Czego powinniśmy się bać

Problemy, o których stale rozmawiamy, zwykle są mało niebezpieczne. Bać się trzeba rzeczy, które ignorujemy – wskazuje Simon Briscoe, współautor książki „Panicology”.

Czego powinniśmy się bać
Źródło zdjęć: © PAP

13.07.2009 | aktual.: 20.07.2009 10:58

Nie sypia pan chyba zbyt dobrze.

– Skąd ten pomysł?

Świadomość tylu problemów, które grożą światu…

– No tak. Gdy siedliśmy kiedyś z HughAlderseyem-Williamsem i wszystkie je spisaliśmy, wyszło nam ponad sto kwestii, których się boimy lub którymi powinniśmy się martwić.

W książce zostawiliście 42. „Panicology” to taki przewodnik po tym, czym się martwić, a czym nie. Każdy problem oceniacie w skali od jednego do pięciu pod względem poziomu społecznej paniki, rzeczywistego ryzyka i wpływu, który ma każdy z nas na dany problem.

– Gdy ją napisaliśmy, od razu zacząłem lepiej sypiać. Bo nagle się okazało, że w większości przypadków, które spędzają nam sen z powiek, naprawdę nie ma czego się bać. Z drugiej strony jednak są problemy, z których nie zdajemy sobie sprawy lub uparcie je ignorujemy.

Dlaczego?

– Bo się o nich nie mówi. A nie mówi się, bo po prostu nie są sexy.

Na przykład?

– Chociażby kwestia emerytur i starzenia się społeczeństwa.

Fakt, seksowne to nie jest.

– Ale choć to problem z medialnego punktu widzenia mało porywający, to chyba największa bomba zegarowa, jaka tyka w naszym społeczeństwie – na naszej skali oceniliśmy ryzyko na pięć, podczas gdy zainteresowanie tematem (czyli poziom paniki) jest prawie dwa razy niższe. Gdy równo sto lat temu wprowadzono w Wielkiej Brytanii pierwsze emerytury, mogły je otrzymać tylko osoby po siedemdziesiątce. Teraz ten pułap znacznie się obniżył, zwiększyła się za to długość życia. A emeryci pochłaniają olbrzymią część państwowych pieniędzy.

Nie w Polsce.

– To prawda, że należycie do krajów, gdzie odsetek ten jest najniższy, choć i tak w ciągu ostatniej dekady się podniósł. Polska należy do krajów, gdzie na emerytury wydaje się mniej niż 10 procent dochodu narodowego, ale są kraje, takie jak Szwecja, Dania, Francja i Niemcy, gdzie ponad 30 procent dochodu narodowego idzie na świadczenia socjalne.

Jakieś inne problemy, o których nie chcemy myśleć?

Bezrobocie lub nisko płatna praca (panika: 2, ryzyko: 5, osobisty wpływ: 2). Ujemny wskaźnik urodzeń (2/5/3). Otyłość (5/3/5). Anomalie pogodowe (4/5/2).

Na ten ostatni temat Anglicy sporo rozmawiają. Ale poruszając pozostałe kwestie, nie zostanie pan duszą towarzystwa.

– Jak będzie pani miała 50 lat, też zacznie się tym martwić. Ja mniej, bo na emeryturę dla mnie jeszcze starczy. Ale ten problem rośnie, więc na pani miejscu nie byłbym specjalnym optymistą. Podobnie jest z pracą (2/5/2). Zanim się pani obejrzy, pani miejsce zajmą o wiele tańsi Chińczycy.

Nie jestem pewna, czy mój naczelny tak chętnie zamieniłby mnie na kogoś, kto włada głównie mandaryńskim.

– Ale na przykład w świecie nauki ekspansja Chińczyków i Hindusów jest już bardzo zauważalna. Chiny co roku wypuszczają na rynek ponad milion naukowców i inżynierów, a w ciągu kilku lat będą mieli więcej osób z tytułem doktora w tych dziedzinach niż Stany Zjednoczone. Pewnie rządy mogłyby częściowo dotować pracę swoich obywateli, lecz przy rosnących kosztach pracy – w tym także tych nieszczęsnych rent i emerytur – jest to coraz trudniejsze.

Z tymi urodzeniami to też chyba nie takie proste. Szczerze powiedziawszy, już się zgubiłam. Czy bardziej mamy się martwić przeludnieniem planety, czy wymieraniem ludzkiego gatunku?

– Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w gazetach pojawiały się alarmujące nagłówki o tym, że na świecie jest zbyt dużo ludzi – w końcu od 1950 roku ich liczba się podwoiła, a każdego dnia rodzi się ponad 200 tysięcy osób – i nie wystarczy dla nich naturalnych zasobów, takich jak woda czy paliwa, a także zwiększy się bezrobocie czy zanieczyszczenie środowiska. Dla nas większość tych kwestii brzmi abstrakcyjnie. Jak to? Nie będzie wody? Wolne żarty. Problem polega na tym, że w części miejsc żyje za dużo ludzi, a w innych za mało.

A co z migracjami, które ludzkość zna od zarania dziejów?

– Inwazji imigrantów, jak wskazują badania, boimy się jak mało czego (5/3/1). Świetnie było to widać w Wielkiej Brytanii po wejściu Polski i innych krajów do UE i otwarciu dla was naszego rynku pracy. Podniosły się wtedy protesty, że obcokrajowcy zabierają nam pracę. A prawda dotycząca właściwie wszystkich krajów rozwiniętych jest taka, że ci ludzie zwykle podejmują pracę w zawodach, którymi obywatele danego kraju są mało zainteresowani. Jeśli chodzi o imigrantów, łatwo nastawiać się na najgorsze, bo nie ma pełnych danych dotyczących procesów migracyjnych i motywacji, które kierują co roku trzema milionami ludzi decydującymi się na legalną przeprowadzkę do innego kraju.

Do tego dochodzi jednak cała masa nielegalnych imigrantów.

– To w dużym stopniu mit. W zależności od kraju i czasu nawet 90 procent proszących o azyl go nie dostaje. A w krajach rozwiniętych najwyżej 10 procent imigracji to uchodźcy. To nie tak dużo, jak wynikałoby z alarmujących artykułów w niektórych brytyjskich gazetach.

Według was niedoceniany jest problem bakterii MRSA, czyli gronkowca złocistego opornego na metycylinę.

– W Wielkiej Brytanii liczba śmiertelnych ofiar tej bakterii, opornej na część antybiotyków, wzrosła w ciągu 10 lat 15-krotnie. Rocznie w Anglii i Walii umiera na nią blisko półtora tysiąca osób. Zakażenie następuje zwykle w szpitalu, w którym nie jest zachowana odpowiednia higiena. Nie wiem właściwie, dlaczego media poświęcają MRSA stosunkowo mało miejsca (3/5/2), bo to naprawdę ważna i bliska każdemu sprawa. No i jak łatwo stworzyć sensacyjny nagłówek: „Pacjenci umierają, bo leżą w szpitalach” albo coś takiego.

W „Panicology” pan i współautor książki Hugh Aldersey-Williams sporo miejsca poświęcacie kwestiom, o które strach jest w dużym stopniu nieuzasadniony.

– Tak. Tu dla odmiany większość nie schodzi z czołówek gazet. W dużej części tabloidów, ale nie tylko.

Ostatnio temat numer jeden to świńska grypa.

– Gdy pisaliśmy książkę, jeszcze nie było tego problemu, natomiast sporo mówiło się o ptasiej grypie (5/3/2). Mechanizm jest podobny. Po kilku wypadkach śmiertelnych zaczyna się nakręcanie spirali strachu, która w pewnym momencie zaczyna przybierać kuriozalne formy, takie jak nakaz zabicia milionów ptaków. Tymczasem o wiele większe było prawdopodobieństwo zachorowania na wściekliznę przenoszoną przez nietoperze niż na ptasią grypę. W przypadku świńskiej grypy jest podobnie – wystarczy na przykład zestawić liczbę ofiar tej choroby w USA z ponad 30 tysiącami śmiertelnych przypadków zwykłej grypy w tym kraju. W Wielkiej Brytanii rocznie więcej ludzi umiera w wyniku pożaru czy zatrucia alkoholem niż na całym świecie na świńską grypę.

Z czego więc wynikają nasze nieracjonalne strachy?

– Przede wszystkim kochamy się bać. Ale dużą rolę w kreowaniu paniki odgrywają media. Ludzie nie korzystają już z nich jako ze źródła informacji, ale rozrywki, więc dziennikarze produkują newsy, które potem ktoś będzie na przykład chciał kliknąć w Internecie. Sensacyjność jest więc nieunikniona. Poza tym coraz szybszy jest przepływ informacji. Gdyby epidemia świńskiej grypy wybuchła w Meksyku 20 lat temu, po drugiej stronie Atlantyku pies z kulawą nogą by się nią nie zainteresował. A teraz wystarczy chwila, by wiadomość o jakimś wydarzeniu ukazała się na czerwonym pasku już nie tylko w telewizjach informacyjnych. Paradoksalnie jednak choć mamy coraz więcej informacji, wiemy coraz mniej.

Jak to?

– Wiedza w poszczególnych dziedzinach życia jest coraz bardziej skomplikowana i dostępna nielicznym. W codziennym języku używamy pojęć, które nie do końca rozumiemy, takie jak na przykład nanotechnologia czy kod wirusa AH1N1. A niewiedza powtarzana wielokrotnie, za każdym razem dla uzyskania lepszego efektu dodatkowo wyolbrzymiana, prowadzi do paniki. I to na skalę, której historia dotychczas nie znała.

W książce wspomina pan również o odgórnym sterowaniu strachem.

– Nasze lęki bardzo często wykorzystywane są do celów politycznych. Z racjonalnego punktu widzenia mimo że ryzyko ataku terrorystycznego istnieje (5/3/2), prawdopodobieństwo, że dotknie konkretną osobę, jest naprawdę minimalne. Tymczasem rządy zainteresowane prowadzeniem wojny kreują to ryzyko na dużą skalę, co powoduje, że według badań 94–97 procent Amerykanów i Europejczyków jest przekonanych, że atak terrorystyczny to istotne zagrożenie. Oczywiście ryzyko istnieje, ale gdy zestawić liczbę brytyjskich ofiar terroryzmu (2) z ofiarami wypadków drogowych (3000), różnego rodzaju upadków (3000) czy utonięć (200), to mamy właściwe proporcje. Statystycznie łatwiej jest nawet zginąć od pogryzienia przez szczury.

Z podobnych powodów co strach przed terroryzmem bierze się też lęk przed lataniem. Przecież nie jest spowodowany tylko tym, że nie dowierzamy, jak to możliwe, że w powietrzu utrzymują się takie tony żelastwa.

– Dla wielu ludzi lot samolotem to powód do strachu. Ale prawda jest taka, że to najbezpieczniejszy środek transportu, podobnie jak kolej. Bezpieczeństwo ocenia się na podstawie stosunku liczby wypadków śmiertelnych na milion kilometrów pokonanych danym środkiem transportu. W ciągu ostatniej dekady brytyjski urząd do spraw transportu nie odnotował ani jednego takiego przypadku w zarejestrowanych w Wielkiej Brytanii liniach lotniczych. Autobusy i autokary były odpowiedzialne za śmierć statystycznie 0,3 osoby na każdy milion przebytych kilometrów, kolej za mniej niż pół osoby, samochody za 2,8, rowery – 38. Najniebezpieczniejsze jest chodzenie pieszo – 49 zmarłych na każdy milion przebytych kilometrów.

Z czego więc wynika nasz strach?

– Choć jesteśmy najbardziej zagrożeni, gdy sami przejmujemy nad czymś kontrolę, to – jak obliczył zajmujący się ryzykiem psycholog Paul Slovic – ludzie są skłonni zaakceptować dobrowolnie ryzyko około tysiąca razy większe niż ryzyko niedobrowolne. Jeśli więc chcemy zmniejszyć liczbę wypadków, powinniśmy poruszać się głównie pociągiem lub samolotem. Warto byłoby też zakazać przechodzenia przez jezdnię rozmawiającym przez telefon komórkowy.

Wielokrotnie powołuje się pan na dane statystyczne. Jest pan w „Financial Times” redaktorem odpowiedzialnym za statystki, więc chyba zdaje pan sobie sprawę, jak często są one manipulowane.

– To prawda. Każdego dnia przychodzi do naszej redakcji przynajmniej kilka e-maili z wynikami mniej lub bardziej przełomowych badań statystycznych. Tylko niewielka część z nich jest wiarygodna i nadaje się do publikacji. Większość finansowana jest przez grupy interesu, takie jak prywatne grupy polityczne, a nawet organizacje dobroczynne. Bo jeśli one inspirują badania, mają w tym swój konkretny cel. Dlatego dla pełnego obrazu zawsze należy czytać to, co obok atrakcyjnie wyglądającego wykresu napisane jest małymi literami. Można w ten sposób uniknąć kilku nieporozumień, na przykład dotyczących idealnych kochanków.

Że niby nie Francuzi?

– No właśnie. Proszę spojrzeć jednak, jak proporcje w słynnych ankietach Dureksa rozkładają się na przestrzeni lat. W 2002 roku Francuzi uprawiali seks średnio 167 razy w roku, Brytyjczycy 149. Pięć lat wcześniej – odpowiednio 141 i 112. A w 2005 roku liczby te spadły do 120 i 118. Uważa pani, że to możliwe, by na przestrzeni kilku lat preferencje tak radykalnie się zmieniły? Albo że Chińczycy w ciągu zaledwie dwóch lat zmienili się z najwierniejszych w najbardziej rozwiązłych kochanków? To mało prawdopodobne.

Co więc sprawia, że tak się dzieje?

– Choć Durex chwali się, że ankietę przeprowadza na dużej, kilkusettysięcznej grupie osób, to jednak nie wspomina już, że przeprowadza badania przez Internet, a na pytania o liczbę partnerów i stosunków seksualnych każdy może odpowiedzieć, co chce i ile chce. W praktyce więc ma to taką samą wartość jak ocenianie liczby partnerów seksualnych przypadających w ciągu życia na obywatela na podstawie liczby sprzedanych bidetów.

Ale sami piszecie, że takie analizy są prowadzone.

– No tak, są tacy, którzy utrzymują, że bidet służy do mycia genitaliów (a nie – jak sądzi spora część Brytyjczyków – do prania skarpetek), i patrząc na kraje, w których sprzedają się one najlepiej, można stwierdzić, że tam ludzie zmieniają partnerów najczęściej. A teraz kolej na liczby – bidet jest w 71 procentach toalet we Włoszech i tylko w 2 na 100 w Anglii. Takie rozumowanie jest niewiele mniej warte niż powierzchowna, internetowa ankieta.

OK, ale co to ma wspólnego z paniką?

– No jak to co? Strach przed nieudanym życiem seksualnym to jeden z większych problemów, jakie ma obecnie ludzkość (4/2/5). Firmy, które robią te ankiety, wyznaczają wzorce życia seksualnego, a ci, którzy nie mogą im sprostać, narażają się na naprawdę spory stres. Na szczęście na to mamy wpływ na piątkę.

rozmawia Milena Rachid Chehab

Simon Briscoe w „Financial Times” jest redaktorem specjalizującym się w statystyce. Ukończył nauki społeczne, przez lata pracował w służbie cywilnej i bankowości inwestycyjnej. „Panicology” traktuje jako element autoterapii

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)