Czas komisarzy

Czy Kulczyk nagrał rozmowę z Giertychem na Jasnej Górze? Czy ma taśmę? Czy ją ujawni? Co jeszcze może powiedzieć? Co ma? W ubiegłym tygodniu to były najważniejsze pytania, które wisiały w powietrzu i które mieli ochotę zadać członkowie sejmowej Komisji Śledczej ds. Orlenu.

06.12.2004 | aktual.: 06.12.2004 13:48

Ale przecież zadać ich nie mogli. Więc Jan Kulczyk, który stawił się przed komisją, zamiast zeznawać, przez sześć godzin przyglądał się, jak prawicowa większość w komisji czyni wszystko, by do tego przesłuchania nie doszło. Determinacja, by przełożyć przesłuchanie, była tak wielka, że posłowie złamali prawo, wyrzucając z sali prof. Jana Widackiego, pełnomocnika Kulczyka, a kłótniami i awanturami się ośmieszyli. Wiadomo, że chodzi o grę. Ale o jaką?

Giertych i Kulczyk

Parę rzeczy wiemy. Po pierwsze to, że posłom prawicy bardzo zależy na tym, by Kulczyk najpierw zeznawał w prokuraturze, a później przed komisją. Oni wówczas mieliby jego zeznania. Teoretycznie więc łatwiej byłoby im go przesłuchiwać. Ale to i tak nie jest wystarczający powód, by Kulczyka blokować. Jak zauważył przytomnie poseł Witaszek, przesłuchanie najbogatszego Polaka potrwa dłużej niż jeden dzień, zawsze można go wezwać, dopytać. Więc o to, kto pierwszy zada mu pytanie - prokurator czy poseł - nie warto kruszyć kopii. Chyba że... Chyba że jest tak, jak mówi Jan Widacki. Uważa on, że posłowie chcieli przełożyć przesłuchanie po to, by wpierw Kulczyk złożył zeznania w prokuraturze częstochowskiej. Ta prokuratura prowadzi sprawę spotkania Kulczyk-Giertych na Jasnej Górze. Tego, na którym Giertych miał żądać od Kulczyka "papierów na Kwaśniewskiego". Najbogatszy Polak powiedział, że na potwierdzenie tych oskarżeń "przedstawi dowody". Jakie?

Tego nie wiedzą posłowie, nie wie też Roman Giertych. On sam wypiera się, by składał jakieś propozycje. Ale ponieważ zdążył złożyć w tej sprawie już kilka nieprawdziwych oświadczeń, jego zapewnienia brzmią mało przekonująco. W SLD pamiętają dobrze, jak latem Giertych zabiegał, żeby zostać przewodniczącym komisji. Nagabywał wówczas Leszka Millera, aby SLD go poparł, zapewniając, że brudy Sojuszu go nie interesują, on chce pogrążyć PO. Wiadomo więc, że Giertych mówi dużo. Czy tak było podczas spotkania na Jasnej Górze? Wiedzą o tym tylko jego uczestnicy. Na razie mamy słowo jednego przeciwko słowu drugiego. Ale co będzie, gdy Kulczyk na przykład przedstawi nagranie rozmowy?

Widać wyraźnie, że tego Giertych panicznie się boi. On nie wie, jakie dowody posiada Kulczyk - czy nie ma nic i tylko blefuje, czy też ma nagranie rozmowy albo jakiś inny, mniej znaczący dowód. Nie wie zatem, jak się zachować. Tym bardziej że gdyby został złapany na tym, że żądał "kwitów na Kwaśniewskiego", że kłamał, byłby skończony nie tylko jako członek Komisji Śledczej, lecz także jako liczący się polityk.

Co więcej, okazuje się, że kontakty Giertych-Kulczyk nie ograniczają się do spotkania na Jasnej Górze. 17 listopada "Słowo Polskie. Gazeta Wrocławska" podało informację, że do Częstochowy jeździł również radny, sekretarz Zarządu LPR, Piotr Ślusarczyk, by odebrać od wysłannika Kulczyka jakiś pakunek. Jaki? Z czym? Z dokumentami? Z pieniędzmi? "Nie wiedziałem, z kim mam się spotkać. Z polecenia Romana Giertycha miałem jedynie odebrać jakieś ważne dokumenty", powiedział Ślusarczyk dziennikarzowi. Czy dowiemy się, jakie? Dla szefa Ligi Polskich Rodzin wiedza o tym, co ma Kulczyk i co zechce ujawnić, to walka o życie.

A dla Wassermanna i Miodowicza?

Podczas wtorkowego przesłuchania obaj sprawiali wrażenie, jakby jeszcze bardziej bali się Kulczyka i Widackiego niż lider LPR. Zwłaszcza poseł PiS. Wassermann już kilka tygodni temu mówił, że na miejscu Kulczyka nie wracałby do kraju. Potem razem z Giertychem sugerowali, że można go oskarżyć o szpiegostwo i zająć jego majątek. To wszystko były działania zmierzające do zastraszenia Kulczyka. Gdy w końcu stawił się on przed komisją, Wassermann najpierw zażądał przełożenia przesłuchania pod mało znaczącym pretekstem. Gdy ten wniosek padł, Konstanty Miodowicz próbował wymusić na posłach autocenzurę, zobowiązanie, że nie będą pytać o spotkanie na Jasnej Górze. Gdy został wyśmiany, Wassermann zaatakował Widackiego. Wyciągając sprawę fundacji Bezpieczna Służba sprzed 13 lat.

Takich spraw każdemu ministrowi czy wiceministrowi można wyciągnąć po kilka. Zwłaszcza gdy stosuje się konwencję Wassermanna, który mówi: "nie można wykluczyć, że...", "jest możliwe, iż..." itd. Nikt poważny nie łączyłby sprawy fundacji sprzed 13 lat, która - jak wynika z ujawnionych informacji - w ogóle nie zaczęła działać, z badaniem sprawy Orlenu, ale Wassermann połączył. Jak to zrozumieć? Czy jest to próba odegrania się na Widackim, czy też bardziej przemyślana akcja zmierzająca do podważenia jego autorytetu? A jeżeli tak, to dlaczego? Dlaczego tak bardzo politycy prawicy boją się Widackiego?

Tę zaciętość i strach widzieliśmy podczas wtorkowego posiedzenia, kiedy posłowie przegłosowali pozbawienie Kulczyka prawa do pełnomocnika. Mając świadomość, że łamią prawo. Już po tym fakcie przewodniczący komisji, poseł Gruszka z PSL, tłumaczył się, że komisja nie złamała prawa i błędu nie popełniła, bo nie wiedziała, że pełnomocnika nie można wykluczyć. Otóż Gruszka, absolwent Państwowego Technikum Rolniczego, mógł tego nie wiedzieć. Ale dla każdego, kto zaliczył I rok prawa, kwestia jest oczywista. Ustawa o sejmowej Komisji Śledczej jest lex specialis wobec kpk, na który powoływał się Wassermann. I tu nie ma o czym dywagować. Zatem tym większy skandal - bo motorami kompromitującej komisję decyzji byli prawnicy - prokurator Wassermann i adwokat Giertych.

Poseł PiS tłumaczył się potem, że nie chodziło mu o pozbawienie Kulczyka pełnomocnika, tylko o odsunięcie Widackiego. To przecież zachowanie rodem z głębokiego PRL - kiedy władza próbowała decydować, jakiego oskarżeni mogą mieć obrońcę, i do tego posiłkowała się przepisami dowolnie interpretowanymi... Przy okazji skompromitowali się również eksperci, którzy naciskani przez posłów ("Gazeta Wyborcza" cytuje jednego z ekspertów, który opowiada o naciskach. "Czy wiecie, kto wam dał uprawnienia adwokackie?", miał znacząco pytać jeden z posłów opozycji) nie potrafili otwarcie im się przeciwstawić.

Hakmania

Przez następne dni oglądaliśmy kolejny festiwal półprawd i manipulacji. Najpierw Wassermann jeszcze raz wyciągnął sprawę fundacji Bezpieczna Służba. "Ta fundacja, jak wynika z materiałów akt sprawy, była taką pod przykryciem organizacją zrzeszającą członków rodziny znanego przestępcy... przestępczości zorganizowanej mieszkającego w Wiedniu, ale Polaka, Jeremiasza "Baraniny" - mówił. - Można zatem z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że pod płaszczem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych usadowiła się struktura zorganizowanej przestępczości. (...) Proszę popatrzeć, że ten kontekst osobowy zaczyna nam się powtarzać w spotkaniu wiedeńskim i tutaj na sali".

W czwartek z kolei telewizja TVN24 ujawniła protokół przesłuchania Kulczyka w łódzkiej prokuraturze, w piątek "Rzeczpospolita" napisała, że podczas tajnego przesłuchania szef kontrwywiadu, płk Hunia, stwierdził, że ówczesny szef UOP, Zbigniew Siemiątkowski, odebrał sprawę J&S i kazał oddać ją do archiwum (potem okazało się, że przekazał ją innemu wydziałowi). Upubliczniono też fragmenty tajnego przesłuchania Leszka Millera, że w październiku spotkał się w Kancelarii Premiera z Kulczykiem. I w jej pokojach, na oczach urzędników, obaj ustalali strategię walki z Giertychem... Posłowie zasiadający w komisji nie nauczyli się więc niczego. Komisja Śledcza jest wciąż fabryką produkującą oskarżenia, bardziej lub mniej wydumane haki. To się nazywa "docieraniem do prawdy" albo "odkrywaniem ukrytych mechanizmów".

Posłowie komisji stosują też wobec swoich krytyków patriotyczny szantaż. Otóż wciąż opowiadają, że "naruszają istniejące układy", że lada moment kurtyna spadnie w dół, w związku z tym są obiektem ataku zagrożonych pracami komisji sił. Więc oczywiście ten, kto ich krytykuje, musi być eksponentem tych właśnie "układów". Nie wszyscy to wytrzymują. Jan Widacki w tym tygodniu, poprzez swego pełnomocnika, ma złożyć pozew przeciwko Wassermannowi.

Dosadnie o zachowaniu "komisarzy" mówił też prokurator Kazimierz Olejnik: "Powiedzmy sobie od razu uczciwie i wprost, pan prokurator Wassermann podczas posiedzenia komisji w dniu 30 listopada bardzo wiele razy rozminął się z prawdą - mówił w Radiu RMF. - Zarzucił prokuraturze rzeczy bądź zachowania, które nie miały miejsca. Zamierzam wystąpić do pana przewodniczącego Gruszki, aby sprostował te nieprawdziwe, kłamliwe zarzuty. Ja nie mogę pozwolić, aby w imię doraźnych gier politycznych, dla celów osobistych, partyjnych był szargany interes, dobre imię prokuratury i aby nam stawiano zarzuty, które tak naprawdę nie mają miejsca". Na ile podobne wystąpienie utemperują posłów? Pewnie nie na długo, bo nie wygląda na to, by znali oni inny sposób uprawiania polityki. Haki - to jest esencja polskiego życia publicznego.

Kręte ścieżki

W publicystyce króluje teoria tłumacząca chaotyczne poczynania komisji brakiem jakiejkolwiek strategii. Po prostu komisja jest marnie przygotowana do swych obowiązków, zarówno merytorycznie, jak i charakterologicznie, faluje więc od ściany do ściany. Ale jest jeszcze jeden racjonalny powód jej zygzaków. Otóż posłowie większości, która "trzęsie" komisją, mają interes, by jedne fragmenty rzeczywistości nagłaśniać, a drugie ukrywać. Na tym polega owo "docieranie do prawdy".

Widzieliśmy to 30 listopada, kiedy Konstanty Miodowicz próbował wyłączyć z listy pytań do Kulczyka pytania o spotkanie na Jasnej Górze. Też się bał? Rzecz przecież w tym, że Jan Kulczyk zna wszystkich liczących się polityków. Interesy na styku państwo-biznes prywatny robił od początku transformacji i robił je z każdym, z wyjątkiem ekipy Leszka Millera. Bo nie udało mu się za jego czasów ani kupić grupy energetycznej G-8, ani przebudować i sprzedać Orlenu. Za to w czasach Buzka kupował Telekomunikację Polską i wchodził do Orlenu. Miałby więc wiele do powiedzenia o tych czasach. Dlatego też wciąż toczą się wokół komisji zapasy, którymi wątkami ma się zająć. Bo niektórych, nawet tych kluczowych, unika. Tak jest na przykład z wątkiem firmy J&S, głównego dostarczyciela ropy dla Orlenu, który posłowie pomijają. A to przecież awantura o J&S była praprzyczyną powołania komisji!

Tymczasem komisja nie przesłuchiwała ani ich właścicieli, ani pracowników Orlenu, którzy kontrakty negocjowali i podpisywali. Nie wiemy, dlaczego raz firmą zajmował się w UOP wydział IIA, a innym razem kontrwywiad. I w ogóle dlaczego? Frapująca jest też sprawa "anonimu" dotyczącego kontraktów na kupno ropy i J&S, który trafił w roku 2001 na biurko ówczesnego ministra sprawiedliwości, Lecha Kaczyńskiego, ten przekazał go ówczesnemu p.o. prokuratorowi generalnemu, a ten niżej, aż do prokuratury w Płocku, która sprawę umorzyła. Co jest oczywiste, bo trudno sobie wyobrazić, by płocki prokurator śmiało zaatakował szefostwo Orlenu. Ale te wątki są starannie obchodzone, ponieważ zeznać w ich sprawie musieliby i Antoni Macierewicz (gdy był szefem MSW, szefowie J&S dostali polskie obywatelstwo), i Konstanty Miodowicz (był szefem kontrwywiadu), i ekspert komisji, Zbigniew Nowek (był szefem UOP, to za jego czasów firma J&S rozkwitała), no i Zbigniew Wassermann (to on był tym p.o. prokuratorem generalnym, który wpuścił
w biurokratyczną strukturę wyżej wspomniany "anonim").

Jest też ciekawy wątek wyprowadzania z Orlenu pieniędzy m.in. na Telewizję Familijną. Orlen wydał na nią kilkadziesiąt milionów złotych. Ale to także temat starannie omijany. Być może jest to przypadek, ale posłowie z komisji dziwnie też stracili zainteresowanie mafią paliwową, czyli wątkiem zupełnie pobocznym, jeśli chodzi o Orlen, ale na pewno smakowitym. Gdy wydawało się, że sprawa może się rozwinąć tak, że będzie można atakować SLD, i posłowie, i prawicowe media były tym bardzo zainteresowane. Teraz, po aresztowaniu asystenta przewodniczącego komisji, posła Gruszki, który zdaniem prokuratury był zamieszany w tę sprawę i woził posła Gruszkę do rafinerii w Trzebini, sprawa jakoś ucichła.

Podwójne standardy

Już to krótkie résumé pozwala stwierdzić, że komisja jest ciałem przede wszystkim polityczno-propagandowym, a w drugiej kolejności śledczym. Technologia jej działania jest prosta: wybiera się wątki dla przeciwnika niewygodne i drąży. Dorabiając gębę, tak jak robił to Wassermann z Widackim, albo też selekcjonując informacje i przekazując je do mediów. Z odpowiednim komentarzem, co i Giertych, i Wassermann potrafią robić znakomicie. Gryfy tajności, tajne przesłuchania, najlepiej temu służą, bo media nie są w stanie zweryfikować materiałów, które otrzymują jako przeciek. I stają się narzędziem w rękach manipulatorów.

To oczywiście gra obosieczna. Dziś w komisji większość 6:5 ma opozycja. Ale można sobie wyobrazić, że to się zmieni, i wówczas na światło dzienne będą wyciągane sprawy przyprawiające prawicę o drżenie. Po kompromitacji Komisji Śledczej już tylko chyba jej najwięksi fani utrzymują, że "jest ona największą wartością polskiej demokracji". Ale z drugiej strony, Polakom idea Komisji Śledczej, takiej ludowej sprawiedliwości, się podoba. Według sondażu CBOS, 43% jest zdania, że dobrze ona służy polskiej demokracji, przeciwnego zdania jest 36%. Z drugiej strony, prawie dwie trzecie uważają, że komisja do niczego nie dojdzie, a prawie połowa negatywnie ocenia jej działalność, 56% uważa zaś, że służy ona politycznej bijatyce.

Jak to wszystko pogodzić? Ano prosto - nieszczęściem tej komisji jest, że dostali się do niej ludzie umoczeni w sprawy Orlenu, którym za grosz nie można ufać, oraz tacy, którzy traktują ją jak polityczną trampolinę. No i że nie obowiązują w niej żadne cywilizowane reguły. Po wtorkowym blamażu "Gazeta Wyborcza" zaproponowała, by odwołać z komisji wszystkich jej posłów i powołać nowych. W obecnej sytuacji jest to chyba najlepszy pomysł.

Robert Walenciak

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)