Czy Joe Biden ma szansę obrobić straty po debacie CNN? [OPINIA]

To Demokraci naciskali na wyjątkowo wczesną debatę Bidena i Trumpa. Liczyli, że prezydent rozwieje wątpliwości wyborców wokół swojego największego problemu w tej kampanii - zaawansowanego wieku. Efekt był odwrotny - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.

Joe Biden i Jill Biden w North Carolina State Fairgrounds w Raleigh. 28.06.2024 r.
Joe Biden i Jill Biden w North Carolina State Fairgrounds w Raleigh. 28.06.2024 r.
Źródło zdjęć: © PAP | PAP/EPA/STAN GILLILAND
Jakub Majmurek

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

Cały świat zobaczył zmęczonego, mówiącego cichym, zachrypniętym głosem, niezdolnego skutecznie komunikować swoich myśli prezydenta. Wyborcy pełni wątpliwości, czy wiek i stan zdrowia Bidena nie są przeszkodą dla jego kolejnej kadencji, tylko się w nich umocnili.

W piątek amerykańskie media donosiły o "panice w obozie Demokratów". Na łamach bliskich prezydentowi tytułów prasowych pojawiły się wezwania, by dla dobra amerykańskiej demokracji wycofał się on z prezydenckiego wyścigu i pozwolił zmierzyć się z Trumpem komuś młodszemu. Demokraci mogą się pocieszać jedynie tym, że klęska Bidena miała miejsce nie kilka tygodni, ale kilka miesięcy przed wyborami. To daje obecnemu prezydentowi czas, by odrobić straty. Albo jego partii, by zmienić kandydata.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Biden musi teraz przekonać Amerykanów, że miał gorszy dzień

Czy Biden jednak może jeszcze odrobić straty? Historycznie rzecz ujmując, zwycięstwo w telewizyjnej debacie przynosiło kandydatom w ciągu dwóch tygodni zysk sondażowy na średnim poziomie 0,7 punktu procentowego. W wyborach, gdzie mogą zadecydować bardzo niewielkie różnice głosów w kilku kluczowych stanach, to wcale nie mała wartość. Ale nawet jeśli Trump po debacie zwiększy swoją przewagę o 1 albo 2 punkty procentowe, to Biden ma czas, by w ciągu czterech miesięcy odrobić straty.

W 2012 roku walczący o reelekcję Barack Obama przegrał pierwszą debatę z Mittem Romneyem. Nie brakowało też wtedy komentarzy, że Obama stracił szansę na drugą kadencję. Prezydent zdołał jednak wygrać wybory.

Obama nie miał jednak problemu z wiekiem i stanem zdrowia, który dla wielu wyborców będzie kluczowym czynnikiem decydującym czy ostatecznie poprą Bidena czy nie. Podobny problem trapił w 1984 roku Ronalda Reagana. Miał on wtedy 73 lata – osiem mniej niż Biden dziś, co czyniło z niego wówczas najstarszego urzędującego prezydenta.

Reagan przegrał pierwszą debatę z Walterem Mondalem, sprawiał w niej często wrażenie zagubionego, starszego pana. Wygrał jednak drugą debatę, obracając kwestię swojego wieku w żart, mówiąc: "nie będę podnosił kwestii wieku w kampanii. Nie chcę wykorzystywać politycznie młodego wieku i braku doświadczenia mojego konkurenta".

Biden, jeszcze bardziej niż Reagan po swojej pierwszej debacie w 1984 roku, musi teraz przekonać Amerykanów, że w czwartek miał po prostu zły dzień. Jeszcze w trakcie debaty Demokraci poinformowali media, że prezydent walczy z przeziębieniem i chrypką i dlatego mówi tak cicho i niewyraźnie.

W 2022 roku dochodzący do zdrowia po wylewie John Fetterman, walczący o mandat senatora z Pensylwanii, fatalnie poradził sobie w telewizyjnej debacie, ale to jak walczył z chorobą na wizji, wzbudziło sympatię wyborców i pomogło mu w zwycięstwie. Nie wiadomo jednak, czy podobny mechanizm zadziała w wypadku kandydata na najwyższy urząd w Stanach.

Biden musi teraz pokazać się Amerykanom z lepszej strony. Dojść do zdrowia, wygłosić kilka dobrych, energicznych wystąpień i pokazać, że ma siłę, by aktywnie prowadzić kampanię. Najpierw musi też doprowadzić do kolejnej debaty z Trumpem we wrześniu, a potem ją wygrać.

Jednocześnie jego kampania musi skuteczniej - niż Biden w czwartek - pokazywać Amerykanom zagrożenia płynące z drugiej kadencji Trumpa. A te są z punktu widzenia liberalnych i umiarkowanych wyborców istotne. Trump startuje w tym roku ze znacznie bardziej radykalnym programem niż w 2016 i 2020 roku, po czterech latach w Białym Domu wie też lepiej, niż wiedział osiem lat temu, co dokładnie zrobić, by wcielić swoje propozycje w życie.

Jak i kto mógłby zastąpić Bidena?

Pytanie, jakie zadaje sobie dziś partia, brzmi jednak: czy Biden jest jeszcze do tego zdolny? Czy faktycznie jest w stanie podjąć walkę z Trumpem i ją wygrać? Czy nie lepiej wystawić kogoś innego?

Ta ostatnia opcja jest możliwa do konwencji Demokratów zaplanowanej w Chicago na 19-22 sierpnia. Gdyby Biden, jak od wczoraj domagają się tego bliscy Demokratom komentatorzy, zrezygnował i dał delegatom na konwencję wolną rękę w wyborze nowego kandydata, to w partii zaczęłyby się nowe małe prawybory – kandydaci walczyliby o głosy delegatów na konwencję.

Problem w tym, że potencjalnych kandydatów do zastąpienia Bidena jest zbyt dużo, a żadna kandydatura nie jest oczywista. W jakimś sensie naturalne powinno wydawać się, by Biden wskazał jako następczynię swoją wiceprezydentkę Kamalę Harris, ale w Partii Demokratycznej mało kto wierzy w to, że słabo oceniana polityczka zdoła pokonać Trumpa.

Wśród potencjalnych kandydatów wymienia się popularnych republikańskich gubernatorów – Gavina Newsoma z Kalifornii, Gretchen Whitmer z Michigan, Josha Shapiro z Pensylwanii, Wesa Moore'a z Maryland, senatorkę Amy Kolobuchar czy kongresmena Ro Khannę. Każda z tych kandydatura ma jednak wady, łącznie z wypadającym dziś najbardziej "prezydencko" Newsomem.

Liderzy partii, w tym sami potencjalni kandydaci, ucinają dyskusję na temat wymiany Bidena. Choć teoretycznie konwencja w Chicago mogłaby wybrać kogoś innego - nawet gdyby urzędujący prezydent się nie wycofał, to politycznie nie jest to możliwe. A nic nie wskazuje, by Biden myślał o wycofaniu się. Prezydent znany jest z uporu, amerykańskie media piszą, że jest przekonany, że tylko on może zatrzymać Trumpa.

Jeśli ktoś mógłby skłonić Bidena do zmiany zdania, to jego małżonka, Jill Biden. Pierwsza dama dała się jednak poznać jako zdecydowana zwolenniczka startu męża w tym roku. Sam Biden po debacie ogłosił zresztą, że nie zamierza wycofać się z wyścigu o prezydenturę. - Zamierza wygrać - ogłosił.

Widać scenariusz, w którym Trump wraca do Białego Domu

Nietrudno więc wyobrazić sobie teraz najgorszy dla Demokratów scenariusz. Partia w najbliższych tygodniach może i będzie spierać się wewnętrznie, co zrobić dalej z Bidenem, ale nie zdoła podjąć decyzji o wyborze kogoś innego – albo przekonać prezydenta do rezygnacji. Osłabiona i podzielona wewnętrznymi sporami partia da w końcu Bidenowi nominację w sierpniu, ale bez wielkiej wiary w sukces.

Jednocześnie prezydent w kolejnych miesiącach kampanii nie będzie radził sobie lepiej niż w czwartek. Nagrania z wieców, spotkań z sympatykami, konferencji prasowych będą pokazywać zmęczonego, starszego człowieka, niezdolnego podołać wyzwaniom prezydentury. Jeśli w ogóle dojdzie do drugiej debaty z Trumpem, to Biden znów wypadnie w niej fatalnie.

Wyborcy uznają, że prezydent nie miał w czerwcu gorszego dnia, tylko po prostu nie nadaje się już na prezydenta. Nawet jeśli ci wyborcy nie zagłosują na kogoś takiego jak Trump, to zostając w domu, mogą dać mu zwycięstwo w kluczowych stanach koniecznych do zdobycia większości w kolegium elektorskim.

Jeśli dojdzie do tego scenariusza – potencjalnie bardzo niebezpiecznego zarówno dla amerykańskiej demokracji, jak i sojuszników Stanów – to winę będzie ponosić za to nie tylko Biden, ale też przywództwo Partii Demokratycznej. Bo naprawdę mogło ono zauważyć wcześniej, że wiek Bidena będzie poważnym problemem w tej kampanii i wymusić zmianę pokoleniową w partii.

Jak w dyskusji na łamach "New York Timesa" przekonywał komentator Ezra Klein, opcję wymiany Bidena na kogoś innego zamknęły zaskakująco dobre dla Demokratów wyniki wyborów połówkowych z 2022 roku. Republikanie odzyskali wtedy co prawda kontrolę nad Izbą Reprezentantów, ale skala zwycięstwa była znacznie mniejsza, niż się spodziewano, a ich wyniki wyraźnie gorsze niż na ogół opozycyjnej wobec prezydenta partii w połowie jego kadencji.

Ten wynik tak wzmocnił Bidena, że żaden z poważnych konkurentów wobec prezydenta nie miał odwagi rzucić mu w tym roku rękawicy. Najpoważniejsi politycy Demokratów, na czele z Newsomem, zaangażowali się w kampanię Bidena, traktując ją jako rozbieg do zbudowania własnej popularności przed wyborami prezydenckimi w 2028 roku.

Za ten względny sukces z 2022 roku i płynące z niego wzmocnienie Bidena, Demokraci mogą teraz zapłacić drugą kadencją Trumpa. Chyba że w czwartek Biden miał faktycznie po prostu gorszy dzień i teraz będzie już tylko lepiej.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Czytaj także:

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (335)