Czy żal po katastrofie jest udawany?
Żałobę trzeba przeżywać świadomie. Tymczasem po katastrofie w Smoleńsku w mediach i na ulicach króluje patos i utarte formułki o "niepowetowanej stracie polskiej elity". Warto zastanowić się, co naprawdę czujemy - mówi filozof prof. Zbigniew Mikołejko.
15.04.2010 | aktual.: 15.04.2010 09:59
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zobacz galerię: "Zostawmy Wawel królom"
Po katastrofie prezydenckiego Tupolewa na ulice Warszawy wyległy tłumy żałobników, wyrazy żalu demonstrują też mieszkańcy innych miast. Przekazy telewizyjne ukazują nieprzebrane rzesze przejętych ludzi, czekających wiele godzin, aby dostać się do wystawionych w Pałacu Prezydenckim trumien z ciałami Lecha i Marii Kaczyńskich. Zdaniem prof. Mikołejki w tym zachowaniu Polaków oraz w medialnym przekazie na ten temat dominują silne emocje, które nie dopuszczają do świadomej, poważnej refleksji na temat ofiar katastrofy oraz istoty samej śmierci i żałoby.
Smutek i współczucie dla rodzin ofiar są, jak mówił filozof, szczere. Ponadto towarzyszy im lęk o polskie państwo, które straciło wielu wpływowych i ważnych ludzi. Jednak masowa demonstracja żałoby jest, jak ocenił, w dużej mierze wywołana przez media, a jej uczestnicy nie zawsze rozumieją motywy, które przyciągnęły ich w ten tłum. - Niedobrze jest, kiedy ludzie robią coś, bo tak wypada, albo dlatego, że inni tak robią. Widać więc w telewizji osoby, na których twarzach maluje się ciekawość, gapiostwo, ale zaczepieni przez reportera przybierają smutną minę i opowiadają o żalu i poczuciu straty - tłumaczył.
Pod presją mediów również politycy okazują, jak to określił Mikołejko, "faryzejską żałobę". - O ofiarach katastrofy mówi się już jako o męczennikach, poległych w służbie narodowi bohaterach. To jest wyolbrzymienie starej zasady, że o zmarłych wypada mówić albo dobrze albo wcale. Ale ona miała zupełnie inny sens, kiedy rozwijali ją najpierw Grecy, a później Rzymianie. Ona dotyczyła ludzi, a nie ról społecznych czy politycznych. Chodziło o to, żeby nie krzywdzić ich bliskich i nie poniewierać tych, którzy nie mogą się już sami obronić. Tymczasem my przenosimy to na role, które zmarłe osoby pełniły po to, żeby sprawować rządy i odpowiadać tym samym za życie zbiorowości - powiedział.
Według filozofa, lepiej byłoby, gdyby naród dokonał rzetelnej oceny działalności prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To byłoby uczciwsze wobec niego. - Jeśli nie przedyskutujemy tego, to pozornie uszlachetniając jego dzieło, tak naprawdę je unieważnimy. Albo, co gorsza, ta ocena będzie dokonywana pokątnie przez polityków - wyjaśnił. Ocena będzie szeptana pokątnie, gdyż, jak mówił, populistyczna poprawność będzie zabraniała politykom krytykować zmarłych, tak jak zabraniała im przez lata kupić nowe samoloty dla najważniejszych urzędników w obawie przed oskarżeniem o rozrzutność i nadużywanie przywilejów.
Nieprzypadkowo, jak ocenił Mikołejko, w wypowiedziach Polaków jako najboleśniejsza ofiara katastrofy wymieniany jest prezydent Lech Kaczyński, który spośród zabitych pełnił najważniejszą funkcję w państwie. To właśnie, według filozofa, wynik braku refleksji i przejaw działania wedle zasady "bo tak wypada". - Nieliczne tylko osoby wymieniają nazwiska innych, którzy zginęli. Spotkałem moją koleżankę jeszcze z liceum, ona wspomniała o stewardessie, Justynie Moniuszko. Powiedziała: "To była młodziutka dziewczyna. Tak mi jej szkoda" - dodał filozof.
Udają przed kamerami też ci, którzy szczerze opłakują swoich kolegów i przyjaciół. - Widać pogrążonego w żalu człowieka, który stracił kogoś, z kim może spierał się politycznie, ale prywatnie się lubili, odwiedzali się w domach, grali w piłkę, polowali. Uczuć, które żywi ten człowiek, nie można sensownie wypowiedzieć - jego strata, jego ból w tym momencie nie dadzą się po prostu ująć w słowa. Przymuszony jednak do mówienia, używa utartych schematów, formuł o zasługach zmarłego i wielkiej stracie - powiedział Mikołejko.
- Gdybym mógł coś doradzić, to raczej wolałbym, żeby ludzie mówili to, co naprawdę myślą i czują. Nawet powiedzenie: "Nie obchodzi mnie to, nie jestem poruszony", byłoby lepsze, bo przynajmniej bliższe prawdy" - dodał.
Dlatego, jak mówił filozof, bardziej poruszony był konduktem, w którym wiezione przez Warszawę było ciało Marii Kaczyńskiej, niż tym, w którym odprowadzano jej męża. - Pani prezydentowa była powszechnie lubiana. Kondukt odbył się bez pompatycznych gestów i ceremoniału. Warszawiacy tylko rzucali na samochód, w którym znajdowała się trumna, kwiaty. One spadały z samochodu, który jechał szybko, za szybko, bo gdyby jechał wolniej, u celu byłby okryty kwiatami. Nie było flag i sztandarów. Zamiast tego rozlegały się oklaski - mówił Mikołejko.
Jak dodał, te oklaski w Polsce jeszcze rażą, bo tradycyjnie nie są u nas uważane są za stosowne zachowanie w obliczu czyjejś śmierci. Jednak w krajach południowej Europy taki wyraz szacunku jest właściwy i logiczny. Tak honoruje się zasłużonych zmarłych w Hiszpanii i Włoszech (gdzie po raz pierwszy Polacy spotkali się z takim zachowaniem po śmierci Jana Pawła II).
- Według najbardziej archaicznej tradycji klaskało się po to, aby hałasem odstraszyć złe duchy. Później zwyczaj ten przyjął się na południu Europy jako gest mający kogoś uczcić. Towarzyszy mu okrzyk "brawo!", co znaczy "dzielny". To wiąże się z obrazem zwycięstwa w zawodach, ale nie w kontekście sportowym, tylko takim, o jakim pisał św. Paweł, słowami: "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiarę ustrzegłem". Greckie słowo oznaczające zawody brzmi "agon", stąd słowo "agonia", oznaczające zmaganie się ze śmiercią. Oklaski należą się więc temu dzielnemu, który godnie dotarł do symbolicznej mety, przekroczył linię kończącą bieg życia, za który należy mu się uznanie - powiedział Mikołejko.