Dlaczego Komorowski chce wygranej PiS?
Na pewno wielokrotnie Państwo się nad tym zastanawiali: czy mogłoby być tak, że Bronisław Komorowski szedłby do wyborów z hasłem "Polska jest najważniejsza", a Jarosław Kaczyński z hasłem "Zgoda buduje"? Jasne, że tak. Cała kampania Jarosława Kaczyńskiego jest przecież nawoływaniem to zgody, która buduje - pisze w komentarzu dla Wirtualnej Polski Jan Wróbel. To nawet miło ze strony Komorowskiego, że tak energicznie wspiera tegoroczną kampanię swojego kontrkandydata.
Dlaczego chce wygranej PiS, to trudno powiedzieć, ale że do niej doprowadzi przewidzieć akurat nie trudno. Bo w warunkach niezgody PiS przegrałby – tak, jak przegrał wybory w 2007 roku i wybory europarlamentarne w 2009. W 2005, kiedy panowała popisowa zgoda partii przeciwnych „Rywinlandowi” PiS wygrywał.
Bez względu na to, jakie hasła sztaby powymyślały, najważniejszym wydarzeniem ostatnich tygodni jest odzyskanie przez PiS oblicza partii zarazem strasznej i zarazem przyjaznej. Nie ma się co oszukiwać – każda partia polityczna walcząca o miliony głosów musi jednych wyborców kusić programem pozytywnym, a drugich negatywnym.
Polska prawica odbierana była przez większość Polaków przez pryzmat działań i słów zanadto agresywnych (agresywny katolik – niby oksymoron, a przecież tak często tautologia…). Dopiero Lech Kaczyński, jaki minister sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka połączył w jednej osobie twardego prawicowca (domagał się od sędziów i prokuratorów dobrej roboty, a od przestępców – by siedzieli w mamrze) i sympatycznego faceta. Natychmiast stał się niezwykle popularnym politykiem.
Nie stracił tej popularności jako prezydent Warszawy, a Prawo i Sprawiedliwość, potrafiąca jeszcze utrzymać wizerunek „twardzi–mili” wygrywało kolejne wybory. Historycznym błędem kierownictwa PiS po 2005 roku było wzmacnianie wizerunku partii twardzieli kosztem oblicza partii normalnych, sympatycznych ludzi. Ludwik Dorn, Jarosław Kaczyński, Joachim Brudziński, Marzena Wróbel, Beata Kempa, Zbigniew Ziobro, Jacek Kurski pracowali w nadgodzinach, aby PiS nie kojarzył się z wizerunkiem partii dzielnej, ale sympatycznej.
Platforma Obywatelska rosła jak na drożdżach, bo miała i Niesiołowskiego i Gowina, PiS miał tylko „Niesiołowskiego”. Nawet prezydent Lech Kaczyński tracił opinię sympatycznego faceta – a wraz z nią tracił poparcie społeczne. Ludzie potrzebują partii zarazem złej i dobrej. Nie – albo.
Publicysta ma zawsze niepokój w sercu, kiedy szykuje się, aby pochwalić premiera. Niech już będzie moja strata (proszę tylko wydawców z „Wirtualnej Polski” aby puścili tę część mniejszym fontem): to Donald Tusk spowodował, że jego partia odbierana jest przez Polaków jako partia „i do szabli i do szklanki”. Ładunki prymitywizmu i nienawiści zawarte wypowiedziach luminarzy PO są od lat większe, niż pisowskie. I co z tego? Nic. Empatia bijąca od premiera powoduje, że łódka nigdy nie przewróciła się tylko w jedną stronę. PO to środowisko, w której agresywny błazen zostaje szefem regionu i wiceprzewodniczącym partii. Zarazem jest postrzegana partią porządnych, fajnych ludzi, kolegów Donalda Tuska. Gdyby Tusk był szefem PiS, partia ta rządziłaby Polską. Rządził jednak Kaczyński i pociągnął swoją partię w stronę wielkiego konfliktu, który, jak wierzył, PiS wygra, zjadając po drodze przystawki. A konflikt wygrała partia, która potrafiła być i groźna i miła, palikotodonaldowa.
Wiele atramentu wylano już by wykazać, że Bronisław Komorowski upodabnia się w tej kampanii do Jarosława Kaczyńskiego. (Nie tak dawno wielu uważało nawet, że to wspaniały wyborczy pomysł). Proszę jednak zwrócić uwagę na znacznie ważniejsze zjawisko - Jarosław Kaczyński upodabnia się do Donalda Tuska. Jeżeli uda mu się ta sztuka i PiS odzyska umiejętność prowadzenia dwutorowej polityki wizerunkowej, czas dominacji PO mamy już za sobą.
Jan Wróbel specjalnie dla Wirtualnej Polski