PolskaDługi marsz czy krótki bieg

Długi marsz czy krótki bieg


Coraz częściej w publikacjach medialnych oraz w wypowiedziach posłów PiS pojawia się sugestia, że czas rządów Donalda Tuska dobiega końca, a w najbliższej perspektywie powinniśmy spodziewać się przyspieszonych wyborów parlamentarnych lub rychłego upadku grupy rządzącej. Tymczasem w ostatnich miesiącach nie mieliśmy do czynienia z żadnym wydarzeniem, które można byłoby uznać za zwiastun takiego scenariusza.

Długi marsz czy krótki bieg
Źródło zdjęć: © AFP

28.03.2012 | aktual.: 28.03.2012 12:21

Nie ma przełomu w oficjalnym śledztwie smoleńskim; nikt z przedstawicieli władzy nie został oskarżony w sprawach setek afer tandemu PO–PSL; nie doszło do zmian w funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości; nie istnieje kontrola władzy wykonawczej ze strony instytucji państwa; kwitnie propaganda sukcesu i szkalowanie opozycji, a większość mediów nadal roztacza nad rządzącymi parasol ochronny; ukrywane są informacje o stanie finansów państwa; obowiązuje zmowa milczenia w sprawach bezpieczeństwa i działań służb specjalnych. Nie można uznać, by grupa rządząca utraciła kontrolę nad jakimkolwiek obszarem życia publicznego lub poniosła zauważalne straty.

Strategia nożyczek, czyli teatr politycznego pluralizmu

Jeśli więc podstawą budowania optymistycznych scenariuszy są doniesienia medialne – mają one tyle wspólnego z prawdą, ile media III RP z rzetelnym dziennikarstwem. To jednak dzięki nim obowiązują fałszywe wyobrażenia na temat „walk frakcyjnych” w PO, frondzie „schetynistów” czy narastaniu konfliktu na linii prezydent–premier. Nagłaśniając rzekome kontrowersje i spory, medialni kreatorzy doskonale rozgrywają klasyczną „strategię nożyczek”, której istota polega właśnie na symulowaniu rozbieżności, generowaniu sztucznych konfliktów i pozorowanej walce dobra ze złem. Końcowy efekt tej strategii jest zawsze korzystny dla interesów grupy rządzącej, społeczeństwo zaś otrzymuje teatr politycznego pluralizmu i substytut demokracji.

Powinno dziwić, że ci sami politycy i publicyści, którzy zarzucają głównym mediom nierzetelność i służbę interesom władzy, w tym zakresie dają wiarę opisom nieistniejących mechanizmów. Są to dziś mity tak mocno utrwalone, że ich wyznawcy ignorują wiedzę o prawdziwej roli Pałacu Prezydenckiego, wierzą w „gorszych” i „lepszych” polityków PO, a nawet nie dostrzegają tak znamiennej, lecz niezgodnej z teorią konfliktu postawy Bronisława Komorowskiego w sprawie systemu emerytalnego.

Równie niepewnym wskaźnikiem są sondaże i badania opinii publicznej, które w realiach III RP spełniają funkcję kreatora nastrojów społecznych lub są przekaźnikiem intencji wpływowych środowisk. Rzekomy spadek poparcia dla PO może więc oznaczać tylko tyle, że partia władzy otrzymuje właśnie sygnał dyscyplinujący, zaś poprawa notowań będzie zwykle wyrazem zlecenia propagandowego.

Dlaczego nie będzie przyspieszonych wyborów

Istnieją co najmniej cztery przesłanki nakazujące z rezerwą traktować nazbyt optymistyczne scenariusze.

W pierwszej kolejności są to wyniki wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Stanowią one najmocniejszy dowód, że lata rządów obecnego układu oraz finał w postaci tragedii smoleńskiej pozostały bez większego wpływu na postawy milionów naszych rodaków. Można wprawdzie wskazywać na patologie i skażone źródła takich wyborów – nie sposób jednak zaprzeczyć, że ta władza nadal znajduje silne poparcie, a poziom świadomości politycznej polskiego społeczeństwa jest zatrważający.

Drugą przesłanką jest obecność głównego atrybutu tej władzy, jakim są ośrodki propagandy, zwane mediami. To one i zatrudnieni w nich mali demiurgowie sprawują faktyczny rząd dusz nad Polakami. Ich potencjał oraz możliwości wpływu na opinie społeczeństwa pozostają nienaruszone – tym bardziej, że w czasie ostatnich pięciu lat opozycja nie podjęła nawet próby podważenia tego monopolu. Dlatego niemal każda konfrontacja z metodami propagandystów i aparatem dezinformacji musi kończyć się klęską.

Trzecim powodem, dla którego warto zachować dystans wobec scenariusza przyspieszonych wyborów, jest bez wątpienia sprawa tragedii smoleńskiej. Rola zakładników kłamstwa smoleńskiego oraz perspektywa odpowiedzialności politycznej i karnej za śmierć 96 Polaków – to dostateczne przesłanki, by uznać, że grupa rządząca nigdy nie odda władzy dobrowolnie. Ma tego świadomość Jarosław Kaczyński, gdy w trakcie niedawnego spotkania z mieszkańcami Lublina powiedział: „Trzeba wykorzystywać te możliwości, które ciągle mamy, bo uważajmy, żeby nie było tak jak w Rosji, że zaczną nam zabierać – czyli prawo do demonstracji, prawo do petycji, prawo do żądania referendum i cisnąć, cisnąć tę władzę, bo ona sama się nie rozwiąże”.

Skoro zatem wiemy, że Tusk i spółka nie mogą – bez narażenia się na akt oskarżenia – oddać rządów w drodze przemian demokratycznych, pojawia się pytanie: jak miałoby dojść do przyspieszonych wyborów i dobrowolnej rezygnacji z władzy? „Ciśnięcie” nie wydaje się środkiem dostatecznym, ponieważ aparat państwa przy użyciu dezinformacji, cenzury oraz medialnych gier operacyjnych zapewnia sobie wpływ na kształtowanie poglądów Polaków i jest w stanie zneutralizować każdy przejaw niezadowolenia społecznego. Gdyby i to okazało się nieskuteczne, władza sięgnie po środki represyjne. Przykładem działania tego systemu są fałszerstwa w sprawie tragedii smoleńskiej czy wyciszenie horrendalnych afer koalicji PO–PSL. Tu także ma rację Jarosław Kaczyński, gdy podczas demonstracji w dniu 14 marca stwierdził: „Póki tutaj jest ten premier i jego kompania, to towarzystwo z boiska i ci co nie grają, póty prawdy się nie dowiemy”.

Dlatego wiarę w mechanizmy nacisku społecznego lub w zasady demokracji parlamentarnej trzeba uznać za szkodliwą mrzonkę.

Prorokowanie rychłego końca tego rządu mogłoby się okazać zasadne tylko wówczas, gdyby doszło do zakulisowych ustaleń między głównymi graczami sceny politycznej lub część polityków opozycji planowała udział w inscenizacji związanej ze zmianą ekipy. Kontrolowany proces zastąpienia Tuska postacią mniej skompromitowaną czy nawet utworzenie egzotycznej koalicji otworzyłyby drogę do swoistego consensusu, w którym ceną politycznej abolicji byłyby rząd złożony z „fachowców”. Gdyby takie scenariusze były poważnie rozważane, ich twórcy musieliby pamiętać, że „okrągłe stoły” stanowią stylistyczny przeżytek, a zabawy z politycznymi hybrydami kończą się przykrym efektem bastardyzacji.

Czwartą przesłanką, którą warto uwzględniać na tle obecnej sytuacji międzynarodowej, jest prezydentura Władimira Putina i perspektywa kolejnej dekady rządów kremlowskich „siłowików”. Dla III RP przynosi ona zapowiedź pogłębiania procesu „integracji” i „pojednania” oraz wytyczenia nowych zadań w roli rosyjskiego konia trojańskiego. Ich realizacja będzie możliwa tylko wtedy, gdy w „priwislinskim kraju” władza będzie należała do „przyjaciół Moskwy”. Obalenie tej władzy, a w konsekwencji ujawnienie przyczyn tragedii smoleńskiej, mogłoby zagrozić globalnym interesom Putina i pokrzyżować rosyjskie plany ekspansji na Europę. W warunkach III RP ta przesłanka prowadzi również do wzmocnienia wpływów środowisk skupionych wokół Pałacu Prezydenckiego i uczynienia z niego głównego ośrodka władzy. To zaś oznacza, że cały obszar bezpieczeństwa narodowego oraz „zmiany systemowe” w funkcjonowaniu służb specjalnych i resortów siłowych zostaną podporządkowane planom opracowanym w prezydenckim BBN.

(...)

Aleksander Ścios

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)