Człowiek każdej władzy
Sędzia dyspozycyjny - tak o Andrzeju Kryżem, nowym wiceministrze sprawiedliwości, mówi Adam Strzembosz.
01.12.2005 | aktual.: 01.12.2005 10:08
Pani sędzia M. już wiosną usłyszała, że sędzia Andrzej Kryże może zostać kimś ważnym w Ministerstwie Sprawiedliwości. - Wydawało się to nieprawdopodobne - mówi M., która ćwierć wieku temu zakładała Solidarność w warszawskich sądach. - Dlatego z innymi sędziami podjęliśmy próbę zaalarmowania Lecha Kaczyńskiego.
Przez Annę Kurską, byłą sędzię, obecnie senatora PiS, miała do Lecha Kaczyńskiego dotrzeć informacja, że sędzia Kryże w stanie wojennym zachowywał się niegodziwie. To mogło zahamować jego nominację. Senator Kurska przyznaje, że słyszała plotki na temat wiceministra Kryżego, ale pamięta też, że przeprosił za swoją działalność sprzed lat. - A ja nie czuję się uprawniona do ferowania wyroków, bo go nie znam - mówi Kurska.
Partia demontuje
Minister Zbigniew Ziobro przedstawił swego wiceministra 4 listopada. Powiedział, że sędzia Kryże dał się poznać jako znakomity organizator pracy sądu podczas procesu FOZZ i dlatego najlepiej nadaje się do organizacji pracy całego sądownictwa. I nie można człowieka przekreślać za jeden błąd w życiu.
- Ta nominacja wywołała oburzenie wśród sędziów - mówi profesor Adam Strzembosz, były pierwszy prezes Sądu Najwyższego. - W sądzie apelacyjnym nikomu do głowy by nie przyszło awansować sędziego Kryżego, bo są tam ludzie, którzy wiedzieli o jego wcześniejszej działalności. Był dyspozycyjny. Gdyby nie był, nie zostałby w stanie wojennym mianowany jednego dnia sędzią wojewódzkim i przewodniczącym najważniejszego wydziału w kraju.
Adam Strzembosz w książce "Sędziowie warszawscy w czasie próby 1980-88" (napisanej z Marią Stanowską) Andrzeja Kryżego wymienia z nazwiska tylko raz. Ale szczegółowo opisał demontaż sądu, w którym Kryże uczestniczył w roku 1984.
Strzembosz pisał, że po wprowadzeniu stanu wojennego najważniejsze procesy polityczne stanu wojennego miały odbywać się w warszawskim sądzie wojewódzkim. Rządzący w nim wtedy komisarz wojskowy pułkownik Henryk Kostrzewa apelował o wyroki szybkie i surowe, a jeśli takie by nie zapadały, to sędziowie "nie pasują do aktualnego etapu walki o socjalizm".
- Oczekiwano, że sam akt oskarżenia wystarczy nam do skazania człowieka - wspomina sędzia Halina Grudzień. - Tak jak to było możliwe, przeciwstawiliśmy się stosowaniu prawa stanu wojennego. Bardzo dokładnie badaliśmy dowody, by nie pominąć żadnego, który mógł być korzystny dla oskarżonego. Tylko w ten sposób mogliśmy złagodzić bardzo restrykcyjne prawo. To się nie podobało, nie wzmacniało władzy.
Na sąd wywierano naciski. Były rozmowy dyscyplinujące z sędziami, sprawdzano treść wyroku zaraz po jego ogłoszeniu. - Komisarz Kostrzewa robił nam zebrania i straszył, że jak będzie za dużo uniewinnień, to wszystkich powyrzuca - wspomina sędzia Aniela Popowicz. Pamięta, że Józefa Wieczorka, ówczesnego prezesa sądu, po każdym wyroku uniewinniającym wzywano do Komitetu Wojewódzkiego PZPR. - Nawet nam o tym nie mówił, by nie denerwować sędziów.
Obywatel zastępuje
Józef Wieczorek oraz szefowa wydziału IV Katarzyna Majewska-Litwińska roztaczali parasol ochronny nad pracownikami - sędziowie czuli się niezawiśli. Pod koniec 1983 roku działalność sądu została bardzo krytycznie oceniona przez Sąd Najwyższy. Wytknął wymierzanie zbyt łagodnych kar za przestępstwa polityczne i uniewinnianie z braku dowodów oraz odstępowanie przez sędziów od trybu doraźnego, który uniemożliwiał skazanym odwołanie.
Prezesa Józefa Wieczorka w styczniu 1984 roku zastąpił Romuald Soroko, który wcześniej był dyrektorem departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości. - Miał wziąć za mordę sędziów i spacyfikować najważniejszy wydział IV - mówi M. - A jego prawą ręką był Kryże. - Ludzie uczciwi byli tępieni i niszczeni - mówi sędzia Aniela Popowicz. - Na pierwszy ogień poszli ci z Solidarności i ci, którzy odmówili podpisania lojalki.
Sędzia Majewska-Litwińska pamięta, że na początku września 1984 roku została wezwana do Soroki, który powiedział, że nie chce, by dalej była przewodniczącą wydziału. W piśmie, które otrzymała kilka dni później, prezes poinformował, że zastąpi ją obywatel Andrzej Kryże. - Wówczas nie miał on jeszcze nawet nominacji na sędziego sądu wojewódzkiego - mówi sędzia Majewska-Litwińska.
Legalizm górą
Przed gabinetem wiceministra czuję się nieswojo. Ale nawet senator Krzysztof Piesiewicz wchodził z duszą na ramieniu na sprawy prowadzone przez Kryżego, który czasem krzyczał, czasem z kogoś szydził. A adwokat Jacek Brydak skarżył się, że w sprawie FOZZ Kryże na sali sądowej cały czas próbował wyprowadzić go z równowagi. Nawet udawał, że zapomniał nazwiska Brydaka, choć obaj znają się ze studiów, kolegowali się i Brydak był chyba jedynym adwokatem, który podawał jeszcze rękę Kryżemu. Jednak i on przestał podawać, gdy w ogniu sądowej walki o FOZZ sędzia Kryże wystąpił do ministra sprawiedliwości o skreślenie Brydaka z listy adwokatów (postępowanie w sprawie skreślenia jest w toku).
Nie warto pytać wiceministra o jego ojca Romana, bo i tak zawsze odpowiada, że od trzeciego roku życia wychowywała go tylko matka. O pułkowniku Romanie Kryżem mówiono: "Tam gdzie Kryże - tam krzyże". Wydał osiem wyroków śmierci na żołnierzy AK, w tym na rotmistrza Witolda Pileckiego, oraz wyrok śmierci na Stanisława Wawrzeckiego w "aferze mięsnej" z 1965 roku.
Warto za to pytać o manifestację z 11 listopada 1979 roku. Kryże rozpatrywał w sądzie odwołanie od kolegium, które ukarało między innymi Bronisława Komorowskiego i Wojciecha Ziembińskiego za nielegalne przemówienie pod Grobem Nieznanego Żołnierza i za złożenie wieńca. Przecież w poważniejszych sprawach sędziowie odstępowali od kar, sami narażając się na represje.
- Byłem w dużym dyskomforcie psychicznym między sympatią i uznaniem dla tych ludzi a orzekaniem zgodnie z obowiązującym prawem - mówi wiceminister. Poczucie legalizmu wzięło górę. - Wyrok tam, gdzie mogłem, złagodziłem. Zrobiłem rzecz ważniejszą. Wyeliminowałem zarzut okazywania pogardy narodowi polskiemu. Na tamte czasy była to manifestacja mojej postawy i zdjęcie z obwinionych odium.
Czytając uzasadnienie tamtego wyroku (zachowało się w Ośrodku Karta), trudno dopatrzeć się jakiejkolwiek sympatii: "Zdaniem sądu wypowiedź każdego z oskarżonych (...) zawierała stwierdzenia, że Polska jest pozbawiona całkowicie wolności i niepodległości. (...) Niewątpliwe jest, że oskarżony Ziembiński użył sformułowania 'dzisiaj szukamy dróg do niepodległości'. To jest implicite sformułowane, że niepodległości nie ma, skoro trzeba do niej szukać dróg".
Po nominacji na wiceministra Kryże przeprosił wszystkich skazanych. Teraz przypomina mi, żebym zbyt łatwo nie oceniał tamtej postawy, że muszę pamiętać o "określonym czasie" i poczuciu "braku perspektyw na wyzwolenie". Że ważna wtedy była dla niego państwowość, nawet przy braku pełnej suwerenności, i świadomość, że trzeba przetrwać z najmniejszymi stratami. Przetrwać nawet w partii.
- I dlatego trzeba było pracować dla państwa - mówi minister. - Można było być jak Komorowski, a można było przyjąć postawę pozytywistyczą, jak ja. Ale to nie znaczy, że byłem po drugiej stronie. Pisanie o mnie, że byłem sędzią dyspozycyjnym, jest nie tylko nieuczciwe, ale i nielogiczne - wyjaśnia. - Nie znajdzie się w mojej karierze żadnej innej sprawy o charakterze politycznym. Nie piszcie więc więcej, że skazywałem działaczy politycznych, bo to nadużycie.
Elita musi odejść
Andrzej Kryże do sądu wojewódzkiego w 1984 roku został ściągnięty z Pruszkowa. Uzyskał jednocześnie nominację na sędziego wojewódzkiego i na przewodniczącego wydziału IV. "Rzecz bez precedensu" - pisze Strzembosz w swojej książce, gdyż inni sędziowie na taki awans czekali latami.
Sędzia Halina Grudzień pamięta, że w tym samym roku po raz pierwszy usłyszała o konieczności "rozparcelowania sędziów". - To było zrozumiałe, bo wytykano nam ciągle, że nie realizujemy linii partii w polityce karnej - wspomina.
Większość sędziów zrozumiała, że wraz z odejściem Majewskiej-Litwińskiej skończył się czas ochronny, że na jej miejsce przyjdzie ktoś wykonujący zalecenia KC i Ministerstwa Sprawiedliwości. - Wiadomo, że musiał to robić ktoś zaufany - dodaje sędzia M. - A tym zaufanym był sędzia Kryże. Bo gdyby nie był, nie dostałby w ekspresowym tempie nominacji na sędziego wojewódzkiego.
M. pamięta, że zalecenia dla sędziów przysyłane były na sądowy teleks, dlatego nazywano je lex-telex. Jeden z nich dotyczył zalecenia, by nie uniewinniać oskarżonych, nawet jeśli brakuje dowodów. Prawidłowym postępowaniem było odesłanie sprawy do prokuratury z prośbą o znalezienie jakichkolwiek dowodów, by można było oskarżonego skazać. Do słuszności tego zalecenia przekonywał sędziów właśnie Andrzej Kryże.
- Wiedziałam, że to osoba, która reprezentuje drugą stronę barykady - mówi o nowym wiceministrze sędzia Grażyna Ruiz. - Jeden z sędziów opowiadał, jak Kryże przekonywał go, że jeśli chce awansować, musi wstąpić do PZPR - wspomina sędzia.
Grażyna Ruiz odeszła z sądu. Odeszły też między innymi: Aniela Popowicz, Halina Grudzień, Elżbieta Koper, Jadwiga Skórzewska-Łosiak. Osoby, które według Strzembosza dzięki swej niezależności potrafiły stawić opór władzy.
- Nikt nie powiedział, że nie podoba się nasze orzecznictwo - mówi sędzia Grudzień. - Ale wiadomo było, że byliśmy elitą i stać nas na niezależność o wiele większą niż ludzi młodych, którzy nas zastępowali.
Naciągane tezy
Andrzej Kryże urodził się w Warszawie w 1948 roku. Jego żona Hanna jest sędzią w Sądzie Apelacyjny, córka też pracuje w sądzie. O sobie Kryże opowiada tak:
- Nie było i nie ma we mnie zgody na jakąkolwiek nieprawość i krzywdzenie drugiego człowieka. Dlatego wybrałem aplikację sędziowską. Już w szkole, gdy ktoś bił słabszego, stawałem w jego obronie. Taki jest we mnie imperatyw.
W czasie aplikacji już wiedziałem, że praca sędziego może dać mi poczucie wartości tego, co robię w życiu. Dlatego zrezygnowałem z propozycji pracy naukowej w PAN. Gdy w 1984 roku przychodziłem do sądu wojewódzkiego, wcale nie byłem nieznanym sędzią z terenu. Miałem za sobą wyprowadzenie z poważnych zaległości wydziału żoliborskiego sądu, w pół roku postawiłem na nogi sąd w Pruszkowie jako jego prezes. Wysłano do mnie nawet wizytację, by sprawdzić, czy nie fałszuję statystyk.
Teza, że czyściłem IV wydział sądu wojewódzkiego, jest nieprawdziwa. Nikt nie odszedł z mojej inicjatywy. Była tam rotacja. Taki ruch jest w każdym wydziale.
Nie wyobrażam sobie, żeby profesor Strzembosz nie przytoczył tych faktów w swojej książce, gdyby takie posiadał.
Nieprawdziwa jest też teza, że zaostrzyłem kurs. Po moim przyjściu była tylko jedna sprawa polityczna, tak zwany proces Konfederacji Polski Niepodległej. Tej sprawy nie sądził nikt z naszego wydziału. Cała niechęć sędziów związanych z byłą przewodniczącą wydziału i ich negatywna ocena działań prezesa Soroki przelała się na mnie. Sędziowie ci przypuszczali, że objąłem fukcję po to, żeby realizować zamiary polityczne prezesa Soroki. Daję słowo sędziowskie, że nie było między mną a prezesem mowy o żadnej dyspozycyjności. Ponad tą, która wynika z regulaminu sądowego. Nigdy żadnemu sędziemu nie sugerowałem rozstrzygnięć.
Żadnej oszałamiającej kariery wtedy nie zrobiłem, choć obiecywano, że gdy odejdzie Romuald Soroko, będę prezesem sądu. Nie zostałem ani prezesem, ani wiceprezesem, co jest wymowne.
Ostracyzm nie oczyścił
- Wszystkiego dziś musimy się domyślać - mówi profesor Strzembosz. - Wiadomo, że codziennie dzwoniono z Ministerstwa Sprawiedliwości, ustalając, kto i jak obsadza sprawy. Wiadomo, że w ministerstwie istniała "brygada tygrysa", która pilnowała sądów. Wieczorek się temu sprzeciwiał, ale po nim ktoś już te polecenia wykonywał.
Andrzejowi Kryżemu dziś nikt nie udowodni, że złamał niezawisłość sędziowską. - Sędziowie musieliby się przyznać, że namawiał ich do wydawania wyroków - wyjaśnia Strzembosz. - Zresztą to nie były czasy, że komuś coś trzeba było mówić. Wystarczyło dobrać odpowiednich ludzi. Inteligentni ludzie wiedzą, czego się od nich oczekuje. W 1989 roku Kryże wyjeżdża na urlop do USA. - Przyjmowaliśmy zakłady, że nie wróci. Bo po co? Tu po zmianie władzy był spalony - mówi jeden z sędziów. Kryże wrócił po roku.
Sędziowie stanu wojennego nigdy nie zostali zweryfikowani, ale w 1990 roku Kryże przestał być przewodniczącym wydziału. Przez następne 15 lat był tylko szeregowym sędzią sądu okręgowego. Nie miał - jak twierdzi Strzembosz - szans na awans w sądownictwie.
Sędzia Grażyna Ruiz została prezesem sądu okręgowego (i przełożoną Kryżego) w 1990 roku, ale nie szukała odwetu. - Nie chcieliśmy rozliczać. Byliśmy przekonani, że ostracyzm oczyści to środowisko - wspomina sędzia Ruiz. Dlatego długo nie mogła uwierzyć w ministerialny awans sędziego.
Bardzo ważne telefony
Nowa władza odstawiła Kryżego na boczny tor. Nie prowadził żadnej istotnej sprawy. Na czołówkach gazet pojawił się dopiero przy okazji sprawy "Pershinga" - szefa gangu pruszkowskiego, którego skazał na cztery lata więzienia, choć Kryżemu grożono śmiercią, więc dla bezpieczeństwa poruszał się z bronią.
Prawdziwą gwiazdą medialną stał się w 2001 roku, gdy po Barbarze Piwnik przejął sprawę FOZZ. To była przepustka do lepszych czasów. Ale tak naprawdę drogę do kariery otworzyło mu w 2000 roku przypadkowe spotkanie ze Zbigniewem Ziobrą w studiu radiowej Trójki. Ziobro poprosił go o numer telefonu i bardzo długo nie dzwonił. Gdy zadzwonił, minister Lech Kaczyński zaprosił Kryżego do ministerialnego zespołu, który miał zmienić kodeks karny. Po odwołaniu Kaczyńskiego projekt przejął PiS, a Kryże został - już w następnej kadencji - ekspertem sejmowej komisji przygotowującej zmiany w kodeksie.
Kolejny ważny telefon Andrzej Kryże odebrał po ostatnich wyborach parlamentarnych. Zbigniew Ziobro mówił o perspektywach i pytał, czy podejmie się zadania. Podjął się.
- Utraciłem legitymację eksperta sejmowego, przywilej dłuższego urlopu sędziowskiego, szansę na nagrodę jubileuszową w sądzie i ograniczyłem pracę ze studentami - wylicza swoje wyrzeczenia wiceminister Kryże. - I spotykają mnie nadto przykrości wynikające z tendecyjnego przedstawiania mojej sylwetki.
Zaraz po nominacji wszystkie gazety znów napisały, że sędzia Kryże skazywał "politycznych".
- Wszystko, co możecie znaleźć, to ta jedna drobna sprawa - martwi się Kryże. - Po 30 latach nawet morderstwo się przedawnia, a mnie się ciągle wypomina to jedno orzeczenie wydane w sprawie o wykroczenie. Dlatego wiceminister nie lubi o sobie czytać w gazetach. - To na mnie wpływa destrukcyjnie - mówi. - I trudniej mi się skoncentrować na pracy, której jest bardzo dużo.