"Do Rzeczy": Dyplomatyczne rozedrganie
Gdyby kolejne po Węgrzech kraje zapowiedziały złożenie w sprawie Polski weta, procedura wszczęta przez Komisję Europejską szybko by wyparowała z politycznego świata - pisze Maciej Szymanowski w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy".
06.05.2016 18:53
Czy także Węgry zostaną objęte tzw. procedurą ochrony praworządności, aby w ten sposób zablokować możliwość zawetowania wymierzonych w Polskę sankcji? Nawet jeśli te dochodzące z Brukseli pogłoski się nie potwierdzą, dotychczasowa efektywność naszej polityki w Europie Środkowej powinna zacząć spędzać nam sen z powiek. Oprócz wzmocnienia sił NATO w kraju i regionie nie ma ważniejszego zadania dla polskiej polityki zagranicznej niż szybkie i pomyślne rozstrzygnięcie sporu z Brukselą, do czego potrzebujemy poparcia państw Europy Środkowej i bez czego z kolei maleją szanse na „dobrą zmianę” w samej Polsce.
W styczniu Komisja Europejska zdecydowała o wszczęciu wobec Polski procedury ochrony praworządności. Jej konsekwencją może być między innymi zawieszenie prawa naszego kraju do udziału w głosowaniach najważniejszego unijnego ciała decyzyjnego – Rady Europy. Pierwsza faza procedury polega na wymianie informacji z rządem danego kraju. Druga – na wydaniu konkretnych zaleceń oraz monitorowaniu procesu ich wprowadzania w życie. Polska w chwili obecnej znajduje się gdzieś pomiędzy pierwszą i drugą fazą. Ostatnie wypowiedzi unijnych liderów (takich jak Martin Schulz, Günther Oettinger i Donald Tusk)
świadczą o tym, że utrzymany zostaje kurs na konfrontację z Warszawą. Jest prawdopodobne, że jeszcze przed nadejściem lata ogłoszone zostanie rozpoczęcie fazy numer dwa. O determinacji komisji w tym względzie świadczy także mianowanie – wbrew stanowisku polskiego rządu – nowym szefem Przedstawicielstwa UE w Warszawie odwołanego przez rząd polskiego ambasadora Marka Prawdy.
Jeśli na drodze tej konfrontacji chcą KE stanąć Węgry – a premier Viktor Orbán zapowiedział wetowanie ewentualnych sankcji wymierzonych w Polskę (trzecia faza) – to europejscy politycy mogą objąć tą samą procedurą ten kraj. Pretekst już jest – zapowiedziane przez węgierski rząd ogólnonarodowe referendum w sprawie przymusowej relokacji imigrantów.
Wymowne milczenie
Publiczna deklaracja Orbána z 8 stycznia o tym, że „Węgry nigdy nie poprą sankcji wymierzonych w Polskę”, jest w zasadzie – przy zachowaniu odpowiednich proporcji – parafrazą słynnego telegramu premiera Pála Telekiego do Adolfa Hitlera z lipca 1939 r., w którym napisał: „Węgry nie mogą przedsięwziąć żadnej akcji militarnej przeciw Polsce ze względów moralnych”.
Za obie te deklaracje naszym bratankom należy się cześć i chwała. Gorzej, że choć od oświadczenia Viktora Orbána upłynęło prawie pół roku, nie udało nam się uzyskać wygłoszenia podobnego stanowiska ze strony żadnego innego unijnego państwa. Milczą kraje, z którymi wiąże nas formalnie strategiczne partnerstwo: Niemcy, Francja, Litwa i Rumunia. Milczy Wielka Brytania, uznana w ostatnim exposé przez ministra Waszczykowskiego za najważniejszego sojusznika Polski w UE. Fiaskiem pod omawianym względem zakończyły się też niedawne polsko-czeskie konsultacje międzyrządowe. A przecież gdyby nie tylko Węgry, lecz także kolejne trzy–cztery kraje jasno zapowiedziały złożenie w sprawie Polski weta, wszczęta przez komisję procedura praworządności stopniałaby niczym śnieg na wiosnę. W końcu mało kto lubi narażać się na śmieszność, a już na pewno nie politycy robiący karierę w unijnych strukturach.
Iloczyn słabości
Nowy polski rząd jakby nie docenił wagi polityki informacyjnej za granicą. Nawet pobieżna lektura głównych opiniotwórczych dzienników i tygodników państw unijnych ujawnia, że liderzy opozycji i ich zaplecze udzielają kilkunastokrotnie więcej wywiadów i wypowiedzi, niż to jest w przypadku obozu rządzącego i osób z nim się utożsamiających.
Nie korzystamy z profesjonalnych agencji PR, nie organizujemy wizyt studyjnych z prawdziwego zdarzenia dla zagranicznych dziennikarzy, właścicieli mediów i redaktorów pracujących w agencjach prasowych. W połączeniu z niewielką siłą przebicia naszych think tanków i PAP powoduje to, że za granicą łatwo górę biorą uprzedzenia i negatywne stereotypy. A przeprowadzone na zlecenie rządu badania z 2012 r. pokazywały, że blisko połowie Niemców i aż dwóm trzecim Francuzów oraz Brytyjczyków Polska wciąż nie kojarzy się kompletnie z niczym, a pozostałym całkiem często z alkoholizmem, zacofanym rolnictwem i ze „zbyt silną rolą Kościoła katolickiego”.
Z tym problemem polskie MSZ raczej się nie upora. I to nie tylko z powodu problemów z lojalnością niektórych jego przedstawicieli, o czym na przykładzie wielu ambasadorów wspominały ostatnio media, lecz także z racji czysto strukturalnych. Prowadzone przez lata redukcje liczby personelu za granicą, przy jednoczesnym masowym przyjmowaniu chętnych do pracy administracyjno- biurowej w Warszawie, zepchnęło polskich dyplomatów do pozycji mniejszości we własnym resorcie. Swoje robi archaiczna struktura zarządzania, w której departamenty są przywiązane do poszczególnych wiceministrów niczym kiedyś chłop do ziemi, co w praktyce oznacza niemożność uruchomienia jakiegokolwiek efektywnie działającego zespołu zadaniowego. Do tego dochodzi zmora zwana EOD – czyli niezwykle czasochłonny elektroniczny system obiegu dokumentów, z powodu którego nasi dyplomaci spędzają dwie–trzy godziny dziennie pochyleni nad zawartością swojej służbowej skrzynki e-mailowej, zamiast rozmawiać w tym czasie z miejscowymi dziennikarzami,
opiniotwórczymi przedstawicielami świata polityki, kultury i biznesu.
Osobny temat to brak jakiegokolwiek mechanizmu kontaktów MSZ z polskimi urzędnikami pracującymi w unijnych instytucjach. Chociaż ci nierzadko mają wgląd w dokumenty, do których polski rząd dociera z opóźnieniem albo nawet w ogóle nie jest w stanie do nich dotrzeć.