"Do Rzeczy": Niezniszczalny Jarosław Kaczyński
Jarosław Kaczyński znów triumfuje. Nawet niechętni mu analitycy przyznają, że to rzadki przypadek politycznej niezniszczalności. Jeszcze nie tak dawno politycy Platformy z lubością wyliczali, ile to już wyborów przegrał. Trzecie, czwarte, piąte, szóste… Teraz nie wracają do tego tematu. Lider PiS wie już, że sukces jest najlepszą ripostą - pisze w tygodniku "Do Rzeczy" Piotr Semka.
Spośród liderów partyjnych tylko on i może jeszcze Leszek Miller oraz Janusz Korwin-Mikke przeszli całą drogę polskiej polityki od 1989 r. Jednak tylko Kaczyński jest zwycięskim suwerenem swojej formacji politycznej.
Już gdy miał dziewięć lat, słuchał radiowych relacji o tym, jak gen. de Gaulle zdobywał władzę. Jeśli chodzi o czynną politykę, to jego inicjacją był studencki wiec protestu z 8 marca 1968 r. rozgoniony pałkami przez komunistyczne bojówki.
Jednak nie tylko polityczny staż wyróżnia lidera PiS. Nikt inny w polskiej polityce – może oprócz Antoniego Macierewicza – nie był tak brutalnie atakowany w III RP. Nikt inny nie stracił wskutek sekwencji zdarzeń warunkowanych polityką najbliższej osoby, ukochanego brata. Nikogo innego nie znieważano tak obelżywie – od sfałszowanych deklaracji lojalności ze stanu wojennego do kłamliwych sugestii, że bał się działać w opozycji.
Dlaczego to on został liderem największej partii prawicy, a nie liczni rywale z początku lat 90.? Dlaczego nie dał się kupić pieniędzmi, stanowiskiem, szantażem lub poklaskiem salonu? Jak wyjaśnić ten fenomen?
Jeden z wielu
Dlaczego właśnie on? To pytanie zapewne od lat zadaje sobie w skrytości ducha wielu polityków prawicy. Wielu z nich miało przecież bogatszą przeszłość opozycyjną, dłuższe wyroki w sądach PRL. Niejeden lepiej znał świat, częściej bywał na salonach kardynalskich i biskupich.
Historycy uwielbiają cofać się w czasie i porównywać szanse tych, którzy zaszli na szczyty, i tych, którzy nieźle się zapowiadali, ale coś im przeszkodziło w trafieniu na karty historii.
Cofnijmy się i my, choćby do 1987 r. Na prawicy jedną z najbardziej obiecujących i dynamicznych sił jest Ruch Młodej Polski z wyrazistym liderem Aleksandrem Hallem. Jeśli ktoś by wówczas przewidywał, że dwa lata później odbędą się częściowo wolne wybory, wszyscy byliby pewni, iż prawa strona opozycji skupi się najpewniej wokół Halla.
A jednak Hall najpierw zrezygnował z udziału w wyborach 4 czerwca 1989 r., a jesienią tegoż roku pozostawił swoich kolegów z Ruchu samym sobie i przyjął rolę ministra w rządzie premiera Tadeusza Mazowieckiego. To Jarosław Kaczyński sprawnie wykorzystał silną pozycję brata Leszka u boku Wałęsy, wziął udział w grze wokół stworzenia rządu z solidarnościowym premierem. Hall nie był rozgrywającym prawicy.
A teraz przenieśmy się do 1997 r. Jarosław Kaczyński od czterech lat był na politycznym aucie, za to coraz więcej mówiło się o Wiesławie Walendziaku. Młody polityk z Gdańska został ministrem i członkiem Rady Ministrów w gabinecie Jerzego Buzka i kierował kancelarią premiera. W świecie warszawskiej polityki słychać było opinie, że Walendziak – lider dynamicznego środowiska „pampersów” – powinien pójść śladem węgierskiego polityka Viktora Orbána, który założył partię młodej prawicy Fidesz. Przez trzy lata Walendziak nie zdecydował się na założenie własnego ugrupowania. Za to Jarosław Kaczyński na fali popularności brata Leszka jako ministra sprawiedliwości, w tym samym rządzie Buzka, stworzył własną partię Prawo i Sprawiedliwość. Przyjął do niej Walendziaka, który jednak w 2003 r. odszedł w końcu do biznesu.
I jeszcze jeden przeskok. Do jesieni 2010 r. Wśród części młodych działaczy PiS rosło wówczas przekonanie, że po tragedii smoleńskiej i przegranej Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich Jarek jest wypalony i być może na długo będzie porażony śmiercią brata. Młodzi kontestatorzy porównywali PiS do załogi oblężonej twierdzy. Próbowali dowodzić, że prezes, korzystając z dotacji z budżetu, zamienia partię w fundusz emerytalny dla siebie oraz garstki pretorianów, i wcale nie zależy mu na odzyskaniu władzy. W krótkim czasie z PiS odeszły dwie grupy, które stworzyły partie Polska Jest Najważniejsza i Solidarna Polska. Nie minęły kolejne trzy lata, a obie, nie odniósłszy sukcesów, powróciły pod skrzydła Wielkiego Jarosława. Rok potem lider PiS znów ma dobrą passę. Stawiając najpierw na Andrzeja Dudę, a potem na Beatę Szydło, prowadzi PiS do sukcesów. To trzy przypadki, gdy Kaczyński wykazywał więcej inicjatywy niż inni. Gdy miał trafne wyczucie polityki i tak potrzebne w polityce szczęście. Jeszcze kilka
lat temu modne było oskarżanie Kaczyńskiego, że jako, tak naprawdę, żoliborski lewak „ukradł” Polsce jej prawicę. Narodowcy krzywili się, że wychował się w tradycji PPS, inni przypominali, że polityki uczył się w zdominowanym przez lewicę opozycyjnym KOR, a jeszcze inni z pozycji libertarianizmu sarkali, że w kwestiach ekonomicznych co rusz wychodzi z niego etatysta. Niewiele wynikło z tej krytyki. Prawomyślni narodowcy szybko zbledli, a zwolennicy Korwin-Mikkego długo nie wychodzili ponad próg 5 proc. A Kaczyński na prawicy od 2001 r. jest najsilniejszy. I tego przewodnictwa nie daje sobie odebrać od prawie 15 lat. Jak mu się to udaje?
Samo się nie zrobiło
Spróbujmy zdefiniować zespół cech, które przyniosły Kaczyńskiemu sukces. Wieloma z nich obdarzeni byli w ostatnim ćwierćwieczu rozmaici politycy, ale każdy z nich miał jakąś słabość. U nikogo innego na prawicy cechy decydujące o byciu politycznym długodystansowcem nie wystąpiły razem.
Najważniejszą cechą lidera PiS jest bez wątpienia upór. Kto dziś pamięta grono liderów małych prawicowych partii i partyjek z lat 90.? Kto dziś pamięta nazwy: Partia Konserwatywna, Konfederacja Polski Niepodległej i Stronnictwo Ludowo-Chrześcijańskie? Na czele tych partii stali ludzie obdarzeni zdolnościami organizacyjnymi i talentami politycznymi. Zabrakło im jednak uporu i odporności na porażki.
Upór Kaczyńskiego zdaje się wynikać z głębokiej ideowości. Nawet najbardziej mu nieprzychylni rywale nigdy nie twierdzili, że imponowały mu posady, pieniądze lub stanowiska oderwane od możliwości realizacji swoich idei. Nic nie poradzę, że gdy piszę te słowa, przed oczyma stają mi wspomnienia braci Kaczyńskich o matce Jadwidze, która czytała synom „Trylogię”. Lech i Jarek byli zanurzeni w historii i wyciągali z niej wnioski. Byli dumni z AK-owskiej przeszłości rodziców, a jednocześnie widzieli, że w Polsce Ludowej ludzie z piękną niepodległościową kartą wojenną są ledwie tolerowani. I to pod warunkiem, że tak jak ich ojciec zamkną się w niszy technicznej fachowości.
Potem była przyspieszona edukacja polityczna – wypadki marcowe, działalność w biurze interwencyjnym KOR, epopeja Solidarności i wreszcie działalność w epoce rządów ekipy Jaruzelskiego. Bracia Kaczyńscy byli jednymi z niewielu polityków ówczesnej doby, których upokarzał banalny koniec wielkiej epopei solidarnościowej. Którzy odrzucali słynną filozofię Okrągłego Stołu, zrównującą bohaterów Solidarności z ich niedawnymi oprawcami i uznającą uwłaszczanie się nomenklatury za nieuchronność dziejową. Byli tym upokorzeni i nie chcieli się na to godzić.
Ten sprzeciw słychać było wtedy w ich wystąpieniach i słychać go dziś w przemówieniach prezesa PiS. Niekiedy ostrych, emocjonalnych, ale zawsze szczerych. Marzeniem Jarosława Kaczyńskiego zawsze było silne państwo polskie. Adwersarze ubierają to marzenie w kostium ponurej dyktatury. To bardzo nieuczciwa manipulacja. Kaczyński marzy o powrocie do podmiotowości państwa polskiego, aby było ono godne swojej wzniosłej przeszłości. Z ideami republikanizmu – wolności, której gwarantem jest państwo godne szacunku obywateli, tolerancji i poszanowania słabszych.
Tej ideowości towarzyszy nieprzeciętna inteligencja polityczna. Już w trakcie rozmów Okrągłego Stołu bracia Kaczyńscy na tle dziesiątek dość prostolinijnych członków ekipy solidarnościowej byli jednymi z niewielu, którzy potrafili zrozumieć sens misternej gry Adama Michnika z postkomunistami. Lider solidarnościowej lewicy tylko raz pogroził im, w 1989 r., żeby nie wchodzili mu w drogę. Ostrzegł wtedy braci, że są „za krótcy” na polityczne gry, do których aspirują. Potem była już tylko bezlitosna propagandowa i polityczna walka, która trwa do dziś.
W pierwszej dekadzie partia Kaczyńskiego (wówczas Porozumienie Centrum) przegrywała rywalizację z innymi ugrupowaniami prawicy. Dopiero gdy ci inni skompromitowali się w epoce AWS, weszła do gry na własnych zasadach. Kaczyński dopiero gdy zbudował Prawo i Sprawiedliwość oraz uzyskał dotację z budżetu, zyskał poczucie stabilności. Jego trafne intuicje polityczne będą od tej pory miały oparcie w silnej partii. Wtedy zaczęła się epoka Kaczyńskiego jako równorzędnego gracza wobec postkomunistów i obozu liberalnego. Liczba rywali na prawicy szybko zmalała. Ma to swoją cenę – jednowładztwo w partii. Boleśnie odczują to ci, którzy chcieli partnerstwa.
Kaczyński nie zbudowałby swoich dwóch kolejnych partii bez cierpliwości i pracowitości. Cierpliwość pozwalała mu na przeczekiwanie okresów politycznej dekoniunktury. Pracowitość pomagała mu w mozolnym objeżdżaniu kraju i budowaniu lokalnych struktur partii od Świnoujścia do Ustrzyk. Owszem, jako człowiek, który nie założył rodziny, miał na to więcej czasu. Polityka wypełniła w całości jego życie. To powodowało, że niekiedy brakowało mu zrozumienia życia poza polityką. Trudności, z jakimi zmagał się przez lata walki o polityczne przetrwanie, wypracowały w nim siłę, ale także pewien despotyzm przywództwa. Swoje partie prowadził mocną ręką. Wszelkich kontestatorów kosił równo z trawą. Bez tego pewnie jego ugrupowania rozsadziłyby rozłamy lub zaciekłe walki koteryjne.
Jednakże te właśnie cechy zrażały do niego wielu wartościowych ludzi. Zbudował sobie też w PC i PiS aparat pomocników, których często słusznie wykpiwano jako biernych, miernych, ale wiernych.
Bez tej żelaznej gwardii nie wytrzymałby ostatnich 25 lat. Jednak jego rządy silnej ręki w partii były zawsze atrakcyjnym tematem dla gazet, które jednocześnie nie widziały nic dziwnego w twardych rządach Leszka Millera w SLD lub Donalda Tuska w PO. Kaczyński był także atakowany za trzymanie w swoim rządzie, zapewne z sentymentu, ministra skarbu Wojciecha Jasińskiego, co krytykowano jako lansowanie byłych członków PZPR. Wszystkie wymienione wcześniej cechy na niewiele by się zdały, gdyby nie towarzyszyła im ta najważniejsza – zdolność do wytrzymywania presji z zewnątrz. Pomagała mu w trakcie przesłuchań na SB w latach PRL i potem przydała się już w III RP. W 1993 r. Kaczyński i jego partia stali się obiektami inwigilacji ze strony UOP (słynna „szafa Lesiaka”). W ciągu kolejnych dwóch dekad nie było kalumnii i insynuacji, której by mu oszczędzono. Po 2005 r. ataki polityczne i medialne były już stałym elementem jego życia i trwają do dziś. Z okładek „Newsweeka” i „Polityki” jego twarz straszyła jako zapowiedź
wszystkiego, co w polskiej polityce najgorsze. Dziesiątki innych polityków prawicy nie wytrzymałyby takiej presji.
Żeby było jasne - Kaczyński potrafi się odwinąć. Użyć dotkliwego politycznego porównania lub snuć dywagacje w stylu: „Wiem, ale nie powiem”. W przypadku aluzji do przeszłości Angeli Merkel ta skłonność kosztowała go słono w wyborach do Sejmu w 2011 r. Przedziwna niefrasobliwość w wypowiedziach była pożywką dla przeciwników. Jak złośliwie mawiali platformersi: „Na Jarka zawsze można liczyć”. Jednak oprócz złośliwości jego rywale powtarzali, że Kaczyński przypomina boksera, który zdumiewa wszystkich odpornością na najsilniejsze nawet ciosy. Wiele razy podnosił się po upadku. Tak było w połowie lat 90., gdy rozsypało się Porozumienie Centrum. Tak było w 2007 r., gdy przestał istnieć jego rząd.
I tak było po najcięższym ciosie – po katastrofie smoleńskiej, w której zginął jego brat. Trzy lata później przeżył śmierć ukochanej matki. Potem czekały go dwie porażki – w wyborach prezydenckich w 2010 r. i sejmowych w 2011 r. A jednak za każdym razem się podnosił, choć jego rywale świętowali już jego polityczny koniec.
Na pewno pomagała mu jego głęboka wiara, o której nie lubi mówić. Znaczenie miało też wewnętrzne przekonanie, że nikt inny nie odegra roli lidera prawicy tak dobrze jak on. Ile było w tym zadufania? Być może wiele, ale polityków ocenia się po dłuższym czasie. Ci, którzy zdobyli szczyty, musieli mieć pewne cechy dyktatora. Miał je tak podziwiany przez młodych Kaczyńskich Charles de Gaulle. Miała je Margaret Thatcher, mają ją Angela Merkel i Viktor Orbán. Ich wady łagodzi uznanie dla celów, którym służą. Dlatego Kaczyńskiemu wybacza jego wady tak wielu Polaków.
Lider PiS bywał bowiem silny siłą niechęci swoich wrogów. Tak było w latach 90., gdy pokolenie młodych ludzi, którzy weszli w życie publiczne w końcu tej dekady, podobnie jak on przeżyło szok bruderszaftami Michnika z Jaruzelskim i słynną nocą teczek, w czasie której obalono rząd Jana Olszewskiego. Kaczyński będzie z tą generacją toczył dialog, będzie ją uwodził, a potem się z nią będzie spierał, a nawet sypał na nią gromy. Będzie narzekał, że to prawicowi publicyści najostrzej atakowali IV RP. Bez tego pokolenia Kaczyński nie wpłynąłby jednak tak silnie na Polaków.
Niedawno, gdy Kaczyński ostatecznie pojednał się z Adamem Bielanem, udzielając mu swego wsparcia w wyborach, ten zaproponował mu wspólne zdjęcie telefonem komórkowym. „Ja znam selfie, bo ja ciągle mam selfie” – zażartował w specjalnym klipie prezes PiS. „I jak tu nie lubić Jarka?” – wyrwało się na Twitterze nawet jednemu z publicystów dość odległych poglądami od PiS. Chciałoby się powiedzieć: „Cały Kaczor, cały on”. Publicyści niechętni prawicy lubią przedstawiać ten sentyment do lidera PiS jako serwilizm i lizusostwo. Owszem, bywają ludzie, którzy kadzą Kaczyńskiemu w nadziei na jakieś wsparcie lub posadę. Znam jednak wielu ludzi, którzy nigdy niczego od Kaczyńskiego nie chcieli, których lider PiS często drażni, a jednak w chwili, gdy znów jest znieważany, mają ochotę wrzasnąć: „Odczepcie się od Kaczora!”.
Może popełniamy błąd, patrząc na Jarosława Kaczyńskiego tylko jak na praktyka polityki? Przez 26 lat istnienia III RP u władzy jako premier był tylko rok i cztery miesiące. Jednak w ciągu tych dwóch dekad to on stworzył świat wyobrażeń i mitologii wyborców polskiej prawicy.
Dwa lata temu napisałem, że Jarosław Kaczyński dłużej odgrywa rolę Króla- -Ducha niż skutecznego polityka. Gdy wkraczał do polskiej polityki partyjnej w 1989 r., modne było powtarzanie bon motu Jerzego Giedroycia, szefa paryskiej „Kultury”, że naszym krajem po 1989 r. rządzą trumny Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego. Kaczyńskiemu udała się rzecz niebywała. Połączył te dwie tradycje. Z tradycji piłsudczykowskiej wziął aktywistyczny patriotyzm, sentyment do idei współdziałania narodów międzymorza przeciw Rosji i niechęć do antysemityzmu. Z tradycji narodowej przejął przekonanie o istnieniu interesów narodowych i nierozerwalności polskości z katolicyzmem.
Gdy Jarosław Kaczyński w praktyce stworzył własną syntezę tych dwóch tradycji, stał się ważny dla bardzo różnych wyborców prawicy – od o. Tadeusza Rydzyka do Czesława Bieleckiego. Co jednak najważniejsze, lider PiS potrafił wyczuwać emocje milionów Polaków. Taki długoterminowy kapitał zaufania między liderem partii a jego wyborcami jest istotny dla „długiego trwania” danej formacji w polityce.
Dla odmiany Aleksander Kwaśniewski nie zaangażował się mocno w reanimację lewicy po aferze Rywina, a Donald Tusk zostawił Platformę swojemu losowi i wyjechał do Brukseli. Lider PiS takich pokus nie miał, bo wciąż był spychany do narożnika. Teraz staje wobec próby władzy.
Piotr Semka