Daleko od prawdy

Kiedy 1 kwietnia król Jan Sobieski zawarł z cesarzem Austrii układ o współpracy, zadbał, by data podpisania była o dzień wcześniejsza, tłumacząc, że w oficjalne ogłoszenia, iż traktat rzeczywiście obowiązuje, nikt nie uwierzy, skoro zawarto go w takim dniu. Teraz w naszych mediach zanika jednak stara tradycja prima aprilis.

27.03.2006 14:50

I nie ma się co dziwić. Skala publicznych wypowiedzi mijających się z rzeczywistością, nie do końca prawdziwych czy wręcz kłamliwych i załganych od początku do końca, jest tak duża, że żartobliwe kłamstewka, ukazujące się w naszej prasie 1 kwietnia, nie są oczywiście w stanie im dorównać i nie wyróżniają się na tle otaczającej nas coraz bardziej rzeczywistości.

Nowa świecka tradycja

Do polskiej tradycji językowej weszły już zwroty: „posiada wykształcenie prezydenckie”, określające człowieka, który jak Aleksander Kwaśniewski twierdzi, że ma wyższe wykształcenie, choć nie ukończył studiów; czy – niezbyt wprawdzie eleganckie, bo płci pięknej w metrykę się nie zagląda – sformułowanie „młoda jak pierwsza dama” odnoszące się do pani, która się nieco odmładza, o czym dowiedzieliśmy się dzięki uczynnym koleżankom Marii Kaczyńskiej ze studiów.

Przyjęło się też określenie „kłamca jasnogórski”, opisujące kogoś, kto wzorem Romana Giertycha zapiera się w żywe oczy, że nie odbył ważnego spotkania, choć oczywiście je odbył. Poznaliśmy „pomroczność jasną” dotyczącą osobników, którzy niczym syn Lecha Wałęsy upili się i narozrabiali, a tłumaczyli to wszystko chwilowymi zakłóceniami świadomości. Ostatnio zaś pewną popularność zdobyła fraza „zadzwoń do Dorna”, odnosząca się do zachowania posła Piotra Misztala, który oszukiwał (będąc niezbyt trzeźwy), że rozmawia przez komórkę z ministrem spraw wewnętrznych, który zaraz zrobi porządek na dyskotece, gdzie bawił się poseł.

Alkohol i związane z nim nieprawdziwe historyjki odgrywają zresztą ważną rolę w polskim życiu publicznym. Można sporządzić niemały katalog wyjaśnień, przywoływanych przez naszych „prawdomównych” przedstawicieli, którzy w rozmaitych okolicznościach występowali po pijanemu. Pos. Alfred Owoc zapewniał, że jest absolutnie trzeźwy, a ten zapach w samochodzie to swoista woń płynu do spryskiwacza. Pos. Janusz Malinowski wyjaśniał, że zapewne toniki, które wypił, były „nieco wzmocnione”. Pos. Waldemar Borczyk nie silił się na żadne finezyjne tłumaczenia, po prostu przez wiele godzin zapewniał, że nic nie pił, i dzielnie odpierał wszelkie próby nakłonienia go do poddania się badaniu alkomatem. I tak dalej.

Czas na łże-elity

Osobny rodzaj mijania się z prawdą stanowią obietnice polityków. Premier Marcinkiewicz stwierdził niedawno, że jest zdania, iż w polityce zawsze trzeba mówić prawdę, bo dużo łatwiej żyć z prawdą niż z kłamstwem. Żeby kłamać, trzeba bowiem strasznie dużo pamiętać. Ale działalność pana premiera pokazuje, że i mówienie prawdy nie jest łatwe. Obiecywał np., że w pierwszym roku funkcjonowania jego rządu oszczędności tylko w administracji wyniosą 3,5 mld zł – a po pół roku wiadomo już, że żadnych oszczędności nie będzie. Obiecywał tanie państwo – tymczasem pierwsza uchwała jego rządu dotyczyła wzrostu zarobków i zatrudnienia w administracji. O sławnej zapowiedzi zbudowania 3 mln mieszkań mówić już nie warto.

Liderzy PiS obiecywali dwie stawki podatkowe (18 i 32%) – tymczasem nie ma o tym mowy; obiecywali likwidację Narodowego Funduszu Zdrowia – szybko się z tego wycofali. Obiecywali odpolitycznienie mediów – ale w nadzwyczajnym trybie przeforsowali ustawę zapewniającą im kontrolę polityczną nad publicznym radiem i telewizją; obiecywali ułatwienia dla przedsiębiorców i znowelizowanie ustawy o swobodzie działalności gospodarczej – nic takiego nie nastąpiło; obiecywali, że chcą umocnienia demokracji – tymczasem zabrali się do jej ograniczania; zapewniali, że nie chcą żadnych wojen – a tu rozpętują kolejne... Prezes Jarosław Kaczyński ma więc całkowitą rację, mówiąc o łże-elitach. Rzeczywiście, łżą. Prawdomówni inaczej

Ale tak było i w przeszłości. Czyż prezydent Wałęsa nie obiecywał każdemu 100 mln starych złotych (10 tys. nowych). Obietnic premiera Jerzego Buzka na wołowej skórze by nie spisał, niewiele ustępował mu Leszek Miller.

I nawet Leszek Balcerowicz, odczuwający zawsze obrzydzenie do wyjaśniania i obiecywania czegokolwiek społeczeństwu, niedorastającemu do światłych wizji ekonomicznych, dał się na początku urzędowania namówić na obietnice, że po trzech miesiącach, a jeśli nie, to po pół roku wdrażania jego „planu” zaczniemy odczuwać pierwsze pozytywne skutki (jak wiadomo, odczuliśmy je trzy lata później dzięki temu, że wicepremier przerwał realizowanie swych eksperymentów i musiał odejść ze stanowiska). Balcerowicz szybko zresztą zmienił zdanie i wydusił przed kamerami, że cierpliwość i wytrwałość będą cechami bardzo pożądanymi dla Polaków. I powiedział świętą prawdę.

Generalnie jednak mówienie nieprawdy jest od zawsze związane z pracą polskiego polityka. Już przedwojenny kodeks honorowy Władysława Boziewicza stanowił: „Członkowie sejmu są wolni od odpowiedzialności honorowej za ich mowy sejmowe”. Oznacza to, że przeświadczenie o tym, iż nasi parlamentarzyści powszechnie mijają się z prawdą i publicznie plotą głupstwa, było i jest od dawna tak ugruntowane, że wyklucza wszelką możliwość żądania od nich satysfakcji. Byłoby to tak samo skuteczne jak biczowanie przez perskiego króla morza za to, że faluje.

To ich specjalność

Rodacy ów imperatyw mówienia nieprawdy przez ludzi z pierwszych stron gazet świetnie zresztą rozumieją (w końcu sami nie jesteśmy przesadnie prawdomówni), przyzwyczaili się do niego i jak wynika z wypowiedzi uczestników naszej sondy, doskonale zdają sobie sprawę, że jeśli chodzi o naszych polityków, parafrazując Chandlera, kłamstwo to ich specjalność. Dzięki temu skutki mijania się przez nich z prawdą nie są specjalnie szkodliwe, bo i tak przecież im nie wierzymy. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest to, że umieszczamy polityków na ostatnich miejscach we wszelkich rankingach zaufania. 73% Polaków twierdzi, że najczęściej kłamią politycy; na drugim miejscu, lecz bardzo daleko w tyle, są adwokaci – za największych kłamców uważa ich 40% obywateli. Tak niska ocena dla naszych „mężów stanu” nie jest jednak niczym złym. Bo, po pierwsze, nieufność wobec polityków to społeczna zaleta, a nie wada, po drugie zaś, nie jesteśmy tu wyjątkiem. Dość posłuchać, co o swych parlamentarzystach mówią np. mieszkańcy Rosji,
Ukrainy, a choćby i USA. Amerykanie zresztą, oprócz strażaków, mało komu ufają, a ponieważ za oceanem złą sławą cieszą się od dawna przedstawiciele sądownictwa i palestry, to ludzie z satysfakcją wskazują tam na minimalną różnicę w wymowie między słowami lawyer (prawnik)
i liar (kłamca).

Doświadczenie uczy, że polityk, który mówi prawdę, ma u nas minimalne szanse na wybór, bo Polacy chcą słuchać bajek i miłych obietnic. Tyle że w bajki nikt nie wierzy, a my pragnęlibyśmy jeszcze, żeby to wszystko, co nam opowiadają, okazało się prawdą. A tak dobrze to nie ma.

Andrzej Leszyk

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)