Brukselski KOD organizuje manifestacje, w ostatniej uczestniczyło ok. 100 osób, rozsyła e-maile ze swoim stanowiskiem (po angielsku i francusku), stara się być widoczny. Może to sprawiać wrażenie, że polscy eurourzędnicy są przeciwko polskiemu rządowi. Wielu z nich na pewno ma takie stanowisko, ale nie wszyscy. Ci o orientacji bardziej konserwatywnej lub prawicowej nie afiszują się ze swymi poglądami, bo byłoby to źle widziane w instytucjach unijnych. Nie mają też wrażenia, by rząd był zainteresowany jakimś kontaktem, współpracą z nimi. Błędem niektórych polityków PiS są wypowiedzi stygmatyzujące polskich eurourzędników jako tych, którzy nie pracują dla Polski. To spycha na pozycje antyrządowe nawet osoby neutralnie lub wręcz przychylnie nastawione. Tych ludzi warto
byłoby pozyskać, a nie zniechęcać do siebie.

Walka o dobry wizerunek polskiego rządu przypomina walkę z wiatrakami. Mimo to rząd powinien starać się pozyskiwać sojuszników, i to na różnych polach.

Nowy numer "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (600)