Do FBI trochę nam brakuje - detektywistyczne metody szukania przestępców
O metodach detektywistycznych oraz niezawodnych i zawodnych sposobach identyfikacji przestępcy - opowiada Piotr Girdwoyń, adiunkt w katedrze kryminalistyki na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego
08.01.2004 | aktual.: 08.01.2004 13:06
Olga Woźniak: Czy można popełnić zbrodnię doskonałą?
Doktor Piotr Girdwoyń: O, to proste - wystarczy włamać się do piwnicy i ukraść słoik ogórków. Winnego - o ile nie był złapany na gorącym uczynku - nikt nie znajdzie. A tak poważnie, to im bardziej wyrafinowane przestępstwo, skomplikowana metoda, tym łatwiej o zostawienie charakterystycznych śladów.
A gdyby tak bardzo uważać, można zniknąć bez śladu?
- Nie. Ślady są zawsze. Zasadę wzajemnej wymiany śladów sformułował na początku XX wieku Francuz Edmund Locard, jeden z pierwszych kryminalistyków - pracował w laboratorium w Lyonie. On właśnie stwierdził, że gdy przestępca przybywa na miejsce zbrodni, zarówno zbiera ślady stamtąd, jak i je zostawia. Sztuką jest je tylko odnaleźć.
No, dziś to chyba nie jest takie trudne - skoro wystarczy włos czy strzępek skóry, by przeprowadzić badania DNA i określić tożsamość człowieka?
- Jest trudne. Nie uwierzy pani, ale najczęstszym błędem popełnianym przez techników na miejscu przestępstwa jest zbieranie śladów po samych sobie - albo na przykład niedopałków papierosów policjantów. Jednak możliwość przeprowadzania analizy DNA jest takim przewrotem w kryminalistyce jak dawniej badanie odcisków palców.
A co było jeszcze dawniej? Przed odciskami palców?
- Bezpośrednio wcześniej identyfikowano ludzi na podstawie badań antropometrycznych.
Na czym one polegały?
- Ta metoda nazywa się „bertillonage” - od pomysłodawcy Alphonse'a Bertillona. Wymyślił ją w latach 80. XIX wieku. Wychodził od spostrzeżenia, że szkielet ludzki od 21. roku życia nie ulega zmianom - kości przestają rosnąć. A zatem wybrał kilkanaście kości szkieletu i zmierzył. Jest niewielkie prawdopodobieństwo, że znajdzie się dwoje ludzi o takich samych wymiarach. Choć na początku wszyscy podchodzili do tego jak do czarnej magii.
A kiedy się to zmieniło?
- Bertillon miał ojca, który był zaprzyjaźniony z prefektem paryskiej policji. On właśnie zgodził się, by Bertillon na próbę przez kilka miesięcy mierzył zatrzymanych przestępców. Badacz był bardzo systematyczny, dokładny, sam prowadził pomiary i miał spore kartoteki, ale nie wyglądało to zachęcająco - zwłaszcza że był opryskliwym dziwakiem.
Sprawy przybrały inny obrót, gdy na tydzień przed końcem danego mu czasu odniósł spektakularny sukces. Policja zatrzymała mężczyznę, który podał nazwisko Dupin (taki francuski Nowak). Był to tego dnia już 27. Dupin na komisariacie. Bertillon go zmierzył, porównał ze swoimi aktami i oświadczył: „Pan nazywa się Martin - przynajmniej tak przedstawił się cztery miesiące temu, gdy został zatrzymany za kradzież”. Facet był tak zaskoczony, że się przyznał, i to był dzień tryumfu Bertillona.
A co było przed antropometrią?
- Identyfikacja opierała się na tym, co kto powiedział - na zeznaniach i wyjaśnieniach.
A listy gończe opatrzone wizerunkami poszukiwanych?
- Były w dużym stopniu mieszaniną fantazji rysownika i niedokładnych opisów świadków. Zresztą tak jest do dziś, choć teraz mamy komputery i to one tworzą obrazy zatrzymanych. Kłopot w tym, że te portrety pamięciowe zwykle nie przedstawiają wiernie poszukiwanej osoby.
Dlaczego?
- A proszę opisać tego chłopaka, który tu przed chwilą był. [Przed naszą rozmową do gabinetu wszedł student po jakieś materiały - przyp. O.W.].
Krótko ostrzyżony, korpulentny, raczej blondyn...
- A w co był ubrany? Jakie miał oczy? Jakie brwi? Ile miał wzrostu? Pani była w dość komfortowej sytuacji - on był dobrze oświetlony, postał tu chwilę. A co by było na ciemnej klatce schodowej? „Wysoki, blondyn, ubrany w dżinsy, skórzaną kurtkę i białe adidasy” - tak brzmią zwykle wspomnienia świadków. Ich postrzeganie często zniekształca strach.
W chwili stresu - gdy na przykład zostaniemy napadnięci - dochodzi do znacznego zawężenia uwagi i wszystko, na czym się ona koncentruje, zostaje zarejestrowane w postaci pamięci „migawkowej". Dlatego napadnięty może w ogóle nie pamiętać twarzy napastnika, za to ze szczegółami opowie, jak wyglądał pistolet, z którego w niego celowano.
Więc do momentu wynalezienia fotografii przestępcy byli nieuchwytni?
- Dziś też bywają. Ale nie trzeba wcale wyrafinowanej techniki, badań DNA, nawet zdjęcia, by zidentyfikować człowieka. W słynnej sprawie Lindbergów z lat 30. XX wieku wystarczyła do tego na przykład... drewniana drabina.
Na czym polegała ta sprawa?
- Porwano syna pioniera lotnictwa czczonego jako bohatera narodowego - Amerykanina Charlesa A. Lindberga. Było to wieczorem 1 marca 1932 r. Za pomocą drabiny bandyta wspiął się do otwartego okna na pierwszym piętrze domu. To było okno pokoju dziecięcego, w którym spał półtoraroczny Charles A. Lindberg junior. Porywacz zabrał dziecko, a na parapecie zostawił kartkę z żądaniem okupu. Mimo przekazania w umówione miejsce 50 tysięcy dolarów chłopca nie oddano. Na miejsce zdarzenia zjechały się setki dziennikarzy i blisko 15 tysięcy policjantów. Wszyscy ci ludzie bardzo dokładnie zadeptali wszelkie ślady, jakie mógł pozostawić porywacz. Sprawa nabrała rozmachu, sam prezydent Hoover osobiście nakazał poszukiwania we wszystkich stanach.
Znaleziono to dziecko?
- 12 maja jakiś kierowca ciężarówki znalazł chłopca w lesie - martwego. Sekcja wykazała, że został zamordowany wkrótce po porwaniu. Do mordercy nie prowadził jednak żaden ślad. Śledztwo utknęło w miejscu. Opinia publiczna była zszokowana. Policja liczyła na to, że zostaną wprowadzone do obiegu banknoty z okupu - jednak to nie one doprowadziły ostatecznie do porywacza, tylko rzeczona drabina.
Jak do tego doszło?
- Ekspert o nazwisku Koehler obejrzał ją dokładnie - zrobiona była z bardzo charakterystycznego gatunku drzewa, które rośnie tylko w jednym stanie. Okazało się, że jedynie kilkadziesiąt zakładów stolarskich w całych USA korzysta z takiego drewna. Ponadto pod mikroskopem Koehler zobaczył maleńkie rysy pochodzące od strugarki - po skoku tego narzędzia określił, jakiej było marki. Ze śladów wynikało do tego, że piąty i ósmy ząb ma uszkodzony. I tak spośród 40 tysięcy zakładów stolarskich, jakie były wtedy w Stanach, wytypowano kilkadziesiąt. Wkrótce ustalono konkretny, potem dotarto do sklepu, który zaopatrywał się tam w drabiny, i odnaleziono porywacza. Był nim Bruno Richard Hauptmann. Trwało to dwa lata.
Byłoby łatwiej, gdyby zostawił na przykład odciski palców?
- No tak, możliwość identyfikacji ludzi po odciskach palców to było prawdziwe dobrodziejstwo dla wymiaru sprawiedliwości.
Kiedy to się zaczęło?
- Początki zainteresowania odciskami palców sięgają starożytności. W Babilonii wykorzystywano je, aby potwierdzać transakcje handlowe. Daktyloskopię stosowano w Chinach już od III wieku przed naszą erą. W XII wieku naszej ery wydano tam powieść kryminalną, w której opisane jest zastosowanie daktyloskopii do celów śledczych. Chińczycy mieli registratury daktyloskopowe już w X wieku naszej ery. Europa się tym w ogóle nie interesowała. Pierwszym człowiekiem, który tu zajął się liniami papilarnymi, był Marcello Malpighi, profesor anatomii na Uniwersytecie Bolońskim. W roku 1686 opisał istnienie na opuszkach palców spiral, linii i kropek. Jednak z daktyloskopią najczęściej kojarzone jest nazwisko sir Francisa Galtona. Sklasyfikował on zasady daktyloskopii w wydanej w 1892 roku książce „Fingerprints”, którą uważa się za pierwszą pełną monografię dotyczącą daktyloskopii. Zawiera pierwszy całkowity system klasyfikacji linii papilarnych.
A kiedy po raz pierwszy wykorzystano w sądzie odcisk palca?
- To było na przełomie XIX i XX stulecia - sprawa włamywacza Caesara Celli. Sędzia nie wierzył zbytnio ekspertowi daktyloskopii, więc zarządził eksperyment: wybrał losowo 15 osób z sali i poprosił je o zostawienie odcisków na szybie. Potem jedna z tych osób zostawiła odcisk na blacie biurka. Ekspert, który na czas „zbierania" odcisków został wyproszony, miał wskazać, kto zostawił ślad na biurku. Ku zdziwieniu sędziego wskazał bezbłędnie „właściciela" już po kilku minutach.
Zaś pierwszy proces, w którym zapadł wyrok śmierci na podstawie dowodu z linii papilarnych, odbył się w 1905 roku w Anglii.
Czego dotyczyła ta sprawa?
- Bracia Stratonowowie dopuścili się zabójstwa na tle rabunkowym. Napadli na małżeństwo prowadzące sklep z farbami w Londynie. Zeznania świadków mówiły, że jeden ze sprawców był wyższy i miał niebieskie ubranie, a drugi był niższy i miał brązowe ubranie i brązowe buty. Wtedy biedni ludzie mieli zwykle dwa ubrania - na co dzień i od święta - można więc było sprawdzić, kto był tak ubrany. Jednak jeden ze sprawców usiłował zatrzeć ślady, przefarbowując buty. Zdradził go dopiero odcisk kciuka, który zostawił na kasetce. Ciekawą sprawą była też historia z Argentyny.
Też morderstwo? - Też. W 1892 roku niejaka Francesca Rojas zabiła dwoje swoich dzieci, bo przez nie nikt nie chciał się z nią ożenić. Z uporem utrzymywała jednak, że jest niewinna. Policja stosowała dość niekonwencjonalne metody, by ją złamać - miejscowy komisarz policji wył pod jej oknem, udając duchy jej dzieci. Załamała się dopiero, gdy pokazano jej krwawy odcisk palca, który zostawiła na framudze drzwi.
Dziś prawdopodobnie dodatkowo pobrano by DNA z tej krwi i stwierdzono, że należała do któregoś z dzieci.
Kiedy badanie DNA stało się metodą identyfikacji kryminalistycznej?
- Metodę wyznaczania „genetycznego odcisku palca” odkrył Brytyjczyk, doktor Alec Jeffreys z Uniwersytetu Leicester w 1985 roku. Szybko został profesorem, a z rąk królowej brytyjskiej otrzymał tytuł szlachecki. Jeffreys obliczył, że prawdopodobieństwo przypadkowego powtórzenia się 10 takich samych fragmentów DNA u dwóch różnych osób jest jak jeden do miliona. Dzisiejsze techniki dają prawdopodobieńswo rzędu 99,9999999 procent. Za pierwszy przypadek zastosowania badań DNA w procesie karnym uznawana jest sprawa Colina Pitchforka z 1987 roku.
Co zrobił Pitchfork?
- W Anglii zgwałcono i zamordowano dwie 14-letnie dziewczynki. Do winy przyznał się wiejski włóczęga. Ale analiza DNA ze śladów na zwłokach wykonana przez Jeffreysa wykazała, że skazano niewinnego. Śledztwo wznowiono. Przebadano mężczyzn mieszkających w okolicy. Wstępna eliminacja za pomocą badań grupy krwi zawęziła krąg podejrzanych do kilkuset osób. Potem porównano ich profile DNA z tym ze śladu na zwłokach. Nie pasowały do siebie. Dopiero po pewnym czasie pewien piekarz - Colin Pitchfork - wygadał się kumplom w knajpie, że na badania wysłał w zastępstwie kumpla. Informacja przeciekła do policji. Jego profil DNA pasował jak ulał.
I dziś naprawdę wystarczy jeden włos, by określić czyjś profil genetyczny?
- DNA łatwo ulega degradacji, bo jest bardzo wrażliwe na warunki środowiska, zwłaszcza temperaturę i promieniowanie UV. Ale jeśli się zachowa, wystarczy mniej niż jeden nanogram DNA, by móc ustalić tożsamość jego właściciela. To zawdzięczamy metodzie „namnażania” materiału genetycznego. Wynalazł ją w latach 80. XX wieku amerykański uczony Kary B. Mullis. 10 lat później dostał za to Nagrodę Nobla z chemii. Metoda nazywana jest PCR - reakcją łańcuchową polimerazy. Polimeraza to enzym, dzięki któremu możliwe jest „rozmnożenie” DNA nawet z jednej komórki.
Jednak czasem i dowody z DNA nie przekonują sędziów. Pamięta pani głośną parę lat temu sprawę O.J. Simpsona?
To ten czarnoskóry futbolista amerykański, milioner oskarżony o zabójstwo byłej żony Nicole i jej przyjaciela?
- Tak. Jego proces to była prawdziwa wojna o wiarygodność dowodów z DNA. Mimo że badanie DNA wykazało, że krew znaleziona na miejscu zbrodni należała do O.J., został uniewinniony. Na czele obrońców stanęli adwokat Peter Neufeld i profesor Barry Scheck, którzy kierowali grupą roboczą do spraw DNA przy Narodowym Stowarzyszeniu Obrońców Kryminalnych. Przystąpił do nich także sam odkrywca metody PCR Kary B. Mullis (który po otrzymaniu Nobla porzucił naukę na rzecz jazdy na rolkach i LSD). Mówił o wadach swojej metody, wrażliwości śladów na upływ czasu, możliwych zmianach w próbkach podczas laboratoryjnych analiz, „zarażeniu” obcym DNA (wystarczy nakichać na próbkę czy dotknąć jej ręką niechronioną przez rękawiczkę, by zanieczyścić ślady). Sąd nie dopuścił dowodu z DNA, a ława przysięgłych w październiku 1995 roku zwolniła O.J. z braku dowodów. Dziś DNA jest raczej twardym dowodem, między innymi za sprawą procesu Simpsona. Laboratoria badawcze i procedury zbierania śladów przygotowuje się tak, by uniknąć błędów.
Jakie są - oprócz DNA - nowe metody identyfikacji?
- Portret psychologiczny stosowany jest w kryminalistyce od niedawna. Jedna z pierwszych spraw rozwiązanych dzięki pomocy psychologa pochodzi z końca lat 50. XX wieku. Dotyczyła człowieka, który przez 16 lat terroryzował Nowy Jork, podkładając bomby. Policja była bezradna. Dopiero psycholog przeanalizował zachowanie tego terrorysty. Powiedział: „To pewnie Polak, mężczyzna w wieku 40-50 lat, paranoik. Nie ma żony ani dzieci, ale mieszka w domku na przedmieściach z jakąś krewną. Jest niski, korpulentny. Kiedy go zatrzymacie, będzie ubrany w dwurzędową marynarkę - guziki będą zapięte”.
O rany! I co? Tak było, jak mówił?
- Dokładnie tak. Zatrzymanym był George Metesky - z pochodzenia Polak. Miał 54 lata, mieszkał z dwiema siostrami. Był ubrany w dwurzędówkę. Zapiętą.
Jak ten psycholog na to wpadł?
- To było dość proste - na zaburzenia paranoiczne wskazywał sposób działania Metesky'ego, na narodowość to, że listów nie pisał rodowity nowojorczyk - brak żargonu i specyficzna angielszczyzna. Listy były wysyłane z miejscowości Westchester, która była po drodze do polskiej kolonii.
Obraz choroby sugerował, jak mieszka taki człowiek, jakie ma zwyczaje, jak się ubiera. Wiek - pierwszy list wysłano w 1940 roku, a paranoja rozwija się przez 10 lat, to znaczy, że pierwsze symptomy pojawiły się około 1930 roku. Choroba ujawnia się najczęściej około 25.-30. roku życia. Więc w 1956 roku musiał mieć koło pięćdziesiątki.
Czy kryminalistyk czuje się teraz bezpieczniej?
- Czasem czuję się bardziej bezradny, bo widzę, jak to wszystko u nas działa. Parę lat temu ktoś na Mazurach „pożyczył" sobie mój samochód, ale oddał. Wezwałem policję, sami zaproponowali zdjęcie odcisków palców. Tak się do tego profesjonalnie zabierali, że jak opędzlowali mi auto tym proszkiem, to spadł deszcz i wszystko zmył. Nie zdążyli... Do FBI jeszcze trochę nam brakuje.
Rozmawiała Olga Woźniak