"Ci bracia zaszli tak daleko, choć nic nie potrafią"
Irlandia jest bardzo muzykalnym krajem, zaś jej mieszkańcy są muzykalnym narodem. Co prawda w swojej muzyce, podobnie jak w innych dziedzinach, stawiają na prostotę, ale za to muszę przyznać że jest to prostota najwyższej klasy. Bo trzeba mieć jaja, żeby podbijać świat za pomocą trzyakordowych piosenek. Zwycięstwo w "Idolu" niestety nie może tego zapewnić. Oczywiście, w prostocie zawsze można pójść jeszcze dalej, tak jak Polacy, i postawić na disko-bandżo, lub tak daleko jak bracia Jedward z Dublina i postawić sobie włosy na żel - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Abstrahując od folkloru, o którym zechcę rozwodzić się trochę później, Irlandia w istocie ma wielki sentyment do muzyki szarpidrutowej, do której i ja mam takowy, przez co mogę śmiało twierdzić, że odnalazłem się w miejscowej pop kulturze. Rockowe dźwięki są w tym kraju tak wszechobecne, że człowiekowi robi się nieswojo, kiedy odwiedza Polskę i na dzień dobry słyszy szlagiery w stylu umpa-umpa, w wykonaniu jeszcze jednej lalki dowolnej płci i o równie względnym talencie wokalnym. Niestety kraj nasz jest świetny w lansowaniu ludzi, którzy dotąd podważają swoją inteligencję, aż stają się ulubieńcami tłumów albo przynajmniej zaczynają parać się polityką. Zaś im więcej ktoś potrafi, tym szybciej bywa upieprzony. Z jakichś niezrozumiałych powodów w Irlandii jest odwrotnie i żeby zaistnieć, należy umieć śpiewać i grać. Być może to dlatego, że z powodu gigantycznej liczby grających i śpiewających Irlandczyków, miejscowy show-business ma zawyżone standardy.
Wyjątkiem od tej reguły są wspomniani już bracia John i Edward Grimes, nazwani przez prasę „Jedwardem”, co tak spodobało się publiczności, że „Jedward” stał się oficjalną nazwą ich kuriozalnego ansambla. Bracia reprezentują trend disko-bandżo i charakteryzują się tym samym co większość obecnych polskich gwiazd estrady; każdy wie kim są, lecz nikt nie potrafi zaśpiewać żadnej ich piosenki. Nie dość powiedzieć, że nie potrafią tego również sami bracia Jedward, a mimo to wciąż są niesłychanie popularni. Niedawno bracia wystąpili w międzynarodowym konkursie dla wykonawców nie potrafiących śpiewać ani grać. Nazywał się Eurowizja i słyszałem że Jedward doszedł bardzo wysoko w eliminacjach. Ich popularność nie ma nic wspólnego z ich nagraniami, których, jak już wspomniałem, nikt nie słyszał. Bracia są znani z tego, że mają włosy postawione do góry, ponieważ coś im stawać musi.
Oprócz nich Irlandia dała światu całkiem sporo grajków i śpiewaków, którzy równie sporo potrafią. Tutejszy kult U2 w zasadzie przechodziłby ludzkie pojęcie, gdyby nie fakt, że zdążyła je już przejść popularność wspomnianego Jedwarda. O Bono mówiło się kiedyś, że sam wierzył w swoją boskość i temu akurat bym się nie zdziwił, ponieważ niechybnie są w Irlandii takie miejsca, gdzie ludzie modlą się do Bono, którego wizerunek wisi na honorowym miejscu nad kominkiem. O popularności jego macierzystej grupy świadczy fakt, że obiektem pielgrzymek stał się swego czasu plac budowy w dublińskiej dzielnicy doków, na którym członkowie U2 zamierzali postawić wieżowiec za kieszonkowe uzbierane ze sprzedaży płyt. Fani z całego świata przyjeżdżali fotografować się przed bramą budowy, wznosić toasty i uwieczniać się na płocie za pomocą flamastrów. A wszystko to, by być bliżej miejsca, w którym Bono stąpał własnymi nogami. Swoją drogą ciekawe czy jeszcze tam pielgrzymują. Projekt został wstrzymany jesienią 2008 z powodu
kryzysu, choć nie wątpię, że duch U2 wciąż unosi się nad budową.
Inny słynny irlandzki śpiewak i operator gitary basowej, niejaki Phil Lynott z grupy Thin Lizzy, doczekał się nawet własnego pomnika w centrum miasta. Stoi przed pubem „Bruxelles” na Harry Street i opiera się majestatycznie o swoją basówkę, na podobieństwo spiżowego Joyce’a, który też stara się trzymać pion w podobny sposób kilka ulic dalej, jednakowoż z użyciem laseczki.
Bob Geldof nie ma jeszcze pomnika, ale załapał się na brytyjski tytuł szlachecki, więc nie wiem czy można go jeszcze nazywać Irlandczykiem, aczkolwiek jest to kwestia punktu siedzenia. Poza tym to jest tematyka, w którą jako obcokrajowiec raczej się nie zapuszczam. Bob wciąż jednak mówi z irlandzkim akcentem, co świadczyłoby o tym, że szanuje swoje korzenie. Pomnika nie ma również Bono ani Sinead O’Connor, ani Van Morrison. Ani nawet Shane MacGowan i wszyscy jego koledzy z The Pogues, która w rzeczy samej była zespołem z Londynu, aczkolwiek grającym na irlandzką nutę. Przypuszczam że to dlatego, iż w przeciwieństwie do Lynotta, wciąż są żywi i lepiej niech tak chwilowo zostanie. Phil, jak mogą wiedzieć niektórzy czytelnicy, udał się w zaświaty w roku 1986.
Tak czy owak, każdy irlandzki małolat, o ile nie jest członkiem grupy Jedward rzecz jasna, potrafi fachowo wytrzaskać „Sunday Bloody Sunday”, w przeciwieństwie do małolatów w innych miejscach na świecie, usiłujących wytrzaskać fachowo „Stairway to Heaven” lub przynajmniej „Dom wschodzącego słońca”, lub ukraść radio samochodowe, w regionach o mniej artystycznej tradycji. Ponieważ irlandzkie małolaty mają własnych gigantów rozrywki i nie muszą hołdować obcokrajowcom. Tak konkretne korzenie muzyczne, zupełnie jak literackie, mobilizują niezliczone rzesze ludzi do działania i Dublin jest pełny nastolatków z gitarami, którzy postanowili zawładnąć światem grając trzyakordowe kawałki o boleści egzystencji. Wielu młodych Irlandczyków nieźle sobie na tym polu radzi, czego dowodem jest choćby coraz popularniejsza grupa The Script, albo zespół Snow Patrol z Irlandii Północnej. A wierzę, że następni giganci już układają swoje hity na przedszkolnych leżakowaniach, i tym sposobem tradycja nie zginie.
W irlandzkich szkołach prężnie prowadzona jest nauka śpiewu i gry na instrumentach, a trzeba przyznać, że i dorośli często mają hopla na punkcie pobrzdąkiwania, choć nie wszystkim to wychodzi. Świadczy o tym mój dawny sąsiad, którego nazwałem roboczo Rumcajsem z powodu charakterystycznego zarostu, i który z pewnością nie będzie miał w Dublinie pomnika, ponieważ przez dwa lata nie był w stanie zagrać więcej niż jednego akordu na kompletnie rozstrojonej pudłówce, równolegle wydając z siebie dźwięki, przy których nawet wrzaski mojego nowo narodzonego syna brzmiały jak chórki u Rolling Stonesów.
Sprowadziłem sobie więc z Bulandy swojego wysłużonego telecastera, który jest podróbką z czasów gdy prawdziwe Fendery nie były w Polsce dostępne dla śmiertelników. Choć przyznaję, że nie należę w tej dziedzinie do mistrzów świata, zaś mój telecaster jest tak rozklekotany, że bardziej nadaje się na instalację przestrzenną, niż instrument, pewnego dnia wygrzmociłem na nim jedyną solówkę własnego autorstwa, stawiając wzmacniacz tak blisko ściany, jak mogłem i grając ją przez trzy godziny piętnaście razy z kolei. Rumcajs zwinął interes i zajął się jedyną rzeczą, do jakiej ma talent, czyli oglądaniem piłki. Odtąd nie stawał już w gitarowe konkury przez ścianę salonu. Miało to jednak nieoczekiwane skutki uboczne: zaczął krzyczeć wniebogłosy, kiedy ktoś w telewizji kopał piłkę albo innego piłkarza i sam nie wiem, co było gorsze. W końcu się wyprowadził i jego miejsce zajęła rodzina z Hiszpanii, która nie używa instrumentów, ale też wychowuje dziecko, mam więc chórki w stereo, po obu stronach działowej ściany.
Skoro już o gitarach mowa, to w Dublinie funkcjonują liczne i całkiem dobrze zaopatrzone sklepy gitarowe, których jak rozumiem nie ma już na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej. Ostatni, jaki pamiętam, mieścił się w Warszawie przy ulicy Wspólnej i był prowadzony przez Zbigniewa Hołdysa. Przychodziłem tam dla samej przyjemności przychodzenia i gapienia się na gitary elektryczne, które zamierzałem kupić, gdy tylko się dorobię. W Dublinie też mam taki ulubiony sklep. Upatrzyłem tam sobie zupełnie dobrą gitarę marki Epiphone, w przystępnej cenie. Jeśli tylko kobita nie wyrzuci mnie z domu, zamierzam zmarnować na niego znaczną część najbliższej wypłaty, następnie rozwalić o chodnik telecastera. Niestety, nie będę miał już czasu na zmienianie świata przy pomocy tego urządzenia, ponieważ jestem na to za stary i zbyt zmęczony podejmowaniem prób zmieniania świata. A szkoda, bo spotkałem w Irlandii sporo ludzi, którym to wciąż nie przeszło, w tym polskiego basistę i perkusistę z własną perkusją, co jest o tyle smutne,
że od dwudziestu pięciu lat szukałem basisty i perkusisty, a kiedy w końcu się znaleźli, zrobiło się za późno.
Miałem rozwodzić się dłużej o irlandzkim folku, ale niestety, kłamałem. Irlandzki folk w Irlandii niczym nie różni się od irlandzkiego folku w każdym innym miejscu na kuli ziemskiej. Grają go do usranej śmierci w każdym irlandzkim pubie tego świata, więc pozwolicie, że obejdę się bez niepotrzebnego impresjonizmu. Należy jednak przyznać, że w Irlandii jest stosunkowo dużo irlandzkich pubów. Jak się więc można domyślać, jest tutaj również na kopy irlandzkiego folku. Gra go masowo publiczne radio i każdy sklep z pamiątkami. W zasadzie, to grają go wszystkie instytucje, nie nadające rocka, o ile akurat nie nadają muzyki umpa-umpa, ale przecież nikt nie jest idealny. Ech ta Irlandia, moi Państwo. Jakież to w niej dorastają talenta.
Cóż ja miałem jeszcze dodać. Aha. A nad Jankiem szumiały brzozy...
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński