PublicystykaDariusz Bruncz: Jezus kocha brudne okna

Dariusz Bruncz: Jezus kocha brudne okna

I znowu się zaczęło. Przedwczesny wrzask upupionych kolęd, wszechobecne "te święta", bo "te" święta są przecież takie szczególne i "te" święta jak żadne inne nie wyrażają tego, co tak autentycznie polskie. I w "te" święta trzeba przecież godnie, a więc postnie (bo co to za święta ze ścierwem na stole) no i podniośle, rodzinnie, uprzejmie i w ogóle naj. Aha i te okna. Umyć trzeba, bo nabożnego łindoł na świat nie będzie, gwiazdeczka przemknie niezauważona i w ogóle będzie katastrofa. A więc świętujmy - tylko co?

Dariusz Bruncz: Jezus kocha brudne okna
Źródło zdjęć: © Shutterstock.com

22.12.2017 09:39

W sumie coraz mniej osób zawraca sobie głowę teologiczną gimnastyką związaną z Bożym Narodzeniem. No bo jak to? Niepełnoletnia Żydówka, która nagle oświadcza swojemu mężowi, że zaciążyła, mimo że małżeństwo nie zostało skonsumowane? Hańba! De facto powinna zostać ukamienowana. Ale to jeszcze nic!

Skandal obyczajowy, jakim właściwie jest historia o narodzeniu Jezusa z Nazaretu, później nazywanego przez grupę wyznawców Chrystusem (Mesjaszem), staje się coraz większym wyzwaniem, bo we wspólnocie zaprawionej i scementowanej przez prześladowania, ale także zagrożenia wewnętrzne, stopniowo materializuje się teologiczna refleksja nad narodzinami tegoż Jezusa.

Potężna dawka paradoksów

Pierwszym wyzwaniem był jego spektakularny upadek od mesjasza, któremu śpiewano hosanna, do bluźniercy i jeszcze mocniejsze tąpnięcie – brutalna i haniebna śmierć na krzyżu. Kolejnym wyzwaniem – poukładanie tego wszystkiego w jakąś całość, bo przecież ten Jezus twierdził, że był zanim się urodził, zna Ojca (Boga) jak nikt inny przed nim. Urojenia? Megalomania? Prawda wiary?

Teolodzy zaczęli łamać sobie głowy nad byciem przed byciem (w fachowym żargonie preegzystencja Logosa), bosko-ludzką naturą i wielką zagadką: jak człowiek może być jednocześnie Bogiem i narodzić się z Nastolatki, o której późniejsza tradycja będzie mówić, że jest wieczną Dziewicą, Matką Boga w dodatku Niepokalaną, a więc pozbawioną grzechu pierworodnego.

Właściwie to potężna dawka paradoksów zapakowanych w absurdalne stwierdzenia (lub na odwrót, jak kto woli), bezsprzecznych skandali, łamigłówek i teologicznej szermierki wiary i rozumu, ale nie odczuwamy tego tak bardzo, podobnie jak nie czujemy przerażającej słodkości i kaloryczności słodzonych trunków z bąbelkami, bo przecież są wspomagaczo-ulepszacze, które skutecznie tłumią to, co właściwie spożywamy i co powinni wywoływać w nas jednoznaczne odruchy.

GPS-em są anioły i gwiazdy

Dramat i odlot "tych" świąt został przykryty nieznośnie grubą warstwa tradycji, formuł, obyczajów – tzw. atmosfery, którą wyraża przykazanie: pamiętaj, abyś okna miał czyste. W sumie to wcale nie takie głupie, jeśli się mocniej zastanowić… A gdy dodamy do tego jeszcze elementy polityczno-bytowe, bo w końcu Miriam vel Maria (majestatycznie nazywana w Polsce Maryją, Królową Polski) i jej heroiczny małżonek Józef, to bliskowschodni uchodźcy, za którymi ciągnie się smuga krwi, morderstw i podstępów, politycznych interesów i kalkulacji. Nie uciekają za lepszą pracą, według biblijnego przekazu ich GPS-em są anioły i gwiazdy, idą w nieznane i poza wiarą, że wszystko skończy się dobrze nie maja nic.

W tej historii nie ma niczego słodkiego, bowiem wszystko okupione jest masakrą, rozlewem krwi i cierpieniem. Nie ma gipsowych laleczek, dzieciątka z loczkami i anielskich chórów śpiewających "Alleluja" Händla. Jest za to brud, strach i beznadzieja. Jest oczekiwanie, że obietnica dana przez Boga zostanie spełniona. Wszystko inne to dodatki, przypisy czy scenografia, jak kto woli. Mniej lub bardziej kiczowate. Nadbudowa, która jest częścią naszej kultury, ale nie jej fundamentem.

I o tym stara się przypominać adwent spłaszczony do okresu przygotowawczego do "tych" świąt. Adwent, który w tradycji chrześcijańskiej, posiada swoją własną godność, głębokość i rytm stał się niejako preludium do "tych" świąt. Adwent stał się zakładnikiem szaleństwa i zagubienia, synonimem intensywnych zakupów, mycia okien, być może zwizualizowany przez zapożyczony od tych obrzydliwych protestanckich Niemców wieniec adwentowy z czterema świecami.

Inna historia na inny czas

Czy naprawdę jest tak źle? Nie wszędzie i nie zawsze. Są jeszcze wariaci, którzy pamiętają o adwencie, chcą się zatrzymać, zaryzykować zerwanie z narzuconą narracją "tych świąt" i skorzystać z oferty rorat, tygodniowych nabożeństw adwentowych, wolą popatrzeć na rozerwane niebiosa niż transparentne okienka. Bo de facto ten Jezus, na którego przyjście ponoć się tak bardzo, ale to bardzo cieszymy, ma chyba gdzieś nasze czyste okna – przyszedł w brudzie i do ubrudzonych, których – jak mówi Biblia – nawet kocha. Za co? To już inna historia na inny czas i inne sprawunki.

W wielu miejscach świata budzi się adwentowa konspiracja walcząca – całkiem realnie – o trochę lepszy świat, o głębsze "te święta" i czas po nich. Buntownicy nie tylko dokonują remontu duszy, myją jej okna, niektórzy nawet papierem ściernym – bo takie spojrzenie w głąb czasem bardzo boli – ale biorą sprawy w swoje ręce, wnoszą swój wkład w wyhamowanie szaleństwa kierując się zasadą mniej = więcej. Bez względu na to, czy lubicie te święta czy nie (jak ja), sprawcie sobie prezent: zatrzymajcie się niekoniecznie zastanawiając się czy już nadszedł ten moment, żeby umyć akurat to okno. Są inne.

Dariusz Bruncz, Ekumenizm.pl

Zobacz także
Komentarze (0)