"Ciała" historia
Na wezwanie "Przekroju" spowiada się Andrzej Saramonowicz, scenarzysta i reżyser, współtwórca filmu "Ciało" już porównywanego do "Rejsu".
21.08.2003 | aktual.: 22.08.2003 14:11
Andrzej Saramonowicz: Urodziłem się 23 lutego. Moja matka nie wiedziała, że to święto Armii Czerwonej.
Poszedłem do podstawówki jako nadrozwinięty sześciolatek. W trzeciej klasie dałem się jednak namówić na rolę Wróbelka w przedstawieniu karnawałowym. W środku najważniejszej kwestii pękły mi rajstopki. Do samej matury pozostawałem na wewnętrznej emigracji.
Gdy nie dostałem się na studia po raz pierwszy, postanowiłem, że będę chirurgiem. I zatrudniłem się jako sanitariusz na bloku operacyjnym. Nosiłem w koszyku odcięte nogi, piersi i inne narządy - taki patomorfologiczny Czerwony Kapturek. Po tym na medycynę nie zdawałem. Przez wiele lat nie wiedziałem, co chcę w życiu robić.
Byłem operatorem młota
Wiele rzeczy za łatwo mi przychodzi. To niebezpieczny stan, bo wydaje się wówczas, że wszystko jest w zasięgu ręki bez najmniejszego wysiłku. I z tej lekkomyślności ponosi się porażki. Nie dostałem się też na prawo i na polonistykę, bo mi się nie chciało systematycznie uczyć, zwłaszcza że żadne z tych studiów specjalnie mnie nie interesowały. Rodzice dostawali palpitacji serca. By uciec przed wojskiem, trafiłem do samochodówki, a potem zdałem na historię. Ale jej nie skończyłem, bo w trakcie studiów zachłysnąłem się dorosłością, jaką dała mi praca w "Gazecie Wyborczej".
Początek lat 90. to fascynujące momenty budowania wolnego państwa i niezależnego dziennikarstwa. Jednego byłem bacznym obserwatorem, drugiego - uczestnikiem. I warsztatowo cholernie dużo w "Gazecie" się nauczyłem, co wykorzystuję teraz w pisaniu dla filmu i teatru. A młotem pneumatycznym pracowałem w elektrociepłowni Żerań jako student. Młot nazywał się Archimedes. Ciekawe, jak nazywał się młot, który to wymyślił?
Jak zostałem filmowcem
W 1992 roku z moim przyjacielem Grzegorzem Łoszewskim postanowiliśmy napisać scenariusz. Nie mieliśmy komputerów, więc Grzesiek przyjeżdżał do "Gazety" po moich dyżurach i nocą pisaliśmy tam opowieść o karpackich góralach. Producent, któremu ją pokazaliśmy, powiedział, że interesują go wyłącznie współczesne historie. Więc napisaliśmy "Tarot" - rzecz o agentach, co w 1993 roku było bardzo ważne. To była historia o młodym chłopaku, który w domu zmarłego dziadka, listonosza, znajduje niewysłane listy z lat 50.-80. - donosy mieszkańców małej miejscowości adresowane do Urzędu Bezpieczeństwa. Dziadek, domyślając się, co jest w listach, nie przekazywał ich dalej, być może ratując życie wielu osobom. Chłopak postanawia opublikować listy jako własne opowiadania, dostaje nagrody. Ale przychodzą anonimy, żeby nie drukował kolejnych - okazuje się, że w tych historiach odnajdują się dawni nadawcy donosów, dziś prominentne osoby życia publicznego.
Telewizja kupiła od nas ten pomysł, ale po dwóch latach obietnic, zwodzeń i nakazów nieustannych poprawek machnąłem na to ręką. W międzyczasie odszedłem z "Gazety", byłem rzecznikiem prasowym festiwali w Opolu i Sopocie i robiłem w "Jedynce" programy filmowe. I właśnie na telewizyjnych korytarzach poznałem Tomka Koneckiego i Tomka Madejskiego.
O Koneckim słyszałem już wcześniej. Kiedy pracowałem w "Gazecie", Maciej Chmiel, wówczas z Programu 1 TVP, zapytał, czy nie opisałbym programu "Swojskie klimaty", bo prowadzi go taki fajny fizyk. Pomyślałem: "Dlaczego mam opisywać jakiegoś fajnego fizyka? Sam jestem fajny, a nikt mnie nie opisuje". Potem się okazało, że tym fizykiem był Konecki.
Chmiel nie kłamał - Tomek Konecki rzeczywiście okazał się bardzo fajny. Poza tym przypominał mi mojego przyjaciela z liceum. Okazało się, że mam kobiecą niemal intuicję - jeszcze w szkole średniej Tomek chodził z dziewczyną, z którą był też ten mój przyjaciel. A która - jak mi wyznała po latach - i do mnie odczuwała pewną słabość. Nasze losy plątały się od dawna. Dziś łączy nas z Koneckim wielka przyjaźń.
Jako sfrustrowany krytyk
Jako krytyk filmowy, który pisał niezrealizowane scenariusze, jeździłem na Festiwal Filmów do Gdyni i frustrowałem się, bo widziałem filmy, które powstawały na podstawie historii znacznie gorszych niż moje. Myślałem: "Cholera, dlaczego nikt nie chce dać mi szansy, a dostają ją ludzie, którzy wielokrotnie zawiedli?". Chodziłem do producentów i mówiłem: "Zaufaj mi, a będziesz na mnie zarabiać", lecz oni patrzyli na mnie jak na głupka. A od czasów "Pół serio" bez względu na to, czy mam szansę na nagrodę, czy nie, siedzę na gdyńskim festiwalu spokojnie. Bo robię swoje. Bo odnalazłem sens swojej pracy. Bo wiem, że ta część mnie, która jest zawodem, idzie w dobrą stronę.
"Pół serio" zrobiliśmy z Koneckim i Madejskim podstępem. Mieliśmy w "Jedynce" magazyn filmowy o tym samym tytule. Powiedziano nam, że nie mogą to być same "gadające głowy trujące o teoretycznych problemach kina", tylko że "ma być żywo". No to zaproponowaliśmy, że dodamy scenki fabularne ilustrujące dyskusje krytyków. Kiedy oni o kinie kobiecym, to my filmik o tym samym, kiedy oni o fenomenie "Gwiezdnych wojen", to my wariację na ten temat. Robiliśmy to przez rok - jeden dzień zdjęciowy w miesiącu. Wiedzieliśmy, że powstanie z tego fabuła i że któregoś razu przyjdziemy do szefów Programu 1 TVP, położymy im na biurku kasetę i powiemy: "Wyprodukowaliście film. Możecie go wyrzucić lub wyemitować". I tak zrobiliśmy. Radosław Piwowarski, który wówczas w "Jedynce" rządził, zdecydował się wysłać nas do Gdyni. Tam jury pod kierownictwem Juliusza Machulskiego dało nam kosz nagród. Obu panom jesteśmy wdzięczni, bo pomogli nam wejść w "mainstream" polskiego kina.
"Dziura majowa" i co było potem
Niestety, po Gdyni telewizja - której "Pół serio" spadło z nieba, bo powstało za cenę programów telewizyjnych (łącznie około 200 tysięcy złotych) i jako fabuła nie kosztowało nic - tak długo kłóciła się o pieniądze z dystrybutorem, że film trafił do kin dopiero pół roku od festiwalu i od razu wpadł w "dziurę majową", kiedy nikt w Polsce nie chodzi do kina, bo są komunie, czas randek i długi polski weekend. "Pół serio" obejrzało więc "tylko" 50 tysięcy widzów. Wtedy byłem rozczarowany, ale teraz - kiedy widzę zestawienie z innymi filmami offowymi, na które idzie tysiąc, dwa tysiące widzów - myślę, że to był niezły wynik. To jest zresztą film, który jako oderwany od rzeczywistości za oknem się nie starzeje. Jestem przekonany, że z biegiem lat będzie się podobał coraz bardziej.
Na "Pół serio" nie zarobiliśmy ani grosza, bo zrzekliśmy się praw finansowych za możliwość wpuszczenia filmu do kin. Uznaliśmy, że korzyść będzie większa i nie pomyliliśmy się. Chcieliśmy robić "Ciało" - scenariusz, który napisałem już w 2000 roku - a nagrody za "Pół serio" spowodowały, że zaczęliśmy być brani pod uwagę. Wcześniej to było niemożliwe. Kto dałby zrobić film fizykowi i dziennikarzowi?
Jak powstało "Ciało"
Latem 1997 roku napisałem parę odcinków "13. posterunku". Wtedy Paweł Mossakowski z Canal Plus zaproponował mi napisanie dużej fabuły. Jestem mu bardzo wdzięczny nie tylko dlatego, że mi zaufał, ale przede wszystkim za to, że zawsze mnie wspierał, mówiąc, bym się nie załamywał kolejnymi odmowami. A było ich sporo. Scenariusz "Ciała" skończyłem w styczniu 1998 roku Od razu zaproponowaliśmy go z Mossakowskim Markowi Piwowskiemu, ale powiedział, że to nie jego poczucie humoru. A potem jeszcze Juliuszowi Machulskiemu, Maciejowi Ślesickiemu, Radosławowi Piwowarskiemu i Olafowi Lubaszence. Też nie chcieli, argumentując, że polski widz potrzebuje czegoś prostszego.
Zresztą po nagrodach w Gdyni za "Pół serio" też nie było łatwo. W lipcu 2001 roku produkowania "Ciała" odmówił TVN. Dostaliśmy wówczas z Koneckim kuriozalny list, w którym zalety scenariusza okazały się jego wadą: "Od dawna nie trafił do nas materiał literacki tak świeży i odmienny od scenariuszy, które krążą na rynku. Naszą stację adresujemy jednakże do masowego odbiorcy, tymczasem Pański projekt niesie ze sobą ryzyko dotarcia tylko do widowni niszowej". Zamiast nas TVN wyprodukował wówczas "Gulczas, a jak myślisz?"... Dopiero latem 2002 roku spotkaliśmy Mariusza Łukasiewicza, finansistę o artystycznym usposobieniu, który dał nam na "Ciało" własne pieniądze, i produkcja ruszyła.
Lubię żart na granicy dobrego smaku. Pamiętam notkę, którą redagowałem w "Gazecie" w grudniu 1991 roku, o dwóch mężczyznach z Rumunii, którzy oblawszy zwłoki alkoholem, usiłowali je przewieźć pociągiem osobowym, wmawiając współpasażerom, że delikwent jest nietrzeźwy. Dałem do tego tytuł "Pijany w trupa" i następnego dnia dostałem ochrzan w redakcji, że nie można tak sobie żartować. Zapamiętałem to i nieraz myślałem, co by było, gdyby coś się jeszcze w drodze z tym trupem stało. Kiedy Mossakowski zaproponował mi napisanie scenariusza, pomyślałem, że połączę tę historię z dziejami braci syjamskich, z których jeden jest złodziejem, a drugi uczciwym człowiekiem, i babci-kilerki. Tak powstało "Ciało".
Dwa zamachy
Miesiąc temu Stefan Laudyn, szef Warszawskiego Festiwalu Filmowego, dał mi kasetę z rosyjskim filmem "Mechaniczna suita" z 2001 roku, w którym też jest trup w pociągu, również walizka spada mu na głowę, a właściciel walizki przekonany, że jest zabójcą, wyrzuca zwłoki przez okno. Bardzo chciałbym, żeby ten film ktoś ściągnął do Polski i pokazał obok "Ciała". Widzowie mieliby niezłą zabawę.
Takie przypadki są niesamowite. Na początku lat 90. pisałem opowiadanie, w którym bohater twierdzi, że gdyby nie udany zamach dokonany na Adolfa Hitlera w 1934 roku, świat byłby lepszy i spokojniejszy, a jego rodzina nie przeżywałaby żadnych tragedii. Taki rodzaj alternatywnej wersji historii. Zarzuciłem to, właśnie zacząłem pracować w "Gazecie" i redagowanie całkowicie mnie pochłonęło. Jakie było moje zdumienie, kiedy wiele lat później przeczytałem powieść Macieja Lepianki "I w następnym dniu", w której również Hitler ginie w zamachu, i to w dodatku tego samego dnia - 14 czerwca 1934 r.! Z tym że jego o godzinie 14.15, a mój kilkadziesiąt minut wcześniej. To zdumiewający przypadek i długo o nim myślałem - że może nawet w świecie fikcji są jakieś determinanty i ograniczenia, których przeskoczyć się nie da.
Komedia to deser
"Ciało" jest komedią o trupie. Nie bałem się o tym pisać, bo dla mnie śmierć, umieranie, zwłoki to nie są tematy tabu. Nie mam w sobie lęku przed śmiercią jako stanem. Boję się bólu, cierpienia, umierania jako stanu długotrwałego. Niebyt mnie nie przeraża. Przykre jest jedynie to, że następnego dnia wstanie słońce, ludzie wyjdą na ulice i będą siedzieć w knajpach, w których nas nie będzie. Łatwiej byłoby mi zginąć w towarzystwie, na przykład w katastrofie atomowej, która pochłonie całą ludzkość.
W moim ulubionym skeczu Monty Pythona przychodzi facet do zakładu pogrzebowego z matką w worku i chce ją pochować. A w zakładzie proponują mu, że lepiej ją zjeść. To absolutnie koszmarne, ale jeżeli pokonasz granicę lęku i obrzydzenia, to zaczynasz chichotać. "Ciało" nie miało być źródłem refleksji, tylko źródłem śmiechu. Komedia to deser, a od deseru nie wymaga się, żeby nas nasycił, tylko żeby uprzyjemnił ucztę.
Jeszcze zrobimy poważny film
Sztukę "Testosteron" napisałem, by nie popaść w depresję. Po Gdyni zrobiło się wielkie halo, ale ciągle nikt nie chciał zrealizować "Ciała". Więc postanowiłem spróbować w teatrze. Spotkałem się w knajpie z Rafałem Rutkowskim, aktorem z teatru Montownia. Powiedziałem mu, że mam pomysł na film o facetach, którzy siedzą i gadają o kobietach, coś jak "Piwne rozmowy braci McMullen" albo "Sprzedawcy". Że chcę opowiedzieć, jak trudno jest myśleć o sprawach wzniosłych i duchowych, kiedy hormony cię pchają w zupełnie inną stronę. Rafałowi oczy się zaświeciły: "A może zrobić to w teatrze?". To był superpomysł - tekst napisałem w trzy tygodnie, a premiera była za cztery miesiące. Cztery miesiące, a nie lata, jak w filmie!
"Testosteron" dał mi bardzo dużo - przez rok sto spektakli, zawsze pełna widownia, niektórzy przychodzili po wiele razy. Ja też! Widok sali wyjącej ze śmiechu był mi potrzebny. Dawał potwierdzenie, że moja praca ma sens...
Teraz napisałem sztukę "Polska, 2 maja" dla Teatru Narodowego. Ogromne przedsięwzięcie, ponad 20 aktorów, wielka dekoracja. Premiera ma być w styczniu, reżyserować będzie Agnieszka Glińska, która robiła też "Testosteron". To bardzo poważna rzecz - chciałbym uniknąć opinii, że jestem "panem od rozśmieszania". Nie dam się wepchnąć do żadnej szuflady, dlatego w przyszłym roku z Koneckim i Madejskim zrobimy film poważny - "Krzyż", którego bohaterem jest ksiądz, wspaniały i pełen charyzmy, który staje przed wielkim dylematem moralnym i religijnym.
Notował Olgierd Niewiadomski