PublicystykaDlaczego polskiego "Spotlight" nie będzie? Jakub Majmurek: nie wierzymy w mit wolnej prasy

Dlaczego polskiego "Spotlight" nie będzie? Jakub Majmurek: nie wierzymy w mit wolnej prasy

Czy gdyby któraś polska gazeta opisała przypadki podobne do tych, jakie zdemaskowało śledztwo "The Boston Globe", reakcją nie byłby krzyk o "ataku na Kościół" i zwarcie szeregów po kościelnej stronie? Widzieliśmy to w ostatnich latach wielokrotnie: w sprawie Paetza, Wielgusa, ale także polskich dyskusji nad badaniami Jana Tomasza Grossa czy "Idą", gdy zamiast próbować zmierzyć się z prawdą, część naszej wspólnoty samo jej wypowiedzenie uznało za atak na siebie - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.

Dlaczego polskiego "Spotlight" nie będzie? Jakub Majmurek: nie wierzymy w mit wolnej prasy
Źródło zdjęć: © Collection Christophel/First look media/Participant media/East News
Jakub Majmurek

Tegorocznego Oscara dla najlepszego filmu otrzymał "Spotlight". Jest to oparta na faktach opowieść o grupie dziennikarzy bostońskiego "The Boston Globe", którzy na początku obecnego stulecia odkryli i opisali masowe, regularne praktyki ukrywania pedofilii przez bostońską archidiecezję Kościoła rzymskokatolickiego. Jak zawsze w wypadku oscarowego sukcesu pojawiają się pytania: "czy taki film byłby możliwy w Polsce?". O ile w przypadku wystawnych superprodukcji intuicyjnie natychmiast odpowiadamy, że nie, to w przypadku kameralnego, pozbawionego spektakularnych scen, opartego na dialogu "Spotlightu" wiara w to, że "moglibyśmy coś takiego nakręcić" jest większa.

Oscar polityczny

Dlaczego sukces "Spotlightu" jest nie do powtórzenia w polskich warunkach? Dlatego, że to bardzo amerykański film, zakorzeniony w tamtejszej rzeczywistości społecznej i historii (także historii amerykańskiego kina), odpowiadający na żywe potrzeby amerykańskiej publiczności.

Oscar dla filmu był nie tylko formą uznania artystycznego kunsztu i filmowego rzemiosła jego twórców, ale także nagrodą polityczną. Widać było z tegorocznych nominacji, że w amerykańskim kinie panował swoisty "głód rzeczywistości" - filmów zakorzenionych społecznie, opartych na faktach, poruszających ważne społeczne tematy. Nawet najważniejsze nominacje aktorskie poszły w tym roku do aktorów wcieleniowych, odtwarzających rzeczywiste postaci - Marka Ruffalo i Rachel McAdams ze "Spotlight", Christiana Bale'a z Big Short, Bryana Cranstona z Trumbo - nawet oscarowa rola DiCaprio oparta jest na historycznej, żyjącej na początku XIX wieku postaci. "Spotlight" wygrał jako społeczny, zorientowany na rzeczywistość film, poruszający ciągle żywy w Ameryce temat kościelnej pedofilii. Akademia nagrodziła nie tylko konkretny film, ale także pewien model kina, zdolnego mierzyć się z ważnymi dla wspólnoty tematami.

Takim tematem ciągle pozostaje w Stanach postawa Kościoła wobec nadużyć seksualnych w jego własnych szeregach. Pokazane w "Spotlight" wydarzenia otworzyły prawdziwą puszkę Pandory. Za artykułami w bostońskim dzienniku posypały się kolejne rewelacje o przypadkach molestowania dzieci przez księży i ukrywania nadużyć przez kościelną hierarchię - nie tylko w Bostonie, ale w całych Stanach. Kościół zmuszony został do przeprosin, zajęcia się problemem, diecezje miały problemy z wypłatą odszkodowań. Dla amerykańskiego Kościoła był to najpoważniejszy kryzys wizerunkowy w historii, który trwale podkopał zaufanie do tej instytucji.

Dyskusja o pedofilii odmieniła przy tym Kościół. W wielu miejscach stała się dla niego bolesną, lecz konieczną lekcją pokory, zmuszającą hierarchię i duchownych do przypomnienia sobie o podstawowych ewangelicznych zasadach i obowiązkach wobec wiernych. Rok 2002, gdy za publikacją "The Boston Globe" sypały się kolejne, amerykański publicysta katolicki i biograf Jana Pawła II, George Weigel, nazwał "długim wielkim postem Kościoła". Jak wiadomo - zgodnie z katolicką doktryną - post, nawet długi, bywa konieczny dla oczyszczenia ciała i duszy.

Za sprawą pedofilskich afer amerykański Kościół katolicki zszedł na ziemię i złagodził agresywny i konfrontacyjny wobec współczesności ton. Przyjął politykę "zero tolerancji" dla seksualnego napastowania nieletnich i wprowadził obowiązkowe badania dla duchownych i świeckich pracujących z dziećmi w kościelnych instytucjach. Cała afera, rozpętana przez publikację "The Boston Globe" w ostatecznym rachunku pomogła także samemu Kościołowi. Dlatego w dziesięciolecie wybuchu afery kardynał bostoński Sean O'Malley mógł powiedzieć "media pomogły nam uczynić Kościół bezpieczniejszym dla dzieci, zwracając uwagę na problem seksualnych nadużyć duchownych i zmuszając nas do tego, byśmy się nim zajęli".

Z kolei komentator "New York Timesa" ds. kościelnych pisał kilka lat temu, że całej akcji mediów, ujawniającej skandale w Kościele katolickim, nie należy postrzegać w kategoriach "ataku na Kościół". Ale raczej jako dowód tego, że ciągle jest to ważna społecznie - także dla niekatolików - instytucja, od której "świat domaga się, by żyła zgodnie ze swoimi ewangelicznymi ideałami".

Dziennikarz jako mit

Nagroda dla "Spotlight" jest także nagrodą dla jednego z wielkich mitów Hollywoodzkiego kina: mitu dziennikarza. Od lat 40., od złotej ery Hollywood, amerykańskie kino buduje mit dziennikarza i wolnej prasy jako ostatniej reduty obrony demokratycznych zasad w amerykańskiej rzeczywistości. "Nawet gdy wszystkie instytucje wydają się do głębi skorumpowane i przegniłe, zawsze jest jeszcze wolna prasa, która jest w stanie upomnieć się o interes prostego człowieka" - tak w największym skrócie daje się streścić zawartość tego mitu.

Jego najbardziej wyrazistym filmowym przykładem są "Wszyscy ludzie prezydenta" (1976) - film dokładnie sprzed czterdziestu lat, ekranizacja wspomnień dziennikarzy "Washington Post", Boba Woodwarda i Carla Bernsteina, których praca doprowadziła do ujawnienia afery Watergate, a w konsekwencji do dymisji prezydenta Nixona. W filmie Pakuli korupcja sięga najwyższych pięter amerykańskiej rzeczywistości, sam prezydent stanął po złej stronie konstytucji i zdradził swój naród i przysięgę, jaką mu składał. W tym paranoicznym labiryncie skromna dwójka dziennikarzy znajduje jednak drogę wyjścia. Wyprowadza z mrocznego miejsca, ku światłu, całe amerykańskie społeczeństwo.

"Spotlight" raz jeszcze powiela ten mit. Robi to w mądry, wyważony sposób, nie unikając półcieni i niejednoznaczności. "The Boston Globe" i jego wysoko postawieni redaktorzy są częścią miejskiego establishmentu, tego samego, do którego należy Kościół i jego hierarchia. Gazeta zajmuje się sprawą pedofilskich ofiar w zasadzie przypadkiem, przedtem przez lata je ignorowała, nie podążając za podsuwanymi przez czytelników tropami. W ostatecznym rachunku spełnia jednak swoją rolę.

"Spotlight" ma przy tym głęboko nostalgiczny wymiar, mówi o prasie, jakiej już dziś nie ma. Filmowa gazeta zatrudnia kilkuosobowy zespół, którego jedynym zadaniem jest praca nad jednym reportażem śledczym przez kilka miesięcy. W warunkach współczesnej prasy rzecz nie do wyobrażenia. Choć "Spotlight" opowiada historię sprzed mniej niż 20 lat, ogląda się go dziś jako głęboką prehistorię. Figurę dziennikarza jako strażnika demokracji osłabiła ekspansja nowych technologii, podkopująca model biznesowy prasy na całym świecie. W efekcie, dziś większość gazet papierowych przynosi straty, mało kogo stać na finansowanie takich zespołów, jak ten przedstawiony w "Spotlight". "The Boston Globe" wyszedł zwycięsko z walki z potężnym Kościołem katolickim, jednak tak jak cała prasa w świecie rozwiniętym, padł ofiarą internetu. Tę historię Hollywood ciągle boi się opowiedzieć, "Spotlight" też wygodnie dla siebie uchyla się od niej.

Dziennikarz bezsilny...

Właśnie z powodu tych dwóch zarysowanych wyżej kontekstów - skali dyskusji o pedofilii w Kościele katolickim i filmowego mitu prasy - polski "Spotlight" jest tak trudny do wyobrażenia. Polskie kino, a być może i społeczeństwo, nigdy nie uwierzyło w mit wolnej prasy i dziennikarza jako strażnika demokracji. Być może wynika to z tego, że instytucje wolnej prasy nie liczą u nas, jak w Stanach, ponad dwóch stuleci, a zaledwie trochę ponad dwie dekady. Zanim zdążyły się prawdziwie wzmocnić i społecznie zakorzenić, jak cała prasa na świecie, weszły w głęboki kryzys ekonomiczny i tożsamościowy, związany z ekspansją nowych technologii.

Z tych powodów figura dziennikarza odkrywającego prawdę, zdolną wstrząsnąć społeczeństwem, rzadko pojawia się w polskim kinie. Jeśli już, to przybiera nieudolne fabularnie formy jak w "Układzie zamkniętym" Ryszarda Bugajskiego. Dominuje jednak inny obraz: dziennikarza bezsilnego wobec skorumpowanej rzeczywistości i panujących w niej mrocznych układów. Najpełniej przedstawiają ten schemat "Gry uliczne" (1996) Krzysztofa Krauzego, film o dziennikarskim śledztwie w sprawie śmierci Stanisława Pyjasa. Choć śledztwo dotyczy wydarzeń sprzed lat, to postacie niegdyś zaangażowane w zbrodnie ciągle mają potężne wpływy w nowej, tylko pozornie demokratycznej rzeczywistości. Dziennikarz, który odkrywa prawdę, musi zginąć, prawda nie jest w stanie przywrócić równowagi w głęboko skorumpowanym, rządzonym przez postkomunistyczne układy, społeczeństwie.

"Spotlight", jak wszystkie amerykańskie filmy z dziennikarskiego nurtu, wyraża optymizm co do możliwości naprawy korupcji i przezwyciężenia władzy niedemokratycznych struktur. Młoda polska demokracja nigdy nie nauczyła się tego optymizmu, także tworzone w niej kino woli oddawać się fatalistycznej rezygnacji.

...wśród wrogich plemion

Trzeba też przyznać, że polska prasa nigdy nie opisała afery na miarę tej bostońskiej. Żadne dziennikarskie śledztwo nie wywołało tak szerokiej ogólnonarodowej dyskusji. W sprawie kościelnej mieliśmy oczywiście nagłośnioną przez "Rzeczpospolitą" aferę molestującego kleryków arcybiskupa poznańskiego Juliusza Paetza. Ale to był tylko pojedynczy wypadek nadużywającego swojej władzy hierarchy, nie problem systemowego ukrywania niecnych praktyk.

Zastanawiam się jednak, czy w Polsce w ogóle możliwa byłaby oczyszczająca dyskusja, jaka miała miejsce w Stanach po publikacjach "Boston Globe"? Obawiam się, że nie. Do takiej dyskusji potrzebna jest zdrowa sfera publiczna, opierająca się na silnych, niezależnych, powszechnie szanowanych instytucjach, w których głos wsłuchać się są w stanie osoby z bardzo różnych politycznych, ideowych, towarzyskich obozów.

Czy w Polsce, na własne życzenie, nie zniszczyliśmy sobie takiej sfery publicznej? Czy nie istnieje ona tylko teoretycznie? Czy jej ideał nie skrywa rzeczywistości walki wrogich politycznych plemion, żyjących w zupełnie alternatywnych, niestykających się ze sobą obiegach medialnych? Czy gdyby któraś polska gazeta opisała przypadki podobne do tych, jakie zdemaskowało śledztwo "The Boston Globe", reakcją nie byłby krzyk o "ataku na Kościół" i zwarcie szeregów po kościelnej stronie? Widzieliśmy to w ostatnich latach wielokrotnie: w sprawie Paetza, Wielgusa, ale także polskich dyskusji nad badaniami Jana Tomasza Grossa czy "Idą", gdy zamiast próbować zmierzyć się z prawdą, część naszej wspólnoty samo jej wypowiedzenie uznało za atak na siebie.

Nawet jeśli świat przedstawiony w "Spotlight", także w Stanach, przeżywa dziś głęboki kryzys, to film ten jest dzieckiem kilkuset lat zdrowej sfery publicznej. Nam nigdy nie udało się jej utrzymać w tak dobrej kondycji nawet przez dekadę. Dlatego taki film jak "Spotlight" w najbliższym czasie w Polsce nie powstanie - prędzej już doczekamy się jakichś polskich "Gwiezdnych wojen".

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (351)