"Czy kandydat strachu przegonił na dobre Kaczyńskiego?"
Demokracja to ja! - zdaje się mówić zwycięzca - bo przecież 4 lipca "zwyciężyła polska demokracja". Albo: "wygrała Polska optymistyczna, otwarta na świat, która z nadzieją patrzy w przyszłość" - to redaktor Wielowieyska z Wyborczej. Zwolennikom Platformy gratulujemy... optymizmu. Bo naprawdę nie wygrała ani Polska (taka czy inna) ani demokracja. Wygrał - o włos - kandydat strachu. Wygrała też prawica - ale do czasu - uważa Michał Sutowski z "Krytyki Politycznej".
07.07.2010 16:12
Nie nastąpiła powtórka z roku 2007 – mobilizacja frontu jedności narodu przeciwko widmu kaczyzmu. Nie pomogło wsparcie opiniotwórczych mediów, histeria autorytetów, charyzma i talenty Donalda Tuska ani wsparcie Włodzimierza Cimoszewicza – PO aż do powyborczej północy drżała o wynik. Gdyby Polacy uwierzyli w „wojnę polsko-polską” frekwencja byłaby wyższa, podobnie jak zwycięstwo Komorowskiego. W partyjnych wyborach roku 2007 przewaga PO nad PiS wyniosła ponad półtora miliona głosów. Dziś, przy zbliżonej frekwencji kandydat PO wygrał zaledwie milionem głosów. Zarazem jednak rację ma Aleksander Smolar, gdy wskazuje, że „siłą Platformy, która dała zwycięstwo Bronisławowi Komorowskiemu, jest wciąż strach przed IV RP”.
Czy to paradoks? Niekoniecznie. Wyborcy zwycięskiego „kandydata bez właściwości” zagłosowali głównie ze strachu. Tylko że tych przerażonych widmem kaczyzmu sceptyków, wyborców „mniejszego zła” jest już coraz mniej. Strach przed IV RP to kurczący się zasób PO, coraz mniej skuteczny i mobilizujący. A innej broni Platforma wciąż nie ma w zanadrzu. Brak jej porywającego projektu („Polski 2030” Michała Boniego nie rozumie większość posłów PO, o wyborcach nie wspominając), a dotychczasowa gra na „normalność” nikogo już nie porwie, bo pamięć o „patologii” konserwatywnego populizmu się zamazuje.
Czy czeka nas zatem powrót Kaczyńskiego – już nie widma na horyzoncie, ale tego realnego? Po liftingu, człowieka pojednania i zgody, który oficjalnie przechrzcił postkomunistów na lewicę a Gierkowi przypisał mocarstwowy patriotyzm? Można w to wątpić. To jasne, że lider PiS nie powiedział jeszcze ostatniego słowa – zmienił wizerunek, przeprowadził świetną kampanię, wynik zmobilizuje go do dalszej walki, wielu Polaków przestała się go bać. Zarazem jednak stracił swą wielką opowieść o „układzie”. Jego sukces wyborczy to w dużej mierze efekt smoleńskiej renty po tragicznie zmarłym bracie. Martyrologia to niezły kapitał symboliczny, ale niespójny z nowym wizerunkiem. Sprzyjające szefowi PiS nastroje żałobne – częściowo spontaniczne, częściowo zmanipulowane – siłą rzeczy zaczną wygasać. Cudowna przemiana Jarosława Kaczyńskiego zmniejsza jego negatywny elektorat i tym samym osłabia zdolności mobilizacyjne Platformy. Jednocześnie jednak PiS w tym wydaniu powoli przestaje się odróżniać od PO – partie wyraźnie
zbliżają się do siebie w obszarze kulturowo-ideologicznym.
Pozostaje jeszcze stosunek do rynku i spraw społecznych. Po pierwsze jednak, PO raczej nie poważy się na otwarte, radykalnie liberalne reformy w najbliższym czasie – nie po to szedł Komorowski do sądu zarzekając się, że z prywatyzacją szpitali nie ma nic wspólnego. Po drugie – sama blokada „pełzającego” urynkowienia służby zdrowia może okazać się zbyt mało nośnym i chwytliwym tematem – Platforma przykryje go sloganami o „potrzebie reformy”, „komercjalizacji” czy innej „komunalizacji”. A po trzecie – na szeroki i efektowny zarazem „lewicowy” program społeczny PiS nie ma sił, środków ani twarzy, które go uwiarygodnią. Sama Joanna Kluzik-Rostkowska nie zdoła wymyślić, rozpisać i do tego jeszcze sprzedać wyborcom programu, który powali na kolana Boniego, Rostowskiego i Tuska – już prędzej wyjdzie z PiS i wstąpi do Krytyki Politycznej. A Zyta Gilowska raczej jej nie pomoże.
Atmosfera PO-PiS-owej wojny zanika, podobnie jak mobilizacja elektoratów. Różnice programowe zawsze były niewielkie, retoryka obu partii też zaczyna się upodabniać. Kaczyńskiemu współczujemy zamiast się go bać, Komorowski nas żenuje bądź tylko śmieszy – nawet Gazeta Wyborcza nie wierzy, że to wielki mąż stanu.
Obecna hegemonia prawicy ma zatem bardzo kruche podstawy. Po pierwsze, w Polsce rośnie elektorat o poglądach prosocjalnych i liberalnych obyczajowo – świadczy o tym nie tylko 14 procent głosów dla słabego kandydata lewicy, ale także lewicowy zwrot w retoryce obu największych partii. Po drugie, spór PO-PiS nie tylko przestaje nas emocjonować – to już w ogóle przestaje być spór. Po trzecie, PiS w imię ocieplenia wizerunku traci wyrazisty projekt polityczny, którego z kolei PO nigdy nie miało. Do tego dochodzi rosnące obrzydzenie Polaków wobec anachronicznego, sarmackiego, wąsatego konserwatyzmu, który pozwala krajem zarządzać ale nie – pchnąć go na nowe tory zrównoważonej modernizacji.
Lewica ma dziś wybór – budować silny projekt, naprawdę liberalny kulturowo i naprawdę socjaldemokratyczny gospodarczo – albo zostać soft-prawicą. Wtedy umrze śmiercią „zjedzonej przystawki”. Sama prawica jakoś ją przełknie – ale na nasze żołądki taki „lewicujący” PO-PiS to już chyba za dużo.
Michał Sutowski (Krytyka Polityczna) dla Wirtualnej Polski