ŚwiatCo robi Iran, gdy świat nie patrzy?

Co robi Iran, gdy świat nie patrzy?

Arabska wiosna odsunęła w cień jednego z najpotężniejszych graczy w regionie - Iran. Teheran zmyślnie korzysta z tego, że jest chwilowo poza polem widzenia świata, skupionego na kolejnych rewolucjach. I gdy nikt nie patrzy, umacnia swoją pozycję dzięki programowi rakietowemu i jądrowemu.

Co robi Iran, gdy świat nie patrzy?
Źródło zdjęć: © AFP | AL-ALAM TV

18.08.2011 | aktual.: 18.08.2011 10:30

Trwające już ponad pół roku zawirowania społeczno-polityczne w świecie arabskim skutecznie odciągają uwagę międzynarodowej opinii publicznej od tego, co robi i zapewne zamierza jeszcze zrobić Iran. A wszystko wskazuje na to, że Teheran może okazać się największym beneficjentem obecnych przemian w regionie.

Rewolty i wojny w arabskich krajach to dla Iranu doskonała "zasłona dymna", za którą skrywa on spore w ostatnim czasie przyspieszenie tempa realizacji ambitnego programu nuklearnego oraz wdrażanie coraz to nowych projektów, unowocześniających irański arsenał rakiet balistycznych. Zachód, zaabsorbowany rewolucyjnymi wydarzeniami w kolejnych arabskich państwach i swą niezbyt pomyślną interwencją w Libii, niemal zapomniał już o perspektywie nuklearyzacji Iranu - czynniku, który jeszcze rok temu należał do grona kilku najpoważniejszych problemów całego regionu i spędzał sen z powiek możnych tego świata. Tymczasem w zakładach wzbogacania uranu w Natanz i w Qom (to całkiem świeża instalacja, ujawniona przed niespełna rokiem) instalowane są nowe kaskady wirówek, pracujące bez przerwy, w reżimie 24/7. Pod osłoną "demokratycznych" rewolt, od pół roku wstrząsających światem Arabów, szyiccy Persowie po cichu włączyli więc "drugi bieg" w swym programie jądrowym...

Co więcej, wszystko wskazuje na to, że Teheran "dodał gazu" także w zakresie swoich programów rakietowych. Mając do dyspozycji bogate doświadczenia północnokoreańskie i chińskie, a także ciesząc się obecnym spadkiem zainteresowania ze strony opinii międzynarodowej, Irańczycy poczynili w ostatnich miesiącach spore postępy w zakresie technologii rakietowych i kosmicznych. To nie przypadek, że gdy w marcu tego roku cały region (od Tunezji po Jemen i Bahrajn) stał w ogniu "demokratycznych" rewolucji, Iran dokonał próbnego wystrzelania własnego tzw. nosiciela kosmicznego (ang. space vehicle), czyli rakiety balistycznej zdolnej osiągać orbitę okołoziemską i wynosić sztuczne satelity. Rakieta Kavoshgar-4 (pers. Odkrywca-4) osiągnęła wówczas ponoć orbitę 120 km nad powierzchnią Ziemi. W trzy miesiące później, w połowie czerwca br., Teheran poinformował o udanym wyniesieniu na orbitę okołoziemską satelity Rasad-1 (pers. Obserwator-1), prawdopodobnie właśnie przy wykorzystaniu testowanego wcześniej Odkrywcy.

Ktoś może wzruszyć w tym momencie ramionami i zapytać: w czym problem? Ale problem jest i to potencjalnie całkiem spory... Ujmując rzecz w dużym skrócie, tzw. kosmiczni nosiciele to inaczej rakiety balistyczne, zdolne osiągać nie tylko orbitę okołoziemską, ale też w praktyce niemal każdy punkt na globie ziemskim. Skoro bowiem pocisk rakietowy jest w stanie (tj. ma odpowiedni napęd dający mu właściwą prędkość i zasięg lotu) osiągnąć przestrzeń kosmiczną, to po pewnych modyfikacjach może teoretycznie stać się także międzykontynentalną rakietą balistyczną (ICBM - Intercontinental Ballistic Missile), o zasięgu powyżej 5,5 tys. km.

Czy oznacza to, że Iran wszedł właśnie do elitarnego grona państw posiadających rakiety zdolne razić cele niemal na każdym kontynencie? Jeśli doniesienia Teheranu na temat jego aktywności kosmicznej w ostatnich miesiącach są choć w połowie zgodne ze stanem faktycznym (a wiemy, że Persowie lubią czasem znacznie kolorować rzeczywistość), to być może właśnie po cichu i niepostrzeżenie dokonali znaczącego przełomu strategicznego na Bliskim Wschodzie. Mając rakiety zdolne - hipotetycznie - razić cele nie tylko w całym regionie, ale i np. w Europie, ajatollahowie z Teheranu mogą obecnie czuć się znacznie bardziej pewni siebie, tak w relacjach z Zachodem, jak i krajami sąsiednimi.

Spośród tych ostatnich - nie licząc Izraela - tylko Arabia Saudyjska mogłaby dziś w teorii podjąć próbę zmierzenia się z Iranem w tej strategicznej, rakietowej rozgrywce. Saudowie, jakby czując pismo nosem, już pod koniec lat 80. ub. wieku kupili od Chińczyków wycofywane przezeń wówczas rakiety balistyczne CSS-2 (ok. 50 sztuk pocisków plus 8-12 ruchomych wyrzutni), o zasięgu 2,5-3 tys. km. W sam raz, aby w razie potrzeby sięgnąć tym rakietowym ciosem irańskich decydentów w Teheranie. Takie strategiczne zabezpieczenie, na wszelki wypadek. Choć gwoli prawdy, gdy Irańczycy wreszcie dopną swego, czyli wejdą do klubu państw atomowych, to te kilkadziesiąt przestarzałych rakiet, wyposażonych w konwencjonalne głowice, przestanie się liczyć w regionalnej rozgrywce strategicznej. I władcy Domu Saudów staną w takiej sytuacji przed zasadniczym dylematem: czy uznać prymat szyickiego Iranu w regionie, czy też przyspieszyć swój militarny program nuklearny, rozwijany po cichu już od ponad dekady w kooperacji z Pakistanem,
by wyrównać pozycję geopolityczną względem Teheranu. Osobiście obstawiałbym tę drugą możliwość.

Ale to perspektywa całkiem jeszcze odległa (oczywiście jak na uwarunkowania regionu, co oznacza tak naprawdę kilka lat). Póki co, Irańczycy cieszą się chwilą spokoju od uciążliwych (choć w sumie nieszkodliwych) pytań, nacisków i pohukiwań ze strony Zachodu. I intensywnie dążą do realizacji własnych celów strategicznych.

Cele te to nie tylko broń jądrowa i środki jej przenoszenia. To także poszerzanie własnych wpływów politycznych i ideologicznych. Arabska wiosna i geopolityczne zamieszanie w regionie to dla Iranu idealna szansa na zwiększenie oddziaływania na całym Bliskim Wschodzie. Tak dzieje się od dawna w Autonomii Palestyńskiej, gdzie Iran stał się głównym sponsorem i patronem radykalnego sunnickiego Hamasu, oraz w Libanie, gdzie proirański szyicki Hezbollah wszedł niedawno do rządu i jest w istocie najważniejszym graczem politycznym w kraju. Tak dzieje się również w Iraku, Bahrajnie, Jemenie, Syrii czy nawet Arabii Saudyjskiej, w których to państwach Teheran aktywnie wykorzystuje wpływy wśród lokalnych społeczności szyickich dla wzmocnienia swej pozycji strategicznej w całym regionie.

Tak dzieje się wreszcie w Egipcie, gdzie bliskimi związkami politycznymi i organizacyjnymi z Teheranem cieszy się - ku zdziwieniu wielu - potężne, radykalne sunnickie Bractwo Muzułmańskie, mające szansę wygrać zbliżające się wybory parlamentarne. To samo Bractwo, z którego (w sensie ideologicznym i kadrowym) wywodzi się w prostej linii Al-Kaida i inne ugrupowania radykalnego sunnickiego dżihadu, otwarcie uznające szyitów za heretyków. Co potwierdzałoby tylko tezę, że skrajności, także te wyznaniowe, lubią się nawzajem przyciągać.

O systematycznie rosnącej pozycji regionalnej Iranu już dziś świadczy kilka faktów. Po pierwsze, asertywność Teheranu i jego rola jako jednego z ważniejszych elementów lokalnej układanki w wielu punktach regionu (Strefa Gazy, Liban, Irak, Syria) została już dostrzeżona przez Turcję. Ankara, która jest właśnie w trakcie zasadniczej reorientacji swej postawy względem najważniejszych problemów regionu oraz równie ryzykownego procesu zmiany relacji z zachodnimi sojusznikami, coraz wyraźniej zdaje się dostrzegać w Iranie potencjalnie atrakcyjnego partnera w działaniach na obszarze Lewantu. Przy okazji Turcy chcieliby jeszcze najpewniej wykorzystać Irańczyków do wspólnego zdławienia rosnącego w siłę separatyzmu kurdyjskiego w regionie, ale to już temat na osobne opracowanie. Silne zbliżenie turecko-irańskie - rzecz jeszcze rok temu niemal niewyobrażalna - zdaje się stopniowo urastać do rangi jednego z ważniejszych procesów strategicznych na Bliskim Wschodzie.

Po drugie - zgodnie z regułą, że wzrost pozycji geopolitycznej jednego aktora stosunków międzynarodowych oznacza jednocześnie osłabienie innego - umocnienie Iranu wymusiło w ostatnich tygodniach na Saudyjczykach podjęcie z Teheranem bezpośrednich "rozmów w kwestiach strategicznych". Ten bezprecedensowy krok oznacza, że w aktualnej sytuacji geopolitycznej w regionie (rewolty społeczne i wojny domowe, ambiwalentna wobec nich postawa Stanów Zjednoczonych oraz ich nieodległe wycofanie się z Iraku), Rijad woli nie antagonizować nadmiernie swego głównego rywala. I choć z tych rozmów najpewniej nic konkretnego i pożytecznego nie będzie wynikać, w świat poszedł wyraźny sygnał, kto dziś, choćby nawet chwilowo, jest górą - w sensie strategicznym - na Bliskim Wschodzie.

Warto wspomnieć o jeszcze jednym symptomie, który pośrednio potwierdzać może szybki wzrost pozycji Iranu w regionie w ostatnim czasie. Oto Izrael ogłosił, że w najbliższych dwóch latach otrzyma zamówione w Niemczech kolejne dwa okręty podwodne klasy "Dolphin", co zwiększy jego flotyllę "podwodniaków" do pięciu jednostek. Szósta ma dotrzeć do Izraela w 2015 r. Tajemnicą poliszynela jest, że izraelskie "Delfiny" są przystosowane do przenoszenia rakiet samosterujących z głowicami jądrowymi. Tel Awiw doprecyzowuje też z USA zakup w sumie 100 myśliwców wielozadaniowych piątej generacji F-35, z których pierwsze 20 ma wejść do służby izraelskich sił powietrznych za dwa, najdalej trzy lata. A więc, jak mawiali starożytni: si vis pacem, para bellum (jeśli chcesz pokoju, szykuj się na wojnę)?

Jerzy T. Leszczyński dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)