ŚwiatDecyzja UE ws. Turcji nie może być negatywna

Decyzja UE ws. Turcji nie może być negatywna

Na trzy tygodnie przed publikacją przez
Komisję Europejską zaleceń dla rządów Unii Europejskiej w
sprawie Turcji wysokie rangą źródła w Brukseli twierdzą, że po
40 latach starań Turcji o członkostwo i rozmaitych obietnic,
udzielonych jej przez UE, opinia Komisji nie może być negatywna.

Jednak te same źródła przewidują, że Komisja wskaże także w swoim raporcie na "niezupełne spełnienie kryteriów politycznych" członkostwa, do których zalicza się posiadanie funkcjonującej demokracji, państwo prawa, przestrzeganie praw człowieka, w tym kobiet i mniejszości. Wygląda więc na to, że Komisja pozostawi jednak przywódcom 25 państw UE pewną "furtkę", z której będą mogli skorzystać podejmując w grudniu na szczycie w Brukseli decyzję, czy natychmiast rozpocząć negocjacje członkowskie z Ankarą. Warunkiem podjęcia rokowań jest bowiem właśnie spełnienie kryteriów politycznych.

Raport ma być przyjęty i opublikowany przez komisarzy 6 października. Przy podejmowaniu decyzji z pewnością zaiskrzy - tajemnicą poliszynela jest to, że co najmniej dwóch komisarzy - Austriak Franz Fischler odpowiedzialny za rolnictwo i rybołówstwo oraz Holender Frits Bolkestein (rynek wewnętrzny) - przychylnie na Turcję nie patrzy. Wspiera ich Węgier Peter Balazs, o którym mówi się, że nie ma nic do stracenia, bo nie pozostanie w Komisji na następną kadencję.

Problemy z mentalnością i pieniędzmi

Sytuację zwolenników rozpoczęcia negocjacji z Ankarą komplikują ostatnie doniesienia o próbach wprowadzenia do tureckiego kodeksu karnego kary za cudzołóstwo. Rzecznik Komisji Jean-Christophe Filori powiedział w piątek na konferencji prasowej w Brukseli, że zwłoka w przyjęciu przez Turcję nowego kodeksu karnego w związku z próbami wprowadzenia do niego odpowiedzialności karnej za cudzołóstwo wywołuje zaniepokojenie Unii Europejskiej i może skomplikować starania Ankary o członkostwo UE.

Mało przychylni Ankarze politycy podnoszą przede wszystkim dwie kwestie: różnicy mentalności pomiędzy krajami obecnej Unii a Turcją oraz kwestię kosztów.

Na początku września podczas wykładu na uniwersytecie w Lejdzie Bolkestein, powołując się na opinię amerykańskiego naukowca Bernarda Lewisa, powiedział, że trendy demograficzne wskazują na to, iż Europa się zislamizuje, gdyż rdzenni mieszkańcy Europy starzeją się, natomiast przybywa obywateli wyznających islam. Jeśli Lewis ma rację, to oznacza, że wiktoria wiedeńska poszłaby w tej sytuacji na marne - mówił Bolkestein.

Bolkestein był drugim - po byłym prezydencie Francji Valerym Giscardzie d'Estaing - politykiem europejskim wysokiej rangi, który publicznie ośmielił się zwrócić uwagę na zasadniczą różnicę wyznaniową między wszystkimi dotychczasowymi członkami UE a Turcją. Po cichu od dawna mówią o tym chadecy niemieccy. Rozpoczęli oni właśnie ofensywę, aby nie dopuścić do przyjęcia Ankary na pełnoprawnego członka Unii. Szefowa opozycyjnej niemieckiej CDU/CSU Angela Merkel w liście do unijnych przywódców chadeckich i konserwatywnych apeluje, aby zamiast pełnego członkostwa zaproponowali Turcji "uprzywilejowane" czy też "specjalne" partnerstwo.

Rzecznik Bolkesteina, Jonathan Todd, naciskany przez dziennikarzy nazajutrz po wykładzie komisarza, oświadczył, że nie sprzeciwia się on rozszerzeniu Unii Europejskiej. Temu, że jest przeciwny rozszerzeniu Unii, zaprzecza także inny komisarz, Franz Fischler. Jednak w lipcu rozesłał do swoich kolegów- komisarzy list, w którym ostrzegał, że samo objęcie Turcji wspólną polityką rolną będzie kosztowało 11,3 mld euro rocznie. Podczas niedawnego spotkania ministrów rolnictwa nawoływał więc do ostrożności. Komisarz przewiduje referenda w krajach, które są przeciwne członkostwu Ankary w Unii.

Fischler uważa, że Komisja Europejska powinna dokonać szczegółowej analizy możliwych następstw przyjęcia Turcji do Unii, zanim wejdzie ona do UE. Zwłaszcza że dotacje rolne to nie wszystko. Do tego dochodzą fundusze strukturalne i spójności, przeznaczone dla najuboższych regionów i krajów Unii. Niektórzy eksperci szacują łączne koszty na 20 mld euro rocznie! Wejście Turcji będzie więc niechybnie oznaczało gruntowną reformę unijnej polityki i zapewne stopniowe przestawienie strumienia pieniędzy - tak jak teraz Hiszpania będzie się musiała dzielić nimi z Polską, tak za 10 lat Polska musiałaby podzielić się z Turcją.

Takie "studium następstw członkostwa Turcji dla Unii" (ang. impact study) powstaje równolegle do raportu o stanie jej gotowości do członkostwa. Jednak cytowane już źródła przewidują, że studium będzie raczej szło "w stronę jakościową, bez podawania liczb". Uzasadnienie jest takie, że Turcja wejdzie do Unii najwcześniej za 10 lat, więc do tego czasu wiele się zmieni zarówno w tym kraju, jak i w Unii. Ale "studium wpływu" to również analiza tego, jak pojawienie się w Unii państwa o wysokiej i szybko rosnącej liczbie ludności wpłynie na mechanizmy decyzyjne w UE. Przecież w 2009 roku ma wejść w życie nowy system głosowania w Radzie UE podwójną większością, w którym do podjęcia decyzji potrzebna będzie podwójna większość - państw i ludności.

Nie można sobie pozwolić na odmowę

Mimo tych wszystkich zastrzeżeń, wielu komisarzy - z Niemcem Guenterem Verheugenem na czele, a także z Brytyjczykami, Hiszpanami i Włochami - podziela pogląd cytowanego już źródła, że Unia nie może sobie pozwolić na odrzucenie Turcji. Podczas niedawnej wizyty w Turcji Verheugen wyraził zadowolenie z reform politycznych podjętych przez Turcję w celu spełnienia kryteriów członkostwa. Przyznał, że są jednak także pewne braki w spełnianiu tych kryteriów. Jakie - nie chciał powiedzieć. Wydaje się, że główne zastrzeżenia dotyczą niewydolnego i nie zawsze bezstronnego sądownictwa, zdarzających się przypadków torturowania osób zatrzymanych i więźniów, a także traktowania Kurdów.

Zwolennicy przystąpienia Turcji do Unii podkreślają, że przyjęcie jej będzie w pełni wyrażało idee, które przyświecały powstawaniu Wspólnoty Europejskiej. Argumentują, że Unia nie może sobie pozwolić na pozostanie "klubem chrześcijańskim" i na zrażenie świata islamu. Turcja jest jedyną demokracja laicką wśród krajów muzułmańskich i może być przykładem dla innych.

Polski eurodeputowany Bronisław Geremek uważa, że przyjęcie Turcji, sojusznika z NATO, zapewni Europie wyższy stopień bezpieczeństwa i zarazem - paradoksalnie - umocni też potrzebę solidarności. Zasiadał on w grupie wysoko postawionych niegdyś polityków unijnych, która pod przewodnictwem byłego prezydenta Finlandii Marttiego Ahtisaariego opracowała raport wzywający do przyjęcia Turcji. Grupa polemizowała z autorami katastroficznych prognoz dotyczących kosztów tureckiego członkostwa: "Kilka opublikowanych ostatnio prognoz oparto na obecnym kształcie polityki Unii i na stanie gospodarki tureckiej, co świadczy o wysoce spekulacyjnym charakterze tych prognoz" - napisała grupa w swoim raporcie.

Jeden z członków grupy, Austriak Albert Rohan, przyznał w odpowiedzi na pytanie o koszty, że "nie wiadomo, czy w 2015 roku będzie nadal obowiązywała zasada solidarności (między państwami UE), czy będzie istniała polityka regionalna, strukturalna, rolna". Geremek przypomina jednak, że bogate państwa UE już dziś - bez powoływania się na Turcję - chcą ciąć wsparcie dla uboższych krajów.

Stanowisko polskich polityków rozczarowuje tutejszych przeciwników tureckiego członkostwa. Liczyli na sprzeciw "arcykatolickiej Polski", która tak zaciekle walczyła o odniesienie do tradycji chrześcijańskich we wstępie do unijnej konstytucji. Dziwią się, że prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Marek Belka wyrażają poparcie dla tureckich aspiracji. Unijni dyplomaci tłumaczą to sobie ogólnie proamerykańską polityką Warszawy - prezydent USA George W. Bush stanowczo poparł bowiem dążenia Turków i wręcz ogłosił już w czerwcu w Stambule, że Turcja spełnia kryteria unijne.

Jacek Safuta i Justyna Wojteczek

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)